Dziewięć wariacji na temat świąt

kzarecka

2007-12-06

wigilia_160Święta Bożego Narodzenia - magiczne, nastrojowe, samotne, trudne, niezwykłe, rodzinne, refleksyjne. Takie właśnie są święta w zbiorze opowiadań Świata Książki "9 Wigilli". W publikcji znalazły się teksty: Jerzego Pilcha, Stefana Chwina, Pawła Huelle, Wojciecha Kuczoka, Antoniego Libery, Łukasza Dębskiego, Joanny Szczepkowskiej, Agnieszki Kołakowskiej, Nataszy Goerke. Poniżej fragment jednego z opowiadań. To "Niech się panu darzy..." Antoniego Libery.




Coś dziwnego zaczęło się dziać dopiero po południu. Poczuł nagle znużenie i postanowił się zdrzemnąć. Lecz nie mógł zasnąć, niepokojony myślami, które od pew­nego czasu coraz częściej go nawiedzały, a które związa­ne były z jego pracą. Zajmował się teorią chaosu i w miarę postępów stawało się dla niego jasne, że nie są one niewinne; że stwarzają podstawy do radykalnej zmiany interpretacji rzeczywistości, a zatem i jej samej. Taka zmiana należała wprawdzie do naturalnego po­rządku, skoro wywodziła się z jego umysłu, a jednak się jej obawiał. Rozumiał, że będzie nieodwracalna.
Wstał i wyjrzał przez okno. Na ulicy panował już
mrok. W świetle latarni widać było nielicznych przechodniów. Odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem. Wreszcie przebrał się i wyszedł z hotelu.
Z rękami w kieszeniach i pochyloną głową ruszył
przed siebie, nie bacząc, dokąd ani którędy idzie. W ten sposób bawił się ze sobą w okresie studiów, zafascyno­wany, że będąc podmiotem działania, nie panuje nad jego skutkami ani nawet przebiegiem. "Kto decyduje o tym, czy skręcam w prawo, czy w lewo, gdy wyłączam świadomość?" - pytał samego siebie. Teraz, nie­spodzianie, powrócił do tej dawnej zabawy. Szedł, nie patrząc na nazwy ulic i zdając się na nie wiadomo co.
Po mniej więcej godzinie znalazł się na opustosza­łym placyku, gdzie obok zamkniętego już baru stała
rozświetlona budka telefoniczna. Wszedł do niej, wrzu­cił monety i zatelefonował do matki w Warszawie.
Rozmowa była, jak zwykle, zdawkowa: Holandia,
odczyt, pytanie o zdrowie. Gdy odwiesił słuchawkę, automat z brzękiem zwrócił pieniądze. Nawet więcej niż wrzucił. Postanowił sprawdzić, czy był to jednorazowy wypadek, i wrzuciwszy monety ponownie, raz jeszcze zatelefonował. "Zapomniałem dodać - powiedział - że N. prosił, aby cię gorąco pozdrowić. Wracam pojutrze". Automat znowu wypluł monety.
Zabrał je i opuścił budkę. Ale wkrótce przystanął,
zastanawiając się, czy w spisie numerów kierunkowych na tabliczce nad automatem był również, jak mu się wydawało, numer do Izraela. Zawrócił, żeby to sprawdzić. Owszem, był. A pod nim trzy kierunkowe: do Tel Awiwu, Hajfy i Jerozolimy.
Wahał się dłuższą chwilę, aż wreszcie uczynił to.
Podniósł słuchawkę, tym razem nie wrzuciwszy już monet, wykręcił numer Jerozolimy, po czym zamknął oczy i na ślepo wybrał jeszcze sześć cyfr.
Zamarł w oczekiwaniu. Usłyszał sygnał, dźwięk
podnoszonej słuchawki, niski kobiecy głos. Przez chwi­lę się nie odzywał.
-
Halo?! - powtórzyła kobieta.
-
Przepraszam, mówi pani po angielsku? - ode­zwał się wreszcie.
-
Tak, trochę, a o co chodzi?
-
Dzwonię z zagranicy i od godziny nie mogę połą­czyć się z Sarah Herzog Hospital - zaczął improwizo­wać. - Ciągle łączy mnie z jakimś innym numerem, jak właśnie teraz z panią. Najmocniej panią przepraszam. Proszę mi tylko powiedzieć, czy dodzwoniłem się przy­najmniej do Jerozolimy.
-
No, powiedzmy.
-
To znaczy?
-
Jakieś dziesięć kilometrów na południe. Tu jest Betlejem. - Zamarł. - Halo, jest tam pan jeszcze?
-
Tak, jestem, tylko... Zdaje pani sobie sprawę, jaki dzisiaj jest dzień...
-
Sure! Ale wydaje mi się, że nie musimy rozma­wiać po angielsku - przeszła niespodziewanie na pol­ski - prawda?
-
Niesłychane! - wykrzyknął. - A skąd to pani wie?
-
Jak to skąd? Po akcencie. My tu po akcencie od razu poznajemy, skąd kto pochodzi.
-
A pani, skąd pochodzi, jeśli wolno zapytać?
-
Z Lublina. Wyjechałam w sześćdziesiątym ósmym roku. A pan?
-
Ja z Warszawy. Teraz mieszkam w Kanadzie. A dzwonię z Amsterdamu... No cóż, w tej sytuacji wypada się chyba przedstawić - podał nazwisko i imię.
-
Jak, przepraszam?
Powtórzył.
-
Nie-nie, to niemożliwe - zaśmiała się.
Pomyślał, że go kojarzy, zrobiło mu się głupio.
-
Nic na to nie poradzę - bąknął skonsternowany. Jego obawa jednak okazała się mylna.
-
Poznałam raz człowieka, który tak się nazywał. Możliwe, by to był pan?
-
A kiedy to było i gdzie?
-
W Polsce, bodajże w roku pięćdziesiątym dzie­wiątym. Wracałam z rodzicami znad morza lukstorpedą, jak wtedy to nazywali. Miałam trzynaście lat, on był ze dwa lata starszy i także z rodzicami wracał z wa­kacji w Sopocie, który nazywał "Zoppot". Pochodził chyba z jakiejś lepszej rodziny, rozmawiał z rodzicami po francusku, ale był bardzo naturalny i dobrze wycho­wany i miał niezwykły wdzięk. Staliśmy w korytarzu wagonu pierwszej klasy, a on mnie bawił rozmową, jakby mnie znał od dawna. Mówił czasem o sobie w trzeciej osobie i wtedy zwał się "Leo". Brzmiało to tak mniej więcej: "A teraz Leo zaprasza właśnie pozna­ną Lizbet (mam na imię Elżbieta) au restaurant na dra­żetki. Których z pewnością nie ma, tak że trzeba się bę­dzie zadowolić dropsami. Oby chociaż te były! I nie lepiły się strasznie!". Na pożegnanie oświadczył: "Leo prosi o adres, by mógł się wkrótce odezwać, a uczyni to pewnie z bardzo dalekich krajów, gdzie żyją rajskie ptaszki, czyli z Nowej Zelandii, bo tam się właśnie wybiera". Podałam mu oczywiście, lecz nie dotrzymał słowa. Osoba o tym nazwisku i tym samym imieniu odzywa się oto dziś, w kilkadziesiąt lat później. Dlatego za­pytałam, czy to aby nie pan.
-
Nie, to nie ja, na pewno - odrzekł z poczuciem ulgi, ale i z przerażeniem.
-
Szkoda.
-
Dlaczego szkoda?
-
Wiele by o tym mówić, nie ułożyło się życie... A tamta historia z pociągu, tamten przedziwny chłopak, to było coś szczególnego. Im dłużej o tym myślę, im dłużej w ogóle żyję, tym jestem tego pewniejsza. Właśnie dlatego szkoda, że to jednak nie pan. Niemniej to dzięki panu miałam przez chwilę wrażenie, że oto stał się cud. I za to panu dziękuję. Niechaj się panu da­rzy...
Na linii coś zaskrzeczało, po czym się łączność urwała. A gdy odwiesił słuchawkę, automat znowu
wyrzucił trzy czy cztery monety. Poderwał ją natych­miast, chcąc znowu się połączyć, i wtedy zdał sobie sprawę, że przecież nie zna numeru.

Tagi: 9 wigilli, świat książki, zbiór opowiadań, książka, fragment, jerzy pilch, stefan chwin, joanna szczepkowska, wojciech kuczok, agnieszka kołakowska, antoni libera, paweł huelle, natasza goerke, łukasz dębski,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany