Polska mieszanka Forsytha i Browna?

kzarecka

2007-12-18

grin_160Już raz kilka zdań o tej powieści znalazło się na łamach PL. Teraz nastąpi znakomite "więcej", czyli fragment "Pana Szatana". Autorem książki jest jeden z założycieli Stowarzyszenia Miłośników Kryminału i Powieści Sensacyjnej "Trup w szafie" - Irek Grin. Nowy thriller pisarza reklamowany był słowami: - Łączy rozmach godny Fredericka Forsytha i tajemnicę jak z powieści Dana Browna. Tajemnicze morderstwo dwóch dziennikarzy, międzynarodowy spisek, prywatny detektyw i były dominikanin w jednym, zmysłowa kusicielka... Przeczytajcie ten fragment i sami oceńcie, czy rzeczywiście wydawnictwo nie przesadziło z reklamą.



Rozumiałem, że przyczyną mojego zdenerwowania oraz dziwnego niepokoju w brzuchu i jelitach jest Maria. Nawet nie to, że mnie pociągała - to akceptowałem, jestem w końcu tego rodzaju mężczyzną, który woli kobiety, a nie zamierzałem przecież posuwać się dalej ani głębiej. Szło o to, że nie czułem się przy niej swobodnie. Świetnie zdawała sobie sprawę, jak działa na mężczyzn. Więcej nawet, wiedziała, że zawód, który uprawia, wprowadza mężczyzn w drżenie, jakby świadomość, że mogą sobie taką śliczną po prostu kupić, że śliczna jest siłą rzeczy bezpruderyjna, że może zaoferować raj bez czasochłonnych podchodów, odbierała im rozum.
Nigdy nie miałem kobiety. Jako dziewiętnastolatek wstąpiłem do zakonu, wcześniej okazując wobec płci przeciwnej tak daleko posuniętą nieśmiałość, że koleżanki z klasy, którym bardzo podobał się zamknięty w sobie, przystojny i męski idealista, dawały sobie szybko spokój z próbą uwiedzenia mnie, choć dowiadywałem się skądinąd, że nawet robiły w tej sprawie zakłady. U dominikanów byłem tak skupiony na nauce i modlitwie, że zapomniałem o tym aspekcie życia. Skutecznie go wyparłem i reagowałem rozdrażnieniem na niewybredne żarty kleryków i smutkiem na podszyte często chorobliwą dwuznacznością wypowiedzi niektórych starszych ojców.

Protesty przeciw celibatowi poczułem w lędźwiach dopiero po święceniach, kiedy zacząłem stukać, przepraszam, spowiadać. Słuchałem niewyobrażalnie dziwnych historii, które łaskotały mózg obrzydliwie przyjemnie i tylko wykształcenie psychologiczne i praca w dominikańskiej poradni rodzinnej pozwalały na uspokojenie emocji. Stało się to jednak szczególnie trudne, gdy jako ksiądz i ojciec otrzymałem osobną celę w klasztorze dominikanów w Krakowie.

Radziłem sobie, bo miłość do Jezusa i swoją misję jako dominikanina - psa Pańskiego - traktowałem z tak śmiertelną powagą, że nie przychodziły mi do głowy żadne próby zmiany tego stanu rzeczy. Wierzyłem w naukę Kościoła równie żarliwie, jak w Boga. I mimo że byłem księdzem otwartym na zmiany w Kościele, dalekim od doktrynerstwa czy fundamentalizmu, ta jedna sfera życia nie znalazła podatnego gruntu na rewolucję. Właściwie traktowałem te ograniczenia jak wyzwolenie, a w chwilach zwątpienia jak pokutę. I było mi z tym dobrze - jak każdemu, kto dojdzie do ładu z własnymi demonami, jak każdemu, kto je okiełzna.

Kiedy zdecydowałem się na opuszczenie zakonu - a powody miałem ważkie, w ogóle niezwiązane z problemami płci - jeszcze poważniej traktowałem nakazy Kościoła w sprawie ciał obcowania. Tak jakbym niezłomnością - nie tylko w tej kwestii - postanowił zrównoważyć fakt odejścia, który do dziś jeszcze traktuję jak zdradę. Dlatego unikałem kobiet, a kiedy wreszcie pojawiła się Matylda i los założył mi różowe okulary, i kazał zapomnieć, że kolorowe szkła psują wzrok, i pozwolił cieszyć się szczęściem, nie dopuściłem nawet myśli o współżyciu przed ślubem. Krótko po poznaniu omówiliśmy to z Matyldą przy winie - ja nie piję alkoholu w ogóle - i uradowała mnie zgoda ukochanej na taki stan rzeczy. Zgoda świadcząca o dojrzałości wybranki.

Jako specjalizujący się w rozwodach prywatny detektyw znowu napatrzyłem się i nasłuchałem tyle o ciele i jego przewrotności, że dużo czasu upłynęło, zanim z dumą zacząłem spoglądać na własne, zmęczone na razie tylko wytężonymi treningami, bo od zawsze dbałem o zdrowie, chociaż robiłem to, nie myśląc o korzyściach. Pewnym zaskoczeniem stała się więc dla mnie muskularna sylwetka, którą sobie w wyniku tego dbania o zdrowie wyrobiłem. Ale lubiłem siebie takiego i uprawiane od zawsze sporty walki - na które patrzono w konwencie niezbyt życzliwie, może dlatego, że mawiałem: uczę się od jezuitów - były jedyną rzeczywistą emanacją nadmiaru energii, którą w sobie zauważałem i której się czasem bałem. Innego wysiłku ciała nie potrzebowałem. To jednak nie oznacza, że nie oczekiwałem utraty dziewictwa z niepokojem i zaciekawieniem.

Tyle że zacząłem mieć problem z pokorą, bo pokorne opuszczenie głowy w moim przypadku nie działało właściwie. Tylko siebie wtedy widziałem i na sobie się koncentrowałem - a to nie pomaga w umartwianiu.

A teraz pojawia się piękna prostytutka i świat staje w poprzek. Dosłownie. Moje ciało zaczyna kwestionować siłę przyciągania ziemskiego. Czyżby fascynacja erotyczna (wszak nie godzi się tu używać słowa: miłość) mogła stanąć w poprzek prawom fizyki? Kiedy się pochyli głowę i patrzy z góry, tak to wygląda. Uśmiechnąłem się - lubię własne żarty i często jako jedyny się z nich w towarzystwie śmie­ję - z trudem zapiąłem rozporek, spuściłem wodę, po czym wyszedłem z łazienki i udałem się do pokoju, gdzie czekali Maria i Krajewski.

Siadając przed nimi, myślałem o diable. Podobnie jak każdy dogmat swojej wiary i ten traktowałem z największą powagą. Szatan jest bytem. Osobowym. Złośliwym. Wiedziałem - ba, sam często byłem świadkiem takich rozmów - że wielu młodych księży obrusza się albo, co gorsza, czuje zażenowanie, gdy ma wiernym opowiadać o diable jako elemencie rzeczywistego świata. Wolą mówić o metaforze, o symbolu Zła, którego duch nieczysty jest ucieleśnieniem. O figurze stylistycznej. Niedobrze, bo to oznacza, że aniołów też może nie być. A i Chrystus walczący z demonami-ideami staje się jakiś taki niepoważny. Bo po co nakładał ręce niewidomemu w Gazie? Czemu legionowi diabłów do świń wejść pozwolił w krainie gerazeńczyków, aż się nieszczęsne potopiły? Dlaczego wykonywał te wszystkie zabiegi noszące znamiona egzorcyzmów, kiedy leczył chorych? Ktoś nowoczesny i gardzący zabobonem powie: „W czasach Chrystusa większość chorób utożsamiano z nawiedzeniem przez demona, więc tak naprawdę Jezus, przyjmując na siebie rolę nauczyciela, posługiwał się w kontaktach z ludźmi rozpoznawalnymi przez nich znakami”. Oczywiście odpowiedziałem ironicznie niewidzialnemu rozmówcy: „Chrystus był powszechnie znany jako ostoja tradycji wsi galilejskiej i judzkiej, brawo!”.

Ponadto Stary Testament zna złe duchy jedynie w formie szczątkowej. Pamiętam dobrze taki ustęp w Pierwszej Księdze Samuela, kiedy przy Saulu, którego znowu porywa duch Pański zły, pojawia się Dawid i zaczyna grać na cytrze. Saul się ochładza i jest mu lżej. Za to w Nowym Testamencie aż się roi od diabłów, wszelkiej maści demonów, opętanych i obrzędów egzorcystycznych. Samego Mesjasza kusiciel doświadczał trzy razy na pustyni...

Tu przestałem myśleć. Przypomniałem sobie bowiem, że nie jestem sam. Nie rozstrzygnąłem wprawdzie jeszcze, czy milczenie w towarzystwie jest objawem braku wychowania, ale coś mnie rozpraszało.

Maria spoglądała na mnie, mrużąc powieki, przez co jej oczy zdawały się błyszczeć jeszcze intensywniej. A Krajewski cierpiał z przepicia i czasem głowa opadała mu wolno na piersi. Podrywał się wtedy gwałtownie i patrzył wokół, sprawdzając, czy aby nie stracił czegoś ważnego.

-
Tak - zacząłem. - Tak. Mamy więc miejsca, w które wy­bierali się Blender z Bukochem. Zakładamy, że motyw po­dwójnego zabójstwa z tym właśnie się wiąże. I co dalej? Jak sobie wyobrażacie dalszy rozwój tej sprawy?
-
Zabierasz się w Warszawie do klasycznej, policyjnej roboty. Przesłuchujesz ludzi związanych z panami Be, szukasz nitek, kontaktów i razem próbujemy zebrać to do kupy. Jeśli słusznie zakładamy, że zostali zasztyletowani Jezusami przez mocodawców, przez gości, którzy tu rozdają karty, to może oni się pojawią, jak nadepniesz im na odcisk.
- A jeśli nie zostali zamordowani przez zleceniodawcę? Obawiam się, że tak demonstracyjna śmierć musiałaby skierować, wcześniej czy później, dochodzenie na trop podróży. Tym samym utrudniłoby to lub uniemożliwiło terrorystom czy komukolwiek innemu urzeczywistnienie - z Blenederem i Bukochem albo bez nich - jakiegoś planu. I co wtedy?

-
No, co? - Krajewski myślał ciężko.
-
No, to, że morderców być może namierzymy z czasem, a te jakieś dziwne plany za dwieście tysięcy zielonych patyków będą sobie realizowane.
-
No i co?
- Człowieku, obudź się. Mamy sprawę o podwójne zabójstwo. Tak? I być może mamy jeszcze grubszą sprawę. Znacznie grubszą. I nawet nie ma znaczenia, czy zleceniodawca Czegoś Grubego i zabójca to ten sam gość, rozumiesz? Mamy dwie sprawy, choć może się wydawać, że jedną, jasne? A ja się dwóch spraw nie mogę podjąć, bo ja jestem jeden. Z tym, co wiemy, musimy iść nie tyle na policję, ile prosto do ABW, i nawet ryzykując ośmieszenie, opowiedzieć o podejrzeniach... Panno Mario, oszczędziła pani kupę forsy. Sprawa jest w dobrych... no co się tak patrzysz, Krajewski? Wiem, że się nie lubicie, ale to dobre ręce. Mają znacznie lepsze środki niż wy, prawda? A my możemy przekazać im strzępy ważnych informacji, których być może nie znają. Poradzą sobie z tym, a morderca Wojtka zostanie zatrzymany, oskarżony i skazany.

Zakończyłem patetycznie i nawet przez chwilę wytrzymałem spojrzenie milczącej Marii.



Gdzieś na Starym Mieście w Jerozolimie, w jego wschodniej części, w dzielnicy arabskiej, pomiędzy straganami z warzywami i pamiątkami, pomiędzy brudnymi barami i sklepami rzeźników wywieszających kury dopiero co zarżnięte głowami w dół i połcie wołowego mięsa ociekające krwią wprost na wyślizgany kamień uliczek wąskich jak blizny, mieści się zakład szewski. Z trudem znajdzie się w nim miejsce dla kilku osób. A jednak pod ścianą stoją arabskie kobiety. Dwie siedzą przy stukającym w kopyto szewcu. Głośno rozmawiają. Gwałtownie gestykulują.

W jaki sposób wysoki mężczyzna w prostej białej dżalabii, nieoczekiwanie skręcając z uliczki do otwartego zakładu, znalazł miejsce, żeby przecisnąć się przez zebranych? Nawet ci, którzy widzieli tę scenę: stara kobieta przygarbiona na workach z przyprawami, rozłożonymi wprost na kamieniach, dwóch chłopców roznoszących przesłodzoną herbatę na poobijanych tacach ułożonych na głowach, jakiś mężczyzna pchający właśnie wózek z pitami i innym pieczywem dostrzegli tylko biały cień, przed którym, jak na komendę, rozstąpili się klienci zakładu szewskiego, nie zwracając na niego uwagi, jakby go nie dostrzegali, jakby przez nich przeniknął. A potem na powrót stali się tłumem, przez który nikt niepowołany się nie przeciśnie.

Mężczyzna nikogo nie pozdrowił. Wszedł na niewielkie zaplecze zakładu. Później na maleńkie podwórko. Stamtąd wspiął się drewnianymi schodami na dach. Przesuwał przy tym dłonią po kamieniach domu. Jak kochanek.

Dawno nie był w Jerozolimie. Polowały tu na niego tysiące uzbrojonych Żydów i setki arabskich policjantów zdrajców. Wszyscy otrzymali jasny rozkaz na wypadek wytropienia Mahmuda Bezimiennego, zwanego przez wrogów Al-Szejtanu-Al-Ragim, przeklętym Szatanem, albo po prostu: Abu Szejtanem, ojcem diabła (a tu i ówdzie Panem Szparagiem): zabić.

Mały chłopczyk siedzący w kucki na dachu podniósł głowę, kiedy usłyszał wchodzącego Mahmuda. W milczeniu wziął go za rękę i poprowadził pomiędzy rozwieszoną na sznurach bielizną i zardzewiałymi pojemnikami na wodę. Abu Szejtan wiedział, że są dobrze zasłonięci przed żydowskimi żołnierzami trzymającymi straż na murach nad Bramą Damasceńską. A nawet jeśli ktoś ich teraz obserwował, widział najwyżej ojca z synem, którzy przechodzą po dachach z jednego budynku do drugiego.

Zbliżyli się do półkolistej lepianki, jednej z wielu na jerozolimskich dachach, która jednak tym się różniła od innych, że nie była sklepieniem sufitu, ale dobudowanym, osobnym pomieszczeniem. Zanim chłopiec powtórnie kucnął, wskazując osłonięte wzorzystą derką wejście, Abu Szejtan rzucił jeszcze okiem na widoczną stąd jak na dłoni Ścianę Płaczu. Nad zachodnią ścianą dawnej żydowskiej świątyni błyszczała w gasnącym słońcu złota kopuła Kubbat-as-Sachry, Meczetu na Skale, a z prawej strony mroczna i mniejsza czaszka Al Aksy. U stóp arabskiego Wzgórza Świątynnego, trzeciego co do ważności spośród muzułmańskich miejsc kultu, kłębiły się tłumy maleńkich, ubranych na czarno Żydków. Wyglądali jak brudne, wijące się robaki. Abu Szejtan poczuł się równie monumentalny jak skała wewnątrz Kubbat-as-Sachry, pachnący głaz, z którego Mahomet wstąpił do nieba. Mógł rozdeptać te glisty. Nienawidził ich i był szczęśliwy - jak zawsze, kiedy czerpał moc z jerozolimskich kamieni.

Odchylił zasłonę, chwilę przytrzymał, wpuszczając odrobinę światła do środka i lustrując wnętrze. A potem schylił się i na czworakach wszedł do kopuły. Dorosły człowiek nie mógłby się tu wyprostować.

Irek Grin "Pan Szatan"; Wydawnictwo: Świat Książki; Format: 125 x 200 mm; Liczba stron: 368; Okladka: miękka; ISBN: 978-83-247-0789-8

Tagi: irek grin, pana szatan, książka, książki, triller, kryminal, trup w szafie, stowarzyszenie miłośników kryminału i powieści sensacyjnej, fryderick forsyth, dan brown, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany