Fragment PiS-neylandu - nowej książki Tomasza Lisa

kzarecka

2007-10-10

pis_16016 października na księgarskich półkach pojawi się kolejna książka Tomasza Lisa - "PiS-neyland". Czy odniesie sukces poprzedniczek? Czas pokaże. Na książkę składają się felietony zamieszczane przez dziennikarza w "Gazecie Wyborczej", Polskapress i "Dzienniku Łódzkim" w okresie: listopad 2005 - wrzesień 2007. We wstępie czytamy: - PiS-neyland to nie w okolicach Orlando, rzecz jasna. To tu, pod bokiem, na wyciągnięcie ręki, u nas. Też jest wesoło, prawda? No, smutno czasem też bywa, zgoda, ale wesoło jest jak diabli. A dalej? Dalej jest równie interesująco. Przeczytajcie w PL fragment książki...


Fragment PiS-neylandu

WSTĘP
W PiS-neylandzie nie tylko o PiS idzie, choć jest to land przez PiS zarządzany. PiS-neyland to cała nasza coraz bardziej zdegenerowana polityka. Prym w niej wiedzie PiS – partia narodowa, patriotyczna, partia prawych i sprawiedliwych. Partia prywatna, trzeba też dodać, do jednego człowieka należąca. No, może, do dwóch. Nie mówią oni: po nas choćby PO. Mówią raczej: po nas choćby POTOP. Premier, wtedy jeszcze prezes, wymachując paluszkiem, powiedział przecież do swych oponentów z Platformy, że władzy to oni nie zdobędą nigdy. Może i nie. PiS-neyland więc to land PiS-u, ale nie należy nie doceniać innych ważnych postaci z tego parku rozrywki. Nie poświęcałem im w ostatnich dwudziestu miesiącach tyle czasu i miejsca co rządzącym, ale cóż, uprawiam ten typ dziennikarstwa, które woli zajmować się władzą niż władzy służyć. O innych postaciach jednak nie zapomniałem. Oj, nie.

A miało być tak fajnie
Liczyłem na PO-PiS. Nie żebym umierał na myśl, że PO‑PiS-u nie będzie, co to, to nie. Ale myślałem, że dwie opozycyjne dotąd partie będą wiedziały, co zrobić ze zdobytą władzą. Nie idealizowałem ich ani ich liderów. Byłem po prostu przekonany, że zdają sobie sprawę, iż jest to ich czas, ich randka z historią. I że w związku z tym uczynią Polskę lepszą. Może nie uczynią jej krajem bez korupcji, ale z mniejszą korupcją, może nie z rządami fachowców, ale też nie z rządami ignorantów, może z kadrowymi pomyłkami, ale nie z totalnym TKM‑em, może nie z mediami absolutnie publicznymi, ale nie z całkowicie partyjnymi, może nie z szacunkiem dla obywateli, ale nie z pogardą dla nich, może nie powstrzymają odpływu z Polski najlepszej krwi, ale tego odpływu nie przyspieszą. Może nie stworzą kraju z całkowicie wyrównanymi szansami edukacyjnymi, ale za to bez szans całkowicie nierównych, może będzie bez polityki na poziomie światowym, ale i bez polityki boleśnie prowincjonalnej, może bez rzucania się na wszelkie niezbędne reformy, ale bez całkowitego reform zaniedbania, może bez miłości do politycznych oponentów, ale bez ich poniewierania, może nie staniemy się krajem, w którym język politycznej dyskusji przypomina oksfordzką debatę, ale i nie takim, w którym owa debata przypomina mordobicie. Krótko mówiąc, nie o idealnej Polsce myślałem, ale o Polsce lepszej, fajniejszej, bardziej uśmiechniętej i bardziej zadowolonej z siebie. I jest dziś w Polsce, ślepiec by tego nie zauważył, wielu ludzi, którzy także, a może nawet właśnie dzięki PiS-owi, czują się w naszym kraju lepiej. To fakt. Tylko co z całą resztą?

Gdy wskakuje się na bardzo wysokiego konia, można daleko pogalopować albo boleśnie się potłuc. Nowa władza zaczęła od wysokiego C. Rządzącym braciom nie szło o jakąś drobną korektę. O rewolucję im szło. Instytucjonalną i mentalną, czy – jak mówili – moralną. Z rewolucją instytucjonalną, z budową owej mitycznej IV RP od początku było krucho. Bo przecież nowy budynek potrzebuje nowego fundamentu, a fundamentem pod nową republikę musi być nowa konstytucja. Nowej konstytucji, z racji braku odpowiedniej liczby głosów, być nie mogło. Ale nowy, pardon, układ władzy udało się jednak stworzyć. Chyba pierwszy raz w nowożytnej historii władzę w całkiem sporym państwie objęli bracia bliźniacy. Jeden z nich został prezydentem, drugi premierem. A ponieważ jeden z nich, ten o 45 minut starszy, całkowicie dominuje nad drugim, mamy sytuację, w której jeden człowiek jest de facto i premierem, i prezydentem. I to, po latach równowagi w ramach władzy wykonawczej, stanowi już pewien fenomen oraz fundament nowego porządku. Tak wielkiej władzy w nowej, demokratycznej Polsce żaden człowiek jeszcze nie miał. Mamy więc coś na kształt absolutyzmu demokratycznego. Oczywiście w ramach demokracji, na mocy decyzji wyborców, może on być jeszcze bardziej demokratyczny i jeszcze bardziej absolutny. A gdyby tak udało się dodatkowo przeforsować nową konstytucję… Cóż, dziś wydaje się to mało prawdopodobne, ale czy na naszych oczach nie doszło w ostatnim czasie do wielu rzeczy nieprawdopodobnych?

Z założenia o wiele gorzej niż z całkiem udaną próbą zawłaszczenia instytucji państwa i instytucji publicznych, w tym telewizji publicznej, było z rewolucją zwaną moralną. Bo gdy na sztandarach wiesza się zasady moralne, trzeba się samemu do najwyższych standardów moralnych stosować. A tu niemal na dzień dobry zawiązano sojusz z populistami i z nacjonalistami. Wiadomo, Realpolitik, trzeba mieć większość, a w imię większości niekiedy trzeba zamknąć oczy i zatkać nos. Zrozumiałe, tylko ciężko w takim towarzystwie robić rewolucję moralną. Zresztą szybko okazało się, że nawet nie Samoobrona i nie LPR stanowiły największą przeszkodę na drodze do owej moralnej rewolucji. Stanowiła ją sama partia najbardziej rządząca. Partia, która szybko przekształciła się w wierny wodzowi oddział żołnierzy. Prawą marsz, prawą. Kto gubił rytm, kto zerkał na boki, kto mówił, że ma wątpliwości albo sprawiał wrażenie, że je ma, wypadał z gry. I wypadali – Kazimierz Marcinkiewicz, Marek Jurek, Radosław Sikorski. Paweł Zalewski, co to wyraził wątpliwości odnośnie minister Fotygi, też prawie wyleciał. Ale upiekło mu się. Znajomość z nim prezydent uznał za zakończoną, ale Zalewski przeżył. Politycznie. Też coś. W każdym razie była w tym wszystkim pewna logika. Skoro jest rewolucja, to nie ma miejsca na wątpliwości. Mają je słabeusze i niedojdy, tacy, co spowalniają marsz, a może i go sabotują.

Jedno – pewnie w sumie nie jedno, ale to jedno, z całą pewnością – Jarosławowi Kaczyńskiemu się udało. I jest to, bez cienia ironii, wielki polityczny sukces. Nie o nadzwyczajne, jak na partię rządzącą, wyniki sondaży idzie, bo one są raczej skutkiem owego sukcesu. Otóż znalazł lider PiS-u klucz do dusz milionów Polaków. I znalazł język, który pozwolił mu do nich dotrzeć. I znalazł lekarstwo na często całkiem realny ból. I znalazł wroga. Bo w ramach rewolucji lud trzeba mobilizować, co Jarosław Kaczyński, czytający podobno wiele o rewolucji bolszewickiej, wie doskonale. Ponieważ wielu ludziom w Polsce jest źle, należało znaleźć winnego. Nie było tu miejsca na subtelne rozważania o stopniu winy – sąd był kapturowy, wyrok ogłaszany natychmiast, koniecznie w świetle kamer. Wrogiem mógł być Balcerowicz, mogły nim być – w zależności od potrzeb – PO, SLD albo Samoobrona i LPR. Mogły być nim media, lekarze, adwokaci, wszyscy, których lud podejrzewa, że mają więcej i jest im lepiej. Wrogiem, najlepszym wrogiem, byli też oligarchowie. Źli, bogaci, koniecznie z cygarami i szklaneczką whiskey w dłoni, żeby pasowali do stereotypu kapitalisty z bolszewickich karykatur. Wszyscy oni mieli tworzyć UKŁAD. Układ mógł być wszędzie, i zapewne był wszędzie. Układ przeszkadzał, robił wbrew, wkładał kij w szprychy. Jeśli coś nie szło, wiadomo – układ, tak jak kiedyś, ponad pół wieku temu, sabotażyści.

Ponieważ układ był pojemny, mógł się w nim znaleźć każdy; ponieważ trudno było go rozbić, okazywał się głęboko zakonspirowany; ponieważ nie było jego śladu, stawał się wszechmocny. Układ nadawał się do propagandy jak niejaki Goldsmith, z powodu którego u Orwella odbywały się seanse nienawiści. Układ nie mógł być rozbity, bo musiał trwać w imię interesów władzy, bo władza musiała demonstrować ludowi, że jest nieugięta, że rzuca wrogowi wyzwanie, że wobec wroga jest nieubłagana.

Władza nie walczyła przecież z wrogami dla swojego widzimisię. Walczyła z układem dla ludu, z ludem, w imię ludu. Jasne, czasem coś może przejaskrawiła, ale czego się nie robi dla dobra zwykłych ludzi, gdy ma się do czynienia z politykierami, którzy działają w imieniu salonów. Wszystko to było grubymi nićmi szyte. Ale też nie o subtelności szło – trwała rewolucja. Autostrad zbudować się nie udało, mieszkań zbudować się nie udało, zreformować służby zdrowia się nie udało, zreformować KRUS‑u się nie udało, zreformować finansów państwa się nie udało, zmniejszyć podatków się nie udało. Ale któż będzie się przejmował drobiazgami, skoro trzeba dopaść wroga, bez pokonania którego nic nie może się udać.

W świecie polityki funkcjonują dwie sfery. Jedna to polityka partyjna: kto kogo, jak uderzyć we wroga, jak go zmarginalizować, jak obniżyć jego wyborcze szanse. I druga sfera polityki, w której motywem jest realizacja konkretnych celów, tych, które są najważniejsze z punktu widzenia obywateli. W normalnie funkcjonujących demokracjach te dwie sfery jakoś ze sobą współistnieją – władza musi walczyć na dwóch frontach – z wrogiem i o osiągnięcie pewnych celów. U nas jednak nastąpił totalny rozjazd tych dwóch sfer. I doszedł do tego paradoks. Szefem rządu i szefem partii rządzącej był człowiek, który w pierwszej sferze radził sobie wspaniale, rozgrywał wszystkich jak chciał, narzucał tematy, dominował, zapędzał oponentów w kozi róg. Ale jednocześnie w sferze drugiej był groteskowo bezradny. A może do tej polityki, która wiąże się z realnymi celami, nie miał po prostu głowy? Bo przecież już kilkanaście lat temu mówił otwarcie, że jego największym marzeniem jest stworzenie wielkiej centroprawicowej partii. I wiele wskazuje na to, że cel osiągnął, a być może osiągnie go jeszcze na nieporównanie większą skalę. Tyle że skutkiem perfekcji w jednej sferze i bezradności w drugiej jest utrzymywanie władzy, ale nie rządzenie, budowanie silnej partii kosztem państwa, które staje się wprawdzie coraz silniejsze, ale nie dla obywateli, lecz kosztem obywateli. Kategoria "obywatele" przestaje być zresztą istotna, bo przecież Jarosław Kaczyński wyraźnie powiedział, że społeczeństwo obywatelskie wymyślono po to, by osłabić państwo. Cóż, wolni, powiązani ze sobą w sieci tysięcy organizacji obywatele osłabiają może państwo, ale tylko takie państwo, w którym w praktyce mamy do czynienia z kierowniczą rolą partii pod światłym przywództwem polityka, którego opinii kwestionować nie można.

Jak na ironię wszystko to zaczęło się dziać w momencie, gdy Polska – w sensie nie tylko instytucjonalnym, ale także cywilizacyjnym – znalazła się w Europie, gdy Polacy tak często i tak gęsto jak nigdy wcześniej w naszej historii ruszyli w świat: oglądać, zwiedzać, uczyć się i zarabiać pieniądze. Swego czasu premier Marcinkiewicz zapewniał w wywiadzie dla "Le Monde", że jeśli tylko Europa otworzy okna, poczuje powiew świeżego powietrza z Polski. Dziś, obserwując sytuację w Polsce z Wielkiej Brytanii, były premier pewnie dziesięć razy by się zastanowił, zanim powiedziałby coś takiego, a najpewniej czegoś takiego w ogóle by nie powiedział. Sam w końcu przyznaje, że nie rozumie tego, co dzieje się w polskiej polityce. Nie dlatego, podejrzewam, że to takie skomplikowane, ale dlatego, że to tak fantastycznie nieprzystające do tego, jak wygląda polityka i jak robi się politykę w krajach zachodnich, choćby w tym, w którym akurat przyszło mu mieszkać.

Nie warto oczywiście idealizować Unii Europejskiej i relacji, jakie istnieją między większością jej członków. Ale też zupełnie niezwykła, jak na standardy Unii Europejskiej, jest sytuacja, w której politykę zagraniczną aż w takim stopniu zaprzęga się do rydwanu własnej działalności partyjnej. W sytuacji, gdy w Berlinie rządzi wyjątkowo rozumiejąca nas i wyjątkowo życzliwa nam pani kanclerz, w naszej polityce krajowej stale gra się na nucie antyniemieckiej. Wyciąganie przed szczytem Unii Europejskiej liczby obywateli, jaką miałaby Polska, gdyby nie wojna, jest kuriozalne. Napuszczanie opinii publicznej przeciw głównej partii opozycyjnej i sugerowanie, że tak naprawdę służy ona interesom niemieckim, jest niegodziwe. Nic dobrego dla Polski z tego nie wynika. Bo przecież nie jest prezentem dla nas coraz bardziej wyczuwalna izolacja naszych władz, coraz bardziej kategoryczne oceny ich poczynań, pojawiające się coraz częściej szyderstwa, już nie tylko z rządu, nie tylko z prezydenta i nie tylko z premiera, ale także z nas samych. Przy czym ci, którzy okładają kłonicą kogo się da, sami mają wyjątkowo cienką skórę. Więc, kiedy ktoś ich porówna do kartofli, to obraza na cały kraj, oburzenie wielkie, instytucje państwowe reagują, bo nam braci obrażono, a do tego ich mamę.

Polska, która miała ogromną szansę, by stać się europejskim liderem, wychodzącym z własnymi propozycjami, będącym wśród najważniejszych ogniw europejskiej wspólnoty, znalazła się na europejskim marginesie, w kącie, przestępując z nogi na nogę z zażenowania, jak prezydent w czasie szczytów i międzynarodowych spotkań. Tylko jak tu znaleźć wspólny język, gdy języków się nie zna, świata się nie zna i za bardzo nie chce się go poznać. Wielkie kompleksy zamieniają się w wielką arogancję, że my twardo, nieustępliwie, nie popuścimy ani guzika. Manifestacje niby-dumy wywołują ironiczne uśmiechy albo kpiny. Tak to wielki naród z ponadtysiącletnią historią, żyjący w środku Europy, stał się zakładnikiem kompleksów, urazów i fobii dwóch ludzi.

Nie idealizuję polityki ani społeczeństwa, śmieszył mnie zaśpiew "bo wszyscy Polacy to jedna rodzina"; czas Frontu Jedności Narodu, dzięki Bogu, mamy za sobą. Wierzę w demokrację – jakiż to banał – która pozwala artykułować wszelkie poglądy, która wspiera wolny rynek idei i pomysłów. Spieramy się – i świetnie, żaden problem. Czy w najmniejszym stopniu osłabia to wspólnotę, którą stanowimy i którą musimy stanowić, jeśli mamy pójść do przodu, by wykorzystać fantastyczną polityczno-gospodarczą (mowa o Polsce w UE) koniunkturę? Nie. Ale właśnie tej wspólnocie, mimo języka afirmującego tę wspólnotę, bracia Kaczyńscy zadali wielki cios. I chyba o to mam do nich największe pretensje.

Polaryzowanie elektoratu, definiowanie przeciwnika, malowanie często grubą kreską linii podziałów jest w polityce rzeczą normalną. Ale Kaczyńscy poszli nieskończenie dalej. W praktyce podzielili Polaków na lepszych i gorszych, bardziej i mniej patriotycznych, rozumiejących sens polskiej tradycji i w ogóle jej nierozumiejących. Posługując się często językiem ojca dyrektora, dzielili zamiast łączyć, podkreślali często fikcyjne różnice, zamiast szukać tego, co wspólne. Robili to z absolutnym cynizmem, wyłącznie w jednym celu – by "utwardzić" swój elektorat. Żadna demokratyczna władza w żadnym demokratycznym państwie nie obrażała całych grup społecznych z taką częstotliwością i z taką lubością, jak czynił to PiS. Czasem miało to wymiar kabaretowy – gdy wicepremier, a potem marszałek Sejmu perorował, że inteligencja humanistyczna z założenia jest lewoskrętna, więc PiS-u nie lubi, ale na inteligencję techniczną to władza może liczyć.

W istocie kreowano nie podział na Polskę liberalną i solidarną, ale na Polskę lepszą i gorszą. Lepsza była ta, która PiS rozumiała i popierała, gorsza ta, która PiS-u nie lubiła i miała czelność popierać innych. Lepsza była ta, która lubi Kaczyńskich, gorsza ta, która ich nie lubi albo, co zupełnie niewybaczalne, z nich kpi. Lepsza była ta, która słucha Radia Maryja, gorsza ta, która ogląda "Szkło kontaktowe" (co według wicepremiera Dorna robią "wykształciuchy"). W ten sposób dzielono już nie tylko scenę polityczną, ale także polskie rodziny, bo większość z nas ma wśród krewnych zarówno słuchaczy toruńskiej rozgłośni, jak i fanów "Szkła". W społecznej rzeczywistości w praktyce szczuto więc jednych na drugich. I problem nie polega na tym, że to takie nieładne. Polega na tym, że jednym z największych problemów współczesnej Polski jest niezwykle niski tzw. kapitał społecznego zaufania. Mówiąc po ludzku, my w Polsce sobie nie ufamy, patrzymy na siebie podejrzliwym wzrokiem, często przypisujemy sobie jak najgorsze intencje. I jest to problem absolutnie realny, mający też absolutnie realne skutki.

Czy można sobie wyobrazić drużynę piłkarską, w której zawodnicy się nie lubią i grają przeciwko sobie? Nikt nie każe im się wzajemnie kochać, ale bez poczucia, że gramy do jednej bramki, że cel jest wspólny, że Iksowi, Igrekowi i Zetowi tak jak mnie zależy na zwycięstwie i że razem ze mną, nie wbrew albo mimo mnie, chcą je osiągnąć, porażka jest murowana. Podobnie jest w życiu społecznym. Jeśli mamy być nie tylko wspaniałym narodem, który jak żaden inny sprawdza się w momentach najtrudniejszych prób, ale także społeczeństwem, które potrafi ciągnąć nasz wózek w jedną stronę, nawet jeśli, czyniąc to, jeden na drugiego czasem pokrzykuje, to musimy być prawdziwą drużyną.

Bracia Kaczyńscy uznali, że najważniejszą wspólnotą są oni dwaj i ich zwolennicy, konsekwentnie zabijali więc w nas coś, co Amerykanie nazywają "team spirit", dobrego, pozytywnego ducha drużyny. Na wielkich kibiców nie wyglądają, ale czasem, ze względów PR-owskich, pokazują się na meczach. Powinni się trochę przyjrzeć grze. Szybko by zobaczyli, kiedy naszym idzie, a kiedy gra się nie klei. Bo miliony prawdziwych kibiców dostrzegają takie rzeczy z łatwością.

Nasze życie publiczne w ostatnich dwóch latach spsiało. Naszą publiczną debatę zbrutalizowano ponad wszelkie dopuszczalne normy. O debacie mówiono głównie w formie “debata sejmowa”, bo żadnej prawdziwej debaty nie było, wymiany poglądów nie było – była seria monologów z próbą oplucia przeciwnika i odsądzenia go od czci i wiary. Z naszego języka zginęło słowo “konsensus”, wyparowało słowo "kompromis". Po drugiej stronie był nie oponent, ale wróg, nie partner, ale przeciwnik, którego należało zniszczyć. Owszem, nie bracia Kaczyńscy i nie PiS weszli na tę drogę pierwsi. Ale to oni poszli szlakiem wytyczonym przez przewodniczącego Leppera. Zapożyczyli jego styl i twórczo go rozwinęli. Żadnych pośrednich barw, żadnych odcieni, tylko dwa kolory, biel i zarezerwowana dla wrogów czerń. Żadnych cienkich kresek. Wszystko malowane grubym pędzlem. "My jesteśmy tu, gdzie byliśmy wtedy, oni są tam, gdzie stało ZOMO". Jeśli oni wygrają, to będzie powtórka z 13 grudnia, bo oni uosabiają zło, wspierają korupcję, są adwokatami patologii, słuchają tylko salonu, lekceważą zwykłych ludzi, są egoistyczni. Nie było w tym szacunku ani dla oponentów, ani dla zwolenników innych ugrupowań, ani dla rozumu. Fakt, opozycja często stosowała podobny język, fakt, dała go sobie narzucić, fakt, i ona ponosi odpowiedzialność za brutalizację języka. Ale wielkimi promotorami używania słowa jako kija baseballowego byli rządzący bracia. Żadnych zahamowań. Jeśli wrogiem mają być lekarze, to trzeba ich straszyć wysłaniem "w kamasze" albo zatrzymać jednego z nich w kajdankach i zasugerować, że to zabójca i ucieleśnienie zła. Jeśli ktoś owego lekarza broni, trzeba go nazwać "adwokatem korupcji". Jeśli chce się przywalić wrogowi, można go oskarżyć o finansowe nadużycia, a jeśli nie ma dowodów nadużyć, należy zaprezentować niszczarkę i zasugerować, że dowody winy zniszczono. Jeśli Trybunał Konstytucyjny ma czelność wydawać orzeczenia sprzeczne z życzeniami władzy, należy powiedzieć, że jest on częścią "układu", i zasugerować, że na każdego sędziego trybunału można coś znaleźć. Jeśli sędzia wydaje wyroki niezgodne z oczekiwaniami władzy, można zasugerować, że czyni to, bo jest genetycznym wrogiem o określonej przeszłości. I powtarzać to do znudzenia, na pewno coś przylgnie. Bo przecież o prawdę idzie. I o moralność.

Tomasz Lis "PiS-neyland"; Wydawnictwo: Świat Książki; Format: 150 x 210 mm; Liczba stron: 272; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-247-1021-8

KaHa

Tagi: tomasz lis, pis-neyland, książka, fragment PiS-neyland, pisnejland, pisneylend, wstęp, wydawnictwo Świat książki, felietony, gazeta wyborcza,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany