"Nie przejmuj się, wezmę ten grzech na siebie"

kzarecka

2007-12-14

mroziewicz_160_01Nie byłem niczyim agentem, chociaż mogłem być, za duże pieniądze i przy ryzyku długoletniego więzienia, to prawda. Ale to kwestia wyboru. Takie słowa padają w nowej książce Krzysztofa Mroziewicza - "Czas pluskiew". Dzisiaj prezentujemy wam jej dłuższy fragment. Publikacja wydana przez Wydawnictwo Wołoszański ukazała się w serii "Sensacje XX wieku" i oczywiście jest już do kupienia. Jeśli znacie poprzednie książki Mroziewicza i po tę z pewnością sięgniecie bez oporów. Jeśli jednak sytuacja jest odwrotna, może zachęci was ten fragment, zatytułowany w "Czasie pluskiew" jako "Afganistan po raz pierwszy".


Kiedy po raz pierwszy PAP zlecił mi wyjazd do Afganistanu, postanowiłem nie utrzymywać z kabulską ambasadą PRL żadnych kontaktów. Ówczesny ambasador sprawiał jak najgorsze wrażenie. Był źle ubrany, źle mówił, pożyczał od nas jako kurier rozmaite publikacje o Afganistanie, a w Indiach było ich bardzo wiele, potem nigdy nie oddawał, natomiast przesyłał jako własne znaleziska pocztą kurierską, łatwo się domyślić do kogo. Był zapewne dobrze w kraju notowany, bo przebywał w Kabulu sam, to znaczy bez żony, za to z kochanką, która bardzo często przedstawiała się w ten sposób. "Jestem kochanką ambasadora". Była zresztą starą babą, ale przy poziomie atrakcyjności ambasadora inną być nie mogła. Za najcelniejszy argument w swoim arsenale dyplomatycznym pan ambasador uważał zwrot stosowany w rozmowach z przedstawicielami "ograniczonego" kontyngentu Breżniewa: "A z Układu Warszawskiego nie wystąpimy, bo on się nazywa Warszawski".

Przyjechawszy po raz pierwszy do Kabulu, zamieszkałem w hotelu Spinzar w samym środku miasta, koło centrali agencji prasowej Bachtar, która nadawała przede wszystkim depesze TASS tłumaczone z rosyjskiego. Przed hotelem bukiniści sprzedawali stare książki. Kupiłem tam za psi grosz kilka słowników, w tym wydany w latach trzydziestych słownik języka włoskiego dedykowany ojcu narodu, Benicie Mussoliniemu. W barze hotelowym sprzedawano lokalnej produkcji wódkę, która była tańsza niż w sklepie spożywczym. Wymieniłem trochę dolarów w kantorze sikhów na bazarze i zacząłem włóczyć się po mieście. Spotkałem się z Sulejmanem Laikiem, przewodniczącym Związku Pisarzy Afgańskich, złożyłem wizytę polskim przedstawicielom w UNDP (ONZ-owski Program Rozwoju), chodziłem na codzienne konferencje różnych ministrów, z którymi później starałem się umówić prywatnie, i raz czy dwa byłem na konferencji dowódcy kontyngentu, generała Borysa Gromowa. Gromow miał zawsze przekrwione i załzawione oczy. Podobno nie sypiał od szeregu miesięcy. Jego konferencje prasowe to były pokazuchy, których nie lubił, bo trzeba było kłamać, kiedy dziennikarze i tak wiedzieli, co się dzieje. On mówił, że na prowincji panuje spokój, a tymczasem co noc słyszeliśmy, co to za spokój. W okolicach Dżelalabadu grzmiały działa dużego kalibru. W Kandaharze Rosjanie nie mogli wyjść poza lotnisko. Do doliny Panczszir żaden Rosjanin nie śmiał się zbliżyć. Rakietowy ostrzał Kabulu nie ustawał od roku. On mówił, że nic się nie dzieje. Tymczasem jedni drugich okaleczali, rozpruwali brzuchy, patroszyli, obcinali genitalia i wciskali je w usta. Albo włóczyli na sznurach za pędzącymi pojazdami opancerzonymi. "Pokażcie nam tych harmonistów i traktorzystów – mówiliśmy do Gromowa. – My chcemy posłuchać, jak grają, i popatrzeć, jak naprawiają". "Ano zobaczycie, jak przyjdzie na to pora”".

Ludzie Gromowa wiedzieli, kto z Delhi przyjeżdża. O każdym dziennikarzu mieli pełną informację, w końcu aż trzydziestu korespondentów sowieckich pracowało w Indiach. Którejś nocy w hotelu Spinzar kończyłem właśnie barykadować drzwi mojego pokoju, bo na sąsiednim wzgórzu rozpoczęła się walka o nadajnik telewizyjny, a na moim piętrze zakwaterowano przybyszów, którzy wyglądali jak Pusztuni z najbardziej przerażających opowieści. I wtedy zadzwonił telefon. – My od Gromowa. Czy towarzysz zna hiszpański? – W Delhi wiedziano dobrze o moich kontaktach z Latynosami i dwu pobytach w Ameryce Łacińskiej. – Bo my to chcielibyśmy prosić o pomoc w charakterze tłumacza. Przyjechała do nas delegacja, generałowie mówią tylko po rosyjsku, specnaz zna tylko języki lokalne, afgańskie. Zanim Gromow ściągnie kogoś z hiszpańskim z Taszkientu, delegacja skończy pobyt. Pomożecie? Wtedy ja zapytałem: – Obiecywaliście mi tyle razy wyjazd na prowincję, gdzie gracie na harmoniach i reperujecie traktory. Weźmiecie mnie tam? – Jak przyjdzie na to pora – brzmiała standardowa odpowiedź. – Możemy przysłać po was samochód? Pomyślałem, że zamiast siedzieć z mułłami w hotelu i patrzeć, jak czołg strzela pod górę, żeby trafić w nadajnik TV, i jak bronią go ciężkie karabiny maszynowe, lepiej napić się wódki z Rosjanami i jakimiś Hiszpanami. Przyjechał gazik do hotelu Spinzar i zawiózł mnie na lotnisko, część wojskową. Jechaliśmy po betonie zaśmieconym łuskami po pociskach z magnezją, którymi ostrzeliwały się startujące samoloty, żeby zmylić rakiety typu Stinger. W baraku siedziało kilku Mulatów, jeden Murzyn i trzech białych cywili, a grupa pułkowników armii sowieckiej starała się nawiązać elementarny kontakt w rodzaju "Nu dawaj, wypjom". Ci Hiszpanie musieli pochodzić z Karaibów. Zresztą mówili kubańską odmianą hiszpańskiego. Dlaczego mnie ściągali do pomocy? Przecież był w Kabulu ambasador Fidela, pułkownik Casanovas. Chyba że miał on nie wiedzieć o "Hiszpanach", którzy może byli Dominikańczykami tak samo bełkocącymi jak mieszkańcy Hawany. Wszystko jedno, do mnie należało tłumaczenie. Skupiłem się, skoncentrowałem, żeby nie pogubić się w rozmowie, do której nie angażowałem ojczystego języka. Po raz pierwszy zdarzało mi się tłumaczyć z drugiego języka na język trzeci, bez zastosowania języka pierwszego, czyli własnego. Stopień koncentracji jest wtedy jeszcze większy. Każdy tłumacz żywego słowa tłumaczący symultanicznie potwierdzi, że koncentracja uniemożliwia zapamiętanie choćby słowa z tłumaczonego tekstu. Dlatego niepotrzebne są żadne zobowiązania na piśmie, które składają tłumacze zawodowi, bo muszą oni zachować przebieg tłumaczenia we wdzięcznej pamięci jako tajemnicę państwową.

Po dwu godzinach rozmowy pijanych Rosjan z pijanymi Murzynami sam już nie wiedziałem, jak się nazywam. Ale wreszcie moja mordęga dobiegła końca. A teraz, powiedzieli gospodarze, zapraszamy wszystkich na bankiet. Więc to jeszcze nie był bankiet? Nalali mi szklankę płynu hamulcowego od samolotu IŁ 18, czyli czystego spirytusu. Przypomniał mi się wtedy dowcip. Przychodzi pijanica do sklepu monopolowego i prosi o denaturat albo i jakieś inne tanie wino. Białe czy czerwone? – pyta ekspedientka. A on: Wszystko jedno, bo to dla niewidomego. Rosjanie się odwdzięczyli. "Ch…wo w tym Afganistanie, no nie? I w Polsze też". I słyszę po raz pierwszy nie o harmoniach i traktorach, tylko o "ch…" sytuacji ich oddziałów, które dostają w d… na każdym kroku od mudżahedinów, którzy Szurawim (Sowietom) pokazują "p…", co znaczy po rosyjsku biją i uciekają. "My byśmy chętnie przenieśli się do Polski, wam pomagać". "A Afganistan?" – zapytałem. "A ch…z nim". Jak widać, za pomocą tego jednego rzeczownika, który ma też swoją eufemistyczną postać chrien (chrzan), można opisać każdą sytuację militarną.

Wydawało mi się, że wszedłem w posiadanie informacji o kluczowym znaczeniu strategicznym. Rosjanie chcą porzucić Afganistan i wkroczyć do Polski, sądząc, że zapewne będziemy na nich czekać z kwiatami, jak później Irakijczycy mieli czekać na wojska Busha. Jak tę wiadomość nadać do Polski? Dziś taka depesza znalazłaby się na pierwszych stronach gazet. Dziś decyzje o jej publikacji podjąłbym sam wraz z redaktorem gazety. Ale wtedy gazety nie istniały. Informacja była reglamentowana. O jej znaczeniu decydowało czasem wojsko, częściej aparat partyjny. Najmniej mieli do powiedzenia dziennikarze. Gdybym depeszę o nastrojach w dowództwie kontyngentu sowieckiego w odniesieniu do sytuacji w Polsce nadał z agencji afgańskiej Bachtar, natychmiast przechwyciliby ją Rosjanie. Tego należało uniknąć. Gdybym ją nadał jako tekst zaszyfrowany z ambasady w Kabulu, dotarłaby do centrali służby bezpieczeństwa. Należało jechać do Delhi i szukać trzeciego kanału, wojskowego. Była to informacja dotycząca wojska, przypuszczalnej operacji wojskowej, która zagraża Polsce. Polscy dyplomaci wojskowi, przynajmniej ci, których znałem, nie znosili Rosjan i ich wtrącania się we wszystko, prowadzili też wojnę z SB, bo byli w mniejszości, podczas gdy ambasady były zaubolone do granic możliwości. Ale nade wszystko – mieli swój własny szyfr, niekiedy podwójny, tak że esbecy nie wiedzieli, co nadaje attaché wojskowy. A rywalizacja miedzy tymi służbami to zjawisko znane wszędzie na świecie.

Kiedy wróciłem z Kabulu do Delhi, stałem się osobą towarzysko atrakcyjną. Wpadnij na whisky. Przyjdź na kolację. Opowiedz nam, jak tam jest. Żona rezydenta, sekretarka ambasadora w Indiach telefonowała i mówiła: "Nie widziałam cię już dwadzieścia cztery godziny. Mieliście z moim mężem na Kubie tę samą dziewczynę, córeczkę pierwszego sekretarza. Chcę teraz mężowi za to odpłacić. Przyjedź, jego nie ma". Poszedłem do pułkownika Orzącego z pytaniem, czy mógłbym jego kanałem wysłać do prezesa PAP bardzo ważną wiadomość, która nie może przecieknąć ani do Rosjan, ani do SB. "A co to za wiadomość?" – zainteresował się Orzący. Opowiedziałem mu o nocy tłumacza w Kabulu. Aż przysiadł z wrażenia. "Dawaj, pisz, już, natychmiast. – I dodał: – Ale wiesz, to bezpośrednio na biurko Roszkowskiego w PAP nie trafi, bo ja nie mam z nim łączności. Mam tylko łączność z moją centralą. Ja to zaszyfruję, oni odszyfrują i mu zaniosą". To było jedyne wyjście. Poczta nie wchodziła w grę, bo ginie w Indiach, a w Polsce jest do dziś przeglądana. Gdybym pisał teleksem – odbiłby sobie ją kolega z ADN. Ponadto teleksy kontrolowali Rosjanie i sami Indusi. Dla nich informacja o wyjściu wojsk sowieckich z Afganistanu, niezależnie od tego, dokąd chciałyby pójść, też była informacją strategiczną o doniosłym znaczeniu. Przecież Sowieci to sojusznik Indii, a Afganistan to sąsiad wroga Indii, Pakistanu.

Wiadomość została nadana. Jak ją opisał w komentarzu pułkownik Orzący? Jak została zakwalifikowana w jego centrali? Jak przedstawiono i opisano jej autora? Kto naprawdę został jej adresatem? Nigdzie się nie ukazała. Czy to znaczy, że prezes Roszkowski wyrzucił ją do śmieci? Jak widać z tego przykładu, dziennikarz może stać się ofiarą sytuacji, w której się znalazł. Dziś taką depeszę nadałbym telefaksem, nie bojąc się, że przechwycą ją wywiady, bo za chwilę zostałaby podana przez media elektroniczne, a jutro przez gazety. Jak widać z tego przykładu, brak swobody wypowiedzi i wolności prasy czynił z dziennikarzy wbrew ich woli i wiedzy dowolny instrument tajnego systemu pozyskiwania i wykorzystywania wiadomości. Dziś, podobnie jak wtedy, każdy dziennikarz na froncie pójdzie jednorazowo tłumaczyć rozmowę, żeby przy okazji dowiedzieć się czegoś więcej, niż mu powiedzą na konferencji prasowej. Ale dziś nie musi już korzystać z łącza wojskowego, choć zastanawiam się, czy w Iraku i Afganistanie mamy jakieś inne łącza. Tyle tylko, że wiadomość jawna, niepodlegająca cenzurze, traci wartość jako informacja wywiadowcza. Natomiast wtedy specjalnie utajniano cały szereg dziedzin, żeby tylko fabrykować i mnożyć agentów.

Do Afganistanu jeździłem potem jeszcze wiele razy. Ambasadora w Kabulu już wymieniono, nowym został Staszek Gugała, z którym widywałem się chętnie i często, bo wtajemniczał mnie we wszystkie problemy, którymi zajmował się sam. Miał tam niechętny mu, kilkuosobowy personel, któremu odpłacał taką samą niechęcią. Szyfrant rwał się do prowadzenia samochodu reprezentacyjnego ambasady, bo lubił jeździć i miał zawodowe prawo jazdy. Ambasador nie zgadzał się na to i słusznie, bo uważał, że samochód powinien być w jednych rękach, a skoro zatrudniał afgańskiego kierowcę, który pracował w ambasadzie od trzydziestu lat, to dodatkowy kierowca nie był mu potrzebny. Z kierowcą Abdulem, bo takie nosił imię, bywały czasem problemy. Rozchorował się na serce i dostał tabletki, które miał zażywać systematycznie, w określony przez lekarzy sposób. Zazwyczaj stosował się do zaleceń, ale nie wtedy, kiedy nadchodził czas ramadanu, czyli świętego postu muzułmanów. Bogobojny wyznawca Proroka nie tylko nie może jadać w ramadanie przed nocą. Nie wolno mu również pić. Nie wolno nawet łykać śliny. Na dworze upał czterdziestostopniowy, a ty nie pij, nie jedz tabletki, bo grzech. Mówiłem Abdulowi: "Nie przejmuj się, wezmę ten grzech na siebie. Podobno można handlować grzechami, jak się handluje długami". I Abdul chętnie się grzechów pozbywał.

Kiedyś dla odmiany był w Kabulu siarczysty mróz i Abdul nie mógł dojechać do pracy. A tu lądować ma minister spraw zagranicznych PRL, Stefan Olszowski. Ambasador musi dojechać na lotnisko, a sam nie prowadzi samochodu, natomiast po szyfranta nie pośle. Ściągnął mnie. „Umiesz pojechać tym Nissanem?”. "Spróbuję" – powiedziałem i siadłem za kierownicą. Ale nie mogłem sobie poradzić z rozrusznikiem. Prawdopodobnie Abdul zainstalował blokadę dopływu paliwa, której nie umiałem usunąć. Gugała się wściekł. "No rusz, zapalaj, do cholery, już powinniśmy być na lotnisku". I wyskoczył z samochodu, który pod chorągiewką nie chciał ani rusz odpalić. Ktoś, kto patrzył na tę scenę, na przykład szyfrant, zaśmiewał się do łez: śnieg po kolana, w tym śniegu ambasador, który próbuje uruchomić swój reprezentacyjny samochód pod flagą na pych!

Czasami przyjeżdżaliśmy z Delhi w grupie. Niekiedy był to korespondent UPI Jonathan Landay, czasami Norweżka Astri. Bardzo skomplikowany charakter. Nordycki do szpiku kości. Matka małej córeczki, żona bankiera, socjaldemokratka, ale właścicielka akcji jakichś przedsiębiorstw australijskich na Pacyfiku, komentatorka prasy, lecz także pracownik naukowy jednego z amerykańskich uniwersytetów, w zakresie obyczajów mająca i zasady, i poczucie swobody, autorka kilku książek, majętna, oszczędna, wysportowana, zgrabna, ale nigdy niepokazująca nóg, bardzo atrakcyjna, pyskata, złośliwa, narowista, o wyraźnych poglądach politycznych w zakresie prawa międzynarodowego: nie pojedzie z komandosami indyjskimi do Sri Lanki zrzucać pomoc dla mieszkańców oblężonej Jaffy na północy wyspy, bo wraz z Indusami naruszyłaby przestrzeń powietrzną małego kraju, a Norweżce nie wolno. Bardzo trudna w kontakcie bezpośrednim. Rano bez kija do niej nie podchodź. Wybudzała się ze snu dwie godziny. Lepiej było wtedy nic do niej nie mówić. Potem przez dwie godziny poprawiała to, co napisała dzień wcześniej, albo zbierała materiały do nowego tekstu. Potrafiła być wtedy opryskliwa i niemiła. Potem pisała. Wtedy nie wolno było się do niej zbliżać. Po kolacji pozwalała sobie na chwilę oddechu. Czasami było to wśród jej przyjaciół z norweskiej ambasady, u których bywanie uważała za swój obowiązek. Podobnie zresztą postępował Jonathan, który wprost z lotniska jechał do ambasady Stanów Zjednoczonych. Nigdy bym nie pomyślał, żeby któremuś z wiceministrów Norwegii czy podsekretarzy stanu w Waszyngtonie przyszło do głowy uznanie Astri czy Jonathana za agentów swoich wywiadów. Gdyby to zrobili, a jeszcze w dodatku daliby temu wyraz publicznie – postawiono by ich przed sądem, mimo że zarówno w Norwegii, jak i w Stanach odbywały się różne rewolucje moralne i to znacznie poważniejsze niż ta żałosna w Polsce.

Wieczorem, dość późnym, Astri była gotowa do snu. Kiedy usłyszała pierwsze rakiety, opuszczała swój pokój hotelowy i szukała towarzystwa. O godzinie czwartej rano, zawsze punktualnie, przypominała sobie, że jest kobietą, i zaczynała grę, jak gdyby była mężczyzną. Kiedy rozmawialiśmy o tym, że to zdrada – parskała śmiechem. "Jeśli pod ostrzałem rakietowym przytulamy się do siebie, to ja mam nazywać to zdradą?". Co innego nazywała zdradą. Nielojalność wobec własnego rządu, jakikolwiek on był. Któregoś dnia przyszła po spotkaniu korespondentów z państw NATO, które odbywało się w ambasadzie amerykańskiej w Kabulu. Polska jeszcze o NATO nie mogła nawet marzyć. Chargé d’affaires powiedział im o czymś, czego mógł się dowiedzieć tylko od kogoś z dyplomatów z bloku wschodniego. Astri doszła do wniosku, że musiał to być jakiś Polak. Krótko mówiąc – przeciek z polskiej ambasady na temat zamiarów ZSRR. Nie była oburzona, była rozbawiona. Za wiele jej opowiadałem o Polsce, którą zdążyła polubić. Nie nazwałbym tego zdradą w żadnym wypadku, podobnie jak ty nie nazywasz zdradą tego, co się dzieje w moim pokoju o godzinie czwartej rano, która się właśnie zbliża.

Krzysztof Mroziewicz "Czas pluskiew"; Wydawnictwo: Wołoszański; Liczba stron: 320; Okładka: miękka; ISBN: 83-61235-00-1


Tagi: krzysztof mroziewicz, czas pluskiew, książka, fragment, fragment książki, wydawnictwo wołoszańki, agent, sensacje xx wieku, dziennikarz, dyplomata, afganistan po raz pierwszy, afganistan,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany