Zanurzam się w myślenie i język Andersena - wywiad, który czaruje jak baśnie...

islojewska

2012-01-11

sochanska_160"Dziś już nikt, kto pisze dla małych czytelników, nie boi się ich odlotowej wyobraźni – ale to właśnie Andersen był prekursorem takiego postrzegania dziecka" -wywiad o przekładach jego baśni z tłumaczką Bogusławą Sochańską, dyrektorem Duńskiego Instytut Kultury Warszawie.




Ilona Słojewska: - 13 stycznia 2012 w Teatrze Polskim w Bydgoszczy odbędzie się premiera "Opowieści zimowych" wg Hansa Christiana Andersena na podstawie trzech baśni: Królowej Śniegu, Choinki i Śniegowego bałwana w Pani tłumaczeniu, w reżyserii Igi Gańczarczyk. Jakie były najciekawsze aspekty w pracy translatorskiej?

Bogusława Sochańska: - To wybitne utwory, piękne baśnie, ale zarazem teksty filozoficzne o przemianie, dojrzewaniu, dojrzałości i niedojrzałości, wreszcie przemijaniu. No i, jak to u Andersena, te poważne tematy przełamywane są humorem. To wszystko, a także niezwykły język, sprawiało, że praca nad tłumaczeniem była pełna wyzwań. Długo by mówić... Pani pytanie przywodzi mi na myśl jeden z aspektów dzieł Andersena: zawarte w baśniach i opowieściach wiersze i rymowanki, a także cytaty z wierszy innych autorów. Lubię tłumaczyć wiersze, a szczególną przyjemność sprawia mi praca nad rymem i rytmem – ma ona znamiona zabawy, choć czasem wiąże się z cierpieniem i poczuciem niemożności. W Królowej Śniegu jest powtarzana trzykrotnie parafraza fragmentu psalmu wybitnego duńskiego poety XVIII wieku, H.A. Brorsona. Ten pozornie prosty dwuwiersz kosztował mnie wiele nieprzespanych nocy i wciąż nie jestem z niego zadowolona.

Wokół jakich zagadnień koncentrowała się współpraca z Igą Gańczarczyk?

Iga Gańczarczyk nawiązała ze mną kontakt i w pierwszej fazie jej pracy korespondowałyśmy na temat wystawianych baśni i Andersena w ogóle, jego filozofii, przesłania - ale nie rozmawiałyśmy o języku, jaki reżyserka zamierza zastosować. Ta korespondencja jednak, a także dotychczasowe dokonania Igi Gańczarczyk, przekonały mnie, że bydgoski spektakl będzie pośród licznych u nas inscenizacji baśni Andersena jedną z nielicznych adresowanych również do dorosłego widza, i przemawiających nietradycyjnym językiem (choć wśród tych adresowanych do dzieci wiele było w swoim gatunku wybitnych). To, że reżyserka wybrała i zestawiła właśnie te trzy teksty świadczy o jej poważnym czytaniu Andersena. Jestem tym zachwycona, bardzo chciałabym, żeby przestano wreszcie redukować go do "bajkopisarza" i wygadywać bzdury na jego temat. Tyle tego można wyczytać w pożal się Boże wstępach do rozmaitych wydań baśni, a bywa, choć na szczęście sporadycznie, że nawet w pracach naukowych (zdarzyło mi się, niestety, natrafić na taką w Internecie). Na szczęście przełamuje się powoli mit Andersena-autora ponurych baśni, co poczytuję sobie za zasługę, bo dużo piszę o tym i mówię, gdzie się da, choć pewnie większą w tym rolę odgrywa Jerzy Stuhr, którego brawurowe czytanie (audiobook) otwiera słuchaczom oczy na pełnego Andersena. Najlepszym dowodem jest fakt, że już wkrótce w nowym podręczniku języka polskiego dla dzieci pojawi się baśń-fajerwerk humoru, To pewna wiadomość!, a w Teatrze Robotycznym w Centrum Nauki Kopernika Paweł Kolanowski przygotowuje adaptację innej praktycznie nieznanej, a również pełnej humoru opowieści Ojciec wie najlepiej. Ale w teatrze w ogóle wykorzystuje się niewiele baśni Andersena. Wśród aż ponad sześćdziesięciu realizacji z ostatniego dwudziestolecia doliczyłam się piętnastu tekstów. Być może nie wszystko udało mi się znaleźć, ale wydaje się, że Choinka i Śniegowy bałwan zostaną wykorzystane po raz pierwszy. Teksty Andersena są wybitnie sceniczne, aż proszą o przeniesienie na deski – że wspomnę tylko o ich dramaturgii i niezwykłym wyczuciu dialogu u Andersena, który żywcem można przenosić na scenę. Autor napisał zresztą pięćdziesiąt sztuk: dramatów, wodewili. Nie wytrzymały wprawdzie próby czasu, ale sprawność w ich pisaniu miała swój udział w konstruowaniu przez niego tekstów prozatorskich, zwłaszcza krótkich form. Był poza tym wielkim miłośnikiem teatru i opery i wybitnym, jeśli nie najwybitniejszym w swoich czasach znawcą teatru europejskiego, o czym świadczą jego dzienniki. Z radością oczekuję premiery w Teatrze Polskim, już teraz dziękuję za nią dyrekcji teatru. Patronat nad spektaklem objął Duński Instytut Kultury.

Jako pierwsza w Polsce przełożyła pani wszystkie baśnie Andersena bezpośrednio z duńskiego na polski. Jakie ma to znaczenie dla dzieci?

Najpierw zastrzeżenia: przepraszam, że powiem rzeczy oczywiste, ale zróbmy to, dla porządku. A więc sam fakt, że przekład powstał bezpośrednio z duńskiego jeszcze nie jest gwarancją jego jakości, a jeśli, to tylko przy założeniu, że tłumacz doskonale zna język oryginału (pomijam kwestię umiejętności posługiwania się polszczyzną, bo to drugi warunek sine qua non). Ale w przypadku dzieła wielkiego formatu, a takim są baśnie Andersena, nawet te absolutnie konieczne kwalifikacje jeszcze nie wszystko gwarantują. Bo wobec takiej literatury konieczna jest jeszcze pokora tłumacza wobec autora i jego dzieła. Bez absolutnej staranności o jak najwierniejsze oddanie wszystkich aspektów utworu nie ma dobrego przekładu. Czy więc dla dzieci miał znaczenie fakt, że tłumaczyłam z duńskiego? Tak, o tyle że pracując z oryginalnym tekstem, a nie z jego tłumaczeniem na inny język, starałam się jak najwierniej oddać intencje i język autora. Że tak jak on traktowałam dziecięcego czytelnika z powagą i szacunkiem, że nie przerabiałam tekstów tak, by "chronić" dzieci przed mrocznymi stronami życia, których także dotyka Andersen, ani przed jego frywolnością czy, czasem, dosadnością. W porównaniu do poprzednich tłumaczeń z innych tłumaczeń, w moim przekładzie, to pozorny paradoks, język jest zarazem bliższy językowi oryginału i bliższy dzieciom, bo współczesny. Sądzę, że lepiej im się go czyta. Jest dla nich bardziej wiarygodny niż język tłumaczy sprzed pięćdziesięciu lat. Że wolą żywe, dynamiczne dialogi, a takie są w oryginale, niż męczenie się nad sztucznym dziś językiem salonu, jaki dominuje w dawnych przekładach. Przytaczam czasem zdania z tzw. przekładu kanonicznego, "iwaszkiewiczowskiego", np. okrzyk prostej dziewczynki ze Słowika odnoszący się do tego ptaka: "Jakże pięknie śpiewa" – to nie jest język dziewczynki z ludu i nie tak Andersen pisał. Albo zdanie o orzechu wypowiedziane przez kilkuletnią bohaterkę opowiadania Ib i mała Christina: "Chcę go mieć także!" (w moim przekładzie: "Ten też chcę!"), czy wypowiedź Iba, nastolatka, chłopca z ludu: "Stałaś się zupełnie wytworną panią, a ja wyglądam tak śmiesznie. Jakże wiele myślałem o tobie…" U mnie, za Andersenem: "Wyglądasz jak dama! A ze mnie taki obdartus! Ile ja o tobie myślałem…". Albo inny przykład z tłumaczenia "iwaszkiewiczowskiego”", z baśni