Dziewięć wariacji na temat świąt
kzarecka
2007-12-06
Coś dziwnego zaczęło się dziać dopiero po południu. Poczuł nagle znużenie i postanowił się zdrzemnąć. Lecz nie mógł zasnąć, niepokojony myślami, które od pewnego czasu coraz częściej go nawiedzały, a które związane były z jego pracą. Zajmował się teorią chaosu i w miarę postępów stawało się dla niego jasne, że nie są one niewinne; że stwarzają podstawy do radykalnej zmiany interpretacji rzeczywistości, a zatem i jej samej. Taka zmiana należała wprawdzie do naturalnego porządku, skoro wywodziła się z jego umysłu, a jednak się jej obawiał. Rozumiał, że będzie nieodwracalna.
Wstał i wyjrzał przez okno. Na ulicy panował już mrok. W świetle latarni widać było nielicznych przechodniów. Odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem. Wreszcie przebrał się i wyszedł z hotelu.
Z rękami w kieszeniach i pochyloną głową ruszył przed siebie, nie bacząc, dokąd ani którędy idzie. W ten sposób bawił się ze sobą w okresie studiów, zafascynowany, że będąc podmiotem działania, nie panuje nad jego skutkami ani nawet przebiegiem. "Kto decyduje o tym, czy skręcam w prawo, czy w lewo, gdy wyłączam świadomość?" - pytał samego siebie. Teraz, niespodzianie, powrócił do tej dawnej zabawy. Szedł, nie patrząc na nazwy ulic i zdając się na nie wiadomo co.
Po mniej więcej godzinie znalazł się na opustoszałym placyku, gdzie obok zamkniętego już baru stała rozświetlona budka telefoniczna. Wszedł do niej, wrzucił monety i zatelefonował do matki w Warszawie.
Rozmowa była, jak zwykle, zdawkowa: Holandia, odczyt, pytanie o zdrowie. Gdy odwiesił słuchawkę, automat z brzękiem zwrócił pieniądze. Nawet więcej niż wrzucił. Postanowił sprawdzić, czy był to jednorazowy wypadek, i wrzuciwszy monety ponownie, raz jeszcze zatelefonował. "Zapomniałem dodać - powiedział - że N. prosił, aby cię gorąco pozdrowić. Wracam pojutrze". Automat znowu wypluł monety.
Zabrał je i opuścił budkę. Ale wkrótce przystanął, zastanawiając się, czy w spisie numerów kierunkowych na tabliczce nad automatem był również, jak mu się wydawało, numer do Izraela. Zawrócił, żeby to sprawdzić. Owszem, był. A pod nim trzy kierunkowe: do Tel Awiwu, Hajfy i Jerozolimy.
Wahał się dłuższą chwilę, aż wreszcie uczynił to. Podniósł słuchawkę, tym razem nie wrzuciwszy już monet, wykręcił numer Jerozolimy, po czym zamknął oczy i na ślepo wybrał jeszcze sześć cyfr.
Zamarł w oczekiwaniu. Usłyszał sygnał, dźwięk podnoszonej słuchawki, niski kobiecy głos. Przez chwilę się nie odzywał.
- Halo?! - powtórzyła kobieta.
- Przepraszam, mówi pani po angielsku? - odezwał się wreszcie.
- Tak, trochę, a o co chodzi?
- Dzwonię z zagranicy i od godziny nie mogę połączyć się z Sarah Herzog Hospital - zaczął improwizować. - Ciągle łączy mnie z jakimś innym numerem, jak właśnie teraz z panią. Najmocniej panią przepraszam. Proszę mi tylko powiedzieć, czy dodzwoniłem się przynajmniej do Jerozolimy.
- No, powiedzmy.
- To znaczy?
- Jakieś dziesięć kilometrów na południe. Tu jest Betlejem. - Zamarł. - Halo, jest tam pan jeszcze?
- Tak, jestem, tylko... Zdaje pani sobie sprawę, jaki dzisiaj jest dzień...
- Sure! Ale wydaje mi się, że nie musimy rozmawiać po angielsku - przeszła niespodziewanie na polski - prawda?
- Niesłychane! - wykrzyknął. - A skąd to pani wie?
- Jak to skąd? Po akcencie. My tu po akcencie od razu poznajemy, skąd kto pochodzi.
- A pani, skąd pochodzi, jeśli wolno zapytać?
- Z Lublina. Wyjechałam w sześćdziesiątym ósmym roku. A pan?
- Ja z Warszawy. Teraz mieszkam w Kanadzie. A dzwonię z Amsterdamu... No cóż, w tej sytuacji wypada się chyba przedstawić - podał nazwisko i imię.
- Jak, przepraszam?
Powtórzył.
- Nie-nie, to niemożliwe - zaśmiała się.
Pomyślał, że go kojarzy, zrobiło mu się głupio.
- Nic na to nie poradzę - bąknął skonsternowany. Jego obawa jednak okazała się mylna.
- Poznałam raz człowieka, który tak się nazywał. Możliwe, by to był pan?
- A kiedy to było i gdzie?
- W Polsce, bodajże w roku pięćdziesiątym dziewiątym. Wracałam z rodzicami znad morza lukstorpedą, jak wtedy to nazywali. Miałam trzynaście lat, on był ze dwa lata starszy i także z rodzicami wracał z wakacji w Sopocie, który nazywał "Zoppot". Pochodził chyba z jakiejś lepszej rodziny, rozmawiał z rodzicami po francusku, ale był bardzo naturalny i dobrze wychowany i miał niezwykły wdzięk. Staliśmy w korytarzu wagonu pierwszej klasy, a on mnie bawił rozmową, jakby mnie znał od dawna. Mówił czasem o sobie w trzeciej osobie i wtedy zwał się "Leo". Brzmiało to tak mniej więcej: "A teraz Leo zaprasza właśnie poznaną Lizbet (mam na imię Elżbieta) au restaurant na drażetki. Których z pewnością nie ma, tak że trzeba się będzie zadowolić dropsami. Oby chociaż te były! I nie lepiły się strasznie!". Na pożegnanie oświadczył: "Leo prosi o adres, by mógł się wkrótce odezwać, a uczyni to pewnie z bardzo dalekich krajów, gdzie żyją rajskie ptaszki, czyli z Nowej Zelandii, bo tam się właśnie wybiera". Podałam mu oczywiście, lecz nie dotrzymał słowa. Osoba o tym nazwisku i tym samym imieniu odzywa się oto dziś, w kilkadziesiąt lat później. Dlatego zapytałam, czy to aby nie pan.
- Nie, to nie ja, na pewno - odrzekł z poczuciem ulgi, ale i z przerażeniem.
- Szkoda.
- Dlaczego szkoda?
- Wiele by o tym mówić, nie ułożyło się życie... A tamta historia z pociągu, tamten przedziwny chłopak, to było coś szczególnego. Im dłużej o tym myślę, im dłużej w ogóle żyję, tym jestem tego pewniejsza. Właśnie dlatego szkoda, że to jednak nie pan. Niemniej to dzięki panu miałam przez chwilę wrażenie, że oto stał się cud. I za to panu dziękuję. Niechaj się panu darzy...
Na linii coś zaskrzeczało, po czym się łączność urwała. A gdy odwiesił słuchawkę, automat znowu wyrzucił trzy czy cztery monety. Poderwał ją natychmiast, chcąc znowu się połączyć, i wtedy zdał sobie sprawę, że przecież nie zna numeru.