Bociany: "Mam ci coś strasznego do powiedzenia! powiedział do bocianicy-matki. - Ach, nie czyń tego! – odrzekła matka. – Pomyśl, że ja siedzę na jajach, mogłoby mi to zaszkodzić..." I w moim przekładzie: "Muszę ci powiedzieć o czymś strasznym! – powiedział do bocianiej mamy. - Nie mów! – zawołała. – Pamiętaj, że wysiaduję jajka, mogłoby mi to zaszkodzić...". Albo z Wielkiego węża morskiego: "Czy odpowiesz mi, czy też chcesz, abym cię przegryzł? – spytał ciekawy rekin i wszystkie inne duże ryby pytały o to samo: Czy odpowiesz mi, czy też chcesz, abyśmy cię przegryzły?" I w moim przekładzie: "Odpowiesz, czy mam cię przegryźć? – spytał żarłoczny rekin, i pozostałe duże ryby powtórzyły za nim: - Odpowiesz, czy mamy cię przegryźć?". Różnice leksykalne, jakie w tych zdaniach widać, to błędy w tłumaczeniu moich poprzedników – ale nie wiemy, czy rzeczywiście ich, czy niemieckich tłumaczy, z których korzystali – bo przy tłumaczeniu z przekładu na inny język istnieje ogromne ryzyko nieświadomego powtórzenia błędów poprzedniego tłumacza. Różnice między moim przekładem a "iwaszkiewiczowskim" zilustrowałam licznymi przykładami w wydawanym na UJ piśmie "Przekładaniec" (nr 22/23). Pokazałam tam też zjawisko dostosowywania tekstu oryginalnego do czytelnika dziecięcego, a czasem wręcz świadome manipulacje, jak w tłumaczeniu Stefanii Beylin Śniegowego bałwana, czy Iwaszkiewicza baśni Motyl. Ktoś może powiedzieć, że te wszystkie sprawy to tylko niuanse. Tak. Dla kogoś mogą to być niuanse, ale cały kompleks tych niuansów składa się na efekt zubożenia i zniekształcenia wielkiego dzieła. A myślę, że dzieci bezbłędnie wyczuwają to, co autentyczne.

Hiper-wyobraźnia dziecięca sprzyja tłumaczowi czy przeszkadza?

Właśnie tak można określić wyobraźnię Andersena! Dawnym tłumaczom przeszkadzała, poprawiali, np. "miedziany zamek" z Krzesiwa na "zamek z miedzianym dachem", bo przecież miedziane zamki nie istnieją! Dziś już nikt, kto pisze dla małych czytelników, nie boi się ich odlotowej wyobraźni – ale to właśnie Andersen był prekursorem takiego postrzegania dziecka. Ale, nawiasem mówiąc, tłumacząc jego baśnie, nie myślałam o dzieciach jako o szczególnych odbiorcach, byłam cały czas zanurzona w myśleniu i języku autora. Ja zresztą czytam teksty Andersena jak pisane dla mnie, nie potrafię inaczej. I myślę, że to bardzo dobrze dla dzieci.

Ile jest prawdy w stwierdzeniu, że tłumacz literatury dziecięcej, zwłaszcza baśni, powinien wejść w rolę dziecka?

Od początku najważniejszą dla mnie sprawą było pokazanie polskiemu odbiorcy, że Andersen to autor piszący zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. A pozwalam sobie wręcz twierdzić, bo takie mam odczucie, że pisał przede wszystkim z myślą o dorosłym czytelniku. Gdyby tak nie było, jego baśnie nie przetrwałyby tylu pokoleń – a przetrwały między innymi dlatego, że pokazują egzystencjalną prawdę o losie ludzkim i o człowieku. Piszący dla dzieci zazwyczaj nie przyjmują takiej perspektywy, chcą uczyć, bawić, rozwijać umiejętności, język i wrażliwość dziecka, ale raczej nie obciążają go intelektualnymi, filozoficznymi problemami, które przekraczają możliwości jego percepcji. Geniusz Andersena polega na tym, że potrafił pisać tak, że dziecko już 8-9 letnie jest w stanie czytać jego utwory, a dziecko młodsze słuchać ich czytanych przez dorosłych, i wychwytuje z nich to, co jest dla niego dostępne, samą opowieść, anegdotę, reszta jest dla nich "przezroczysta" – tę resztę dostrzega dorosły, do którego także zwraca się autor. Przy okazji może przykład z Królowej Śniegu na dość typową dla Andersena ironię adresowaną do czytelnika dorosłego, nie do dziecka: "radcy dworu i ekcelencje chodzili na bosaka i nosili złote półmiski; łatwo było wpaść w podniosły nastrój" i przekład S. Beylin świadczący o niezrozumieniu tego przekazu: "radcy i ministrowie chodzili boso i roznosili złote półmiski; nastrój był uroczysty". Można u nas kupić liczne wydania Królowej Śniegu w przekładzie C. Niewiadomskiej sprzed stu lat, gdzie zdanie to brzmi następująco: "ogromna sala pełna była dworzan, urzędników i dygnitarzy". Tego typu strat w moim przekładzie nie ma. Owa dwupoziomowość narracji sprawia zresztą, że Andersen jest atrakcyjny dla dorosłych czytelników o różnych poziomach wykształcenia. Są to więc dzieła o niezwykle wyrafinowanym języku, zarazem prostym i skrywającym w sobie treści często niejednoznaczne, do wyinterpretowania. Nie bez kozery tyle na świecie powstało i wciąż powstaje analiz jego utworów, tyle wciąż nowych interpretacji ukrytych w nich treści. Nota bene, najnowsza taka polska praca ukazała się niedawno właśnie w Bydgoszczy, na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego (Danuta Jastrzębska-Golonka: Konceptualizacja świata przedstawionego w języku najnowszego przekładu tekstów Hansa Christiana Andersena).

A teraz wracając do Pani pytania. To Andersen starał się utożsamiać z psychiką dziecka, zresztą nie musiał tak znów bardzo się starać, bo w jakimś sensie na zawsze pozostał dzieckiem, w jak najlepszym tego rozumieniu. Sądzę, że tak właśnie jest z każdym wielkim artystą. Ale przecież nie umizgiwał się do dzieci, nie przystosowywał swojego języka na siłę do ich możliwości percepcyjnych. Przeciwnie, jego utwory to literackie perełki o wysokim poziomie wyrafinowania. Traktował dzieci z szacunkiem i powagą, tak samo jak czytelnika dorosłego. A ja jako tłumaczka miałam jedynie za zadanie jak najwierniej oddać jego zamysł i jego język, w trakcie pracy ja z kolei utożsamiałam się z nim, autorem, wchodziłam w jego skórę i możliwie najwierniej przekazywałam dalej to, co on na różnych poziomach chciał przekazać, i w sposób, w jaki to robił.

Jak tłumaczy się Andersena? Pisał przecież o sprawach bardzo trudnych, poważnych i złożonych, zachowując jednocześnie poczucie humoru. Nie jest to łatwe.

Tłumaczenie Andersena to rzeczywiście bardzo ciężka praca, ale dająca wiele satysfakcji przede wszystkim z racji obcowania z dziełem na wielu płaszczyznach wybitnym. Pokornie rozbierałam każde zdanie. Andersen pisze długimi sekwencjami, z bólem serca zastępowałam średnik kropką tam, gdzie ze względu na polszczyznę było to konieczne. I pomimo ponad 35 lat pracy z duńskim nieustannie konsultowałam się z moimi duńskimi przyjaciółmi. Wiele pomogła mi jedna z nich, Benedikte Johnsen, często dopytywałam, czy na pewno dobrze rozszyfrowuję takie czy inne dwuznaczności, podteksty, aluzje. Ale były sytuacje, gdy żaden z moich znajomych nie był pewien, czy na pewno dobrze rozumie to i owo, tak jak to było z ostatnim zdaniem Księżniczki na ziarnku grochu (czy znaczy ono: "… to była prawdziwa historia!". Czy też: "…to dopiero była historia!"). I wtedy potwierdzenia swoich intuicji szukałam u wybitnych andersenologów duńskich, m.in. u redaktora 3-tomowego wydania wszystkich baśni i opowieści, które zostało - również w kształcie graficznym, zilustrowane wycinankami Andersena - przeniesione do nas i wydane w 2006 r. przez wydawnictwo Media Rodzina. Ponieważ jest to wydanie krytyczne, komentowane, dodałam do niego swój obszerny tekst o historii recepcji baśni Andersena w Polsce, a także w przypisach do każdego utworu listę poprzednich przekładów na język polski. Ta praca badawcza wiele mi dała i myślę, że jej rezultaty przydadzą się kolejnym polskim badaczom twórczości Andersena.

Czy dzieci oczekują uwspółcześnionych przekładów? Ingerencja w strukturę baśni była głęboka?

Nie da się dziś tłumaczyć, archaizując język. W kontakcie z tekstem archaizowanym nabieramy dystansu do wypowiedzi, patrzymy na nią niejako z góry, z wyżyn naszych skumulowanych doświadczeń i osiągnięć kolejnych pokoleń. Tak więc pisałam, oczywiście, językiem współczesnym, inaczej nikt by tego nie chciał czytać. Ale szczęśliwie Andersen pisał językiem jak na swoje czasy niezwykle nowoczesnym, stylem charakteryzującym się prostotą, choć nie w sensie dosłownym. To język niezwykle malarski i zarazem muzyczny, mieści w sobie wiele rejestrów z wyraźną dominantą poezji. Równocześnie jest nasycony różnymi odcieniami humoru; to język wysoce aluzyjny. Ta prostota nie jest więc wcale jednoznaczna. Jeszcze raz podkreślę: nie ma w moim przekładzie ani cienia dostosowywania języka Andersena do czytelnika dziecięcego. Tłumaczyłam z szacunkiem dla dzieła, powiem nawet: na kolanach. Ale nie wykluczam, że czas pokaże, że możliwa jest jeszcze większa wierność – każdy język wciąż się rozwija, rozwija się, otwiera, także polski język literacki, a Andersen wciąż jest odrobinę dostosowany do obowiązujących dziś w pisanej polszczyźnie norm.

Jaką zastosowała Pani strategię translatorską w przypadku baśni Andersena? Jakie były działania, te zamierzone i docelowe, jeśli chodzi o dopuszczanie w tłumaczonym tekście strat i pożytków?

Starałam się, oczywiście, obronić, co się dało. Jeden z wielu aspektów jego dzieła przepada w tłumaczeniach – chodzi o aliteracje. Trudno było również tam, gdzie Andersen bawi się słowem, a uwielbiał to robić, zresztą w ogóle lubił się bawić. W tych sytuacjach straty są nieuniknione, choć myślę, że wiele udało mi się zachować. Na przykład rymy. W polszczyźnie literackiej nie uznaje się rymów w prozie, rymowanie się słów uważane jest za błąd i niezręczność. Ale Andersen często stosuje rymy; na szczęście nie miałam problemu z przekonaniem redaktorki wydania, Marii Bosackiej, że muszą znaleźć się w przekładzie tam, gdzie są w oryginale (patrz na przykład trzykrotnie występujące rymy we Wzgórzu Elfów). Inne zjawisko: wyrażenia onomatopeiczne. I w tym przypadku bardzo się starałam. Udawało się to chyba nienajgorzej w przypadku głosów ptaków. Ptaki to u Andersena cały osobny temat, bywają nie tylko bohaterami tekstów, ale także swoistymi komentatorami, jak w przepięknym, jednym z wielu niedocenionych u nas opowiadań Rodzina Grety z kurnika. Kawki, wrony i gawrony występują tam niczym grecki chór. Zwłaszcza okrzyki "kra, kra!" wydawane przez te właśnie, zimowe ptaki, dają wielkie pole do popisu. Autor wkładał w ich usta słowa odnoszące się do treści i zawierające zbitkę "ra", i ja takie dobierałam (np. "Zdrrada!", "Drrab!"), choć to, rzecz jasna, przeważnie inne słowa niż w oryginale, jednak dostosowane do kontekstu. Ale na przykład z Śniegowym bałwanie nie trzeba było szukać innego słowa o odpowiednim brzmieniu, pies warknął tam w oryginale o "kærrrrrrestefolk" -"narzrzrzrzeczonych". Największy problem stanowiły gry słowne, zwłaszcza te wykorzystujące dwuznaczności, najczęściej nieprzetłumaczalne; przeważnie zresztą są one u Andersena humorystyczne i często nie mieszczą się w duńskiej normie językowej. Wobec tego od czasu do czasu trzeba pozwolić sobie na kompensatę, twórczość własną – żeby choć zasygnalizować zjawisko, oddać ducha prozy autora. Takim przypadkiem jest zdanie: "Żołnierzu, trzymaj oczy na wodzy!" z Dzielnego cynowego żołnierzyka. Ale zdarza się też sporadycznie, że polszczyzna sama daje rozwiązanie. Tak było w zdaniu ze Śniegowego bałwana, które mówi o zakochaniu się bałwana w piecu: "…ogarnęło go uczucie, którego sam nie potrafił sobie wytłumaczyć, naszło go coś, czego nie znał, ale co znają wszyscy ludzie, jeśli nie są bałwanami". Po duński ostatni wyraz to snemand - śniegowy bałwan, i zastosowanie tu dosłownego ekwiwalentu zabiłoby podtekst, bo przecież snemand to złożenie, a jednym z jego elementów jest mand, człowiek. Ale polszczyzna oferuje bałwana – który ma dwa znaczenia, co świetnie tu zadziałało. Jeden z nielicznych, bodaj dwóch przypadków (na 164 utwory), gdzie zdecydowałam się wyjaśnić problem nieprzetłumaczalności w przypisie, dotyczy tytułu i tematu opowiadania Przebiśnieg.

Podobno nie można bagatelizować nazw własnych w literaturze dla dzieci. Jak Pani rozwiązała problemy onomastyczne?

Cóż, wszystko co powiem dalej jest konsekwencją tego podstawowego przeświadczenia – że baśnie i opowieści Andersena to nie są utwory pisane wyłącznie z myślą o dzieciach. Stosowałam więc w przekładzie zasady generalnie obowiązujące w tłumaczeniach: nie przerabiałam nazw własnych na polskie, żeby ułatwić dzieciom lekturę. Uważam zresztą, że także i to można uznać za przejaw poważnego traktowania dzieci, czemu hołdował Andersen. W XIX wieku tłumacze przenosili realia skandynawskie na realia polskie, także imiona bohaterów zmieniali na polskie; również w XX wieku niektórzy tłumacze to praktykowali. Chcąc w jak najwyższym stopniu dochować wierności Andersenowi, ale i oddać realia, w jakich osadzone są jego baśnie (tak!, to są baśnie osadzone w realiach!), nawet nie zastępowałam imion ich polskimi odpowiednikami, np. Christiny nie zamieniłam na Krystynę, Hans na Jana, Georga na Jerzego, itp. Niewiele jest wyjątków od tej zasady. Należy do nich spolszczenie pisowni imienia bohatera Królowej Śniegu: zamiast Kay, piszę Kaj. Takie decyzje mają, oczywiście, swoje konsekwencje: duńskie imiona nie mają form zdrobniałych i zdrobnienie uzyskuje się, dodając przed imieniem przymiotnik "mały/mała", stąd mała Christina, mała Ida, itp. zdaję sobie sprawę, że można tę kwestię różnie widzieć.

W jaki sposób Hans Christian Andersen pojawił się w pani życiu? Czy przetłumaczenie "Podróży w Błękicie" Stiga Dalagera pomogło w przekładaniu baśni?

Nie, zupełnie nie. Odwrotnie. Stig Dalager zasugerował wydawnictwu mnie jako tłumaczkę, ponieważ wiedział, że pracuję nad przekładem baśni. Zresztą, nie byłam do końca przekonana, czy powinnam tłumaczyć jego książkę. Jest ona osadzona na fragmentach dzienników Andersena i podobnie jak wielu interpretatorów jego życia i osoby, Dalager dość tendencyjnie powybierał fragmenty dziennika, ukazując jego problemy, lekko neurotyczną osobowość. Pracuję obecnie nad wyborem z tych dzienników i bardzo się staram dać obiektywny obraz - bo uwielbiam w Andersenie jego miłość do życia i dziecięcy zachwyt nad światem, i razi mnie, że inni nie chcą tego dostrzegać. Ale wiem, to nie jest towar atrakcyjny do sprzedania, znacznie efektowniejsze jest rozdrapywanie tego, co mroczne i trudne. Co do pierwszej części Pani pytania: Andersen pojawił się w moim życiu na trzech płaszczyznach. Pierwsza i trzecia dotyczą nas wszystkich – lektury w dzieciństwie, a potem czytanie własnym dzieciom. I choć była pomiędzy nimi i druga – specjalizacja literaturoznawcza na filologii duńskiej na UAM w Poznaniu i praca wykładowcy tamże – to jednak największe znaczenie w moim dojrzewaniu do decyzji o podjęciu starań o wydanie nowego przekładu była ta ostatnia, czytanie baśni moim dzieciom. Szybko okazywało się, że chętniej słuchają ich opowiadanych niż czytanych. Czytanie stawało się zresztą momentami nieznośne i dla mnie: to ugrzecznienie narracji i, zwłaszcza, dialogów, ta słodycz; momentami wiało nudą! A przecież oryginalne utwory to perełki literackie, pełne poezji, ale i dynamizmu, wigoru, humoru, bez końca można je smakować! Zapragnęłam przetłumaczyć je na nowo, choć nie miałam jeszcze wtedy wielu dokonań translatorskich, nie było czasu, praca zawodowa i czwórka małych dzieci na to nie pozwalały. Ale wszystko ma swój czas, i gdy tylko uznałam, że podołam, zaczęłam szukać wydawcy. A nie było wcale oczywiste, że ktoś zechce zaryzykować wydanie nowego przekładu, skoro panowało przekonanie, że tzw. przekład "iwaszkiewiczowski" jest najlepszym przekładem na języki obce! I rzeczywiście, trzy lata trwały te poszukania, nim dzięki sugestii mojego przyjaciela, Michała Jagiełły, zwróciłam się do wydawcy niezwykłego, o ogromnym doświadczeniu i nieomylnej intuicji, Bronisława Kledzika, redaktora naczelnego wydawnictwa Media Rodzina, który bez wahania podjął to ryzyko. Nawet niespecjalnie słuchał moich argumentów, uznał po prostu, że czas najwyższy wydać nowe tłumaczenie, skoro minęło ponad 50 lat od powstania poprzedniego. To przykład wydawcy pełniącego wielką kulturotwórczą rolę, myślę, że można nawet mówić o misji. Ja zresztą też miałam poczucie misji i, prawdę mówiąc, zupełnego bzika na punkcie Andersena, co nie zmieniło się do dziś. W trakcie pracy nad przekładem odkrywałam kolejne pokłady jego dzieła, coraz bardziej się nim zachłystywałam – jestem wobec niego bezkrytyczna, ba, niemalże bałwochwalcza, nic na to nie poradzę. Jeśli mi życia starczy, przetłumaczę też inne jego książki, choć to niewątpliwie baśnie są największym dokonaniem tego wielkiego pisarza.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Tagi: Sochańska, tłumaczenie, tłumacz, Andersen, baśnie, książki dla dzieci,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany