Stany Zjednoczone - Złota Góra dla "białych duchów" i Chińczyków

kzarecka

2007-12-24

zlotagora_160Lisa See - autorka bestsellerów "Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz" oraz "Miłość Peonii", opisała dzieje swojej chińsko-amerykańskiej rodziny. Niby nic szczeglnego, a jednak. A jednak te niezwykłe ludzkie losy wciągają. I kim jest Lisa - Amerykanką czy Chinką? Wielu Chińczyków uważało ją za "białą"? A ona sama? Wszystkie chińskie dzieci rodzą się ze znamieniem mongolskim w okolicy lędźwiowej - znikającym z czasem przebarwieniem skóry w kształcie ogórka. Urodziłam się ze śladem takiego znamienia. Choć nie wyglądam na Chinkę, w głębi duszy nią jestem. Przeczytaj więcej o przenikaniu się ludów i kultur. Oto fragment "Na Złotej Górze".



Fong See. mój pradziadek, opuścił Chiny w 1871 roku jako miody chło­pak, z zamiarem szukania szczęścia na Złotej Górze (tak Chińczycy nazy­wali Stany Zjednoczone). Dożył setki. Wyrósłszy z tłumu bezimiennych imigrantów z Azji. został jednym z najbogatszych i najbardziej szanowa­nych Chińczyków w nowym kraju. Wabił klientów do swojego sklepu z rę­kodziełem azjatyckim, sprzedając bilety na pokaz wypchanej syreny. Uwielbiał pieniądze. Miał dziecinne upodobanie do modnych samocho­dów. Cieszył się powodzeniem u kobiet. Moja rodzina od zawsze "wie­działa", że Fong See miał dwie żony. Jego małżeństwo z Letticie Pruett - moją białą prababką - dało początek rodzinie See. Druga żona, chińska sierota, która utrzymywała się z wyrobu petard, miała zaledwie szesnaście lat. kiedy poślubiła mego sześćdziesięcioczteroletniego pradziadka. Ta rodzina przybrała nazwisko Fong. W obydwu związkach Fong See spło­dził dwanaścioro dzieci - pięcioro mieszańców i siedmioro Chińczyków. Ostatnie przyszło na świat, kiedy dobiegał dziewięćdziesiątki. To opo­wieść o rodzinach See i Fong. o ich asymilacji w kulturze amerykańskiej. Kiedy byłam dzieckiem, spędzałam większość weekendów i letnich wa­kacji w Chinatown. u moich dziadków ze strony ojca. Przekraczaliśmy bramę księżycową, strzeżoną przez dwa ogromne kamienne lwy, żeby znaleźć się w ciemnych, chłodnych zakamarkach rodzinnego antykwaria­tu ze sztuką chińską: F. Suie One Company, wielkiego sklepu-muzeum, gdzie wśród mnóstwa innych przedmiotów można było znaleźć porcelanę wypalaną w cesarskich piecach i spławianą w dół rzeki sampanami; ołtarze zrabowane ze świątyń na prowincji: potężne ozdoby architektoniczne, transportowane w częściach i rekonstruowane przez synów Fonga See w jednym z wielu rodzinnych magazynów.

W porze obiadu szlam z babcią Stellą do restauracji, która musiała się jakoś nazywać, ale dla nas była po prostu "naszym miejscem". Po drodze zatrzymywałyśmy się na pogaduszki z Czarnulkiem w sklepie mięsnym Sama Singa, mającym witrynę ozdobioną pozłacanym prosiakiem z rusz­tu. Wstępowałyśmy na chwilę do delikatesów Margaret, gdzie piętrzyły się stosy solonych śliwek, suszonych mątw i przefermentowanego tofu. Zaglądałyśmy na tyły restauracji, żeby poplotkować z kucharzem i popa­trzyć, jak pakuje nasze porcje do kartonowych pudełek.
Po powrocie do antykwariatu wdrapywałam się po schodach do warsz­tatu - pełnego maszyn, ze ścianami wytapetowanymi podobiznami łagod­nych chińskich dziewcząt - gdzie mój dziadek i stryjeczny dziadek Bennie krzątali się w gęstych chmurach pyłu drzewnego, przy wtórze wyjących pił. Bennie zawsze popatrywał na mnie groźnym wzrokiem i krzyczał, że mnie wrzuci do kubła na śmieci. Przerażona, zbiegałam na dół, a dziadek z Benniem szorowali po pracy ręce pumeksem.
Kiedy po obiedzie dopadła mnie nuda - najczęściej po zabawie w ster­tach trocin, wspinaczce w ramiona olbrzymiego Buddy albo urządzaniu podkopów pod jednym z wielkich ołtarzy - babcia Stella pozwalała mi so­bie „pomóc” w pracach nad rekonstrukcją hebanowego parawanu. Czy­ściłam pędzle albo mieszałam tusz: czasem sztukowałam ubytki gliną. Po­magałam też stryjecznej babce Sissee odkurzać i polerować eksponaty: od sali brązów, przez salę rękodzieła, do sali malarstwa zwojowego i tkanin, od jednego końca głównego korytarza - gdzie stały misternie rzeźbione meble - do drugiego.


Późnym popołudniem babka i stryjeczna babka Sissee odpoczywały w wiklinowych fotelach na tyłach sklepu, racząc się filiżanką mocnej her­baty. W spokojnej, leniwej atmosferze zbierało im się na wspomnienia. Snuły ciekawe, choć często błahe opowieści o misjonarzach, prostytut­kach, wojnach gangów tong, żeńskiej orkiestrze marszowej i chińskiej drużynie baseballowej. Mówiły o zwycięstwie naszej rodziny nad rasi­stowskim prawodawstwem i dyskryminacją. Potem - równie nieuchronnie jak groźba dziadka Benniego, że mnie wrzuci do kubła na śmieci - padała uwaga mojej babki: "Tak, tak, w czasie wojny lo fan (biali ludzie) kazali wszystkim Chińczykom nosić ubrania zapinane na guziki, żeby nikt nas nie pomylił z Japończykami".
Babka nauczyła mnie płukać ryż, aż woda zrobi się przezroczysta, i - posługując się menzurką - zalewać ziarno w naczyniu z podwójnym dnem do wysokości pierwszego knykcia. Nieważne, czyjego knykcia - wy­jaśniała babka - skoro od 5000 lat metoda sprawdza się bez zarzutu. Pod koniec gotowania ryżu na parze kładła na wierzchu kilka kawałków lop cheung, wyśmienitej kiełbasy wieprzowej. Tymczasem dziadek siekał po­zostałe składniki potrawy. Kiedy ryż był już miękki, przejmowałam funk­cję pomocnika kucharza. „Najlepszego, jakiego w życiu miałem” - ma­wiał mój dziadek. Wspólnymi siłami - chociaż po tylu latach nie mogę sobie przypomnieć nawet jednej z wykonywanych czynności - przyrządza­liśmy wołowinę w pomidorach, której smak wspominano jeszcze kilka­dziesiąt lat po śmierci dziadka.
Podczas rodzinnych wesel czekaliśmy przy stole, aż przejdzie koło nas panna młoda: otrzymałam od babki przywilej wręczania nowożeńcom lui sce – "pieniędzy na szczęście" - wsuniętych do czerwonej koperty z ideogramami szczęścia i pomyślności. Babka prowadziła mnie od stołu do sto­łu przez wielkie sale bankietowe, przedstawiając mi każdego gościa z osobna i podając nasz stopień pokrewieństwa. "To jest brat cioteczny twojego ojca. A to jest wnuczka mojej siostry stryjecznej".


W 1989 roku uczczono osiemdziesiąte urodziny Sissee tradycyjnym przyjęciem chińskim. Nigdy nie zapomnę, jak wymknęliśmy się z kuzynami z sali bankietowej, żeby podpatrzyć wesele w głównym pokoju jadalnym, gdzie co najmniej 500 gości urządziło nieopisany zgiełk, stukając pałeczkami w miski i szklanki. "Pewnie są z Tajwanu - szydził jeden z kuzynów - no wiesz, same głupie FOB-y". Naiwny jak FOB, fresh off the bout, świeżo przybyły imigrant. Od czasu podróży Fonga See i wątpliwych początków jego kariery jako dostawcy majtek bez kroku na potrzeby burdeli, nasza rodzina dochrapała się miana zasiedziałej arystokracji. Z FOB-ów staliśmy się ABC-ami: American-born Chinese, Chińczykami urodzonymi w Stanach Zjednoczonych.
Tego wieczoru dałam Sissee w prezencie książkę Ruthanne Lum McCunn Portrety Amerykanów pochodzenia chińskiego, która mimo wszystkich opisanych w niej tragedii, ponurych sekretów i wykroczeń przeciwko prawu podtrzymuje wspaniały etos chińskiej kultury i sztuki. Po trzech dniach zadzwoniła moja kuzynka Leslee. Chciała mi przekazać, że Sissee - jej matka, a zarazem moja stryjeczna babka i jedyna pozosta­ła przy życiu latorośl pół chińskiej, pół białej rodziny mojego pradziada - doszła do wniosku, że najwyższy czas napisać książkę o nas wszystkich i że ja powinnam się tym zająć. Tydzień później siedziałam z magnetofonem w naszym sklepie, słuchając opowieści, którymi Sissee. moja babka, i ku­zynka musiały się ze mną podzielić. Od razu wyszło na jaw, że Fong See nie był pierwszym członkiem naszej rodziny, który przybył na Złotą Górę. Jego ojciec, a mój prapradziad, pracował jako zielarz przy budowie kolei transkontynentalnej. Dowiedziałam się też, że Fong See miał nie dwie, lecz cztery żony. Przez wszystkie minione lata krewni trzymali tę informa­cję w sekrecie: bigamia była sprzeczna z prawem i dzieci uznały rzecz za wstydliwą.
Sissee zmarła nagle dwa miesiące później, ale Leslee zachęciła mnie do dalszej pracy nad książką. Zauważyła, że nasi krewni i przyjaciele są już dobrze po siedemdziesiątce, niektórzy dobijają nawet do dziewięćdziesiątki, a po ich śmierci wspomnienia przepadną. Uległam namowom Leslee i wzięłam się do roboty. Moi bliscy - nie wyłączając ojca, który po­czątkowo nie zamierzał brać w tym udziału - dali się przekonać tylko dla­tego, by spełnić ostatnią wolę stryjecznej babki.


W ciągu pięciu lat spotkałam się z niemal setką ludzi: bogatych i bied­nych, rasy żółtej i białej. Zmagałam się z różnorodną pisownią tych sa­mych nazwisk: Milion, Ming, Ming-ah i Ah-Ming w przypadku mojego stryjecznego dziadka. Fong See, Suie On i Seebok w przypadku pradzia­da. Próbowałam zrozumieć łamaną angielszczyznę staruszków, którym on myliło się z ona, jej z jego, a miejsce z czasem. Rozmawiałam z osoba­mi, które zapomniały imienia własnej matki. "To było dawno temu" - po­wiedział pewien mężczyzna.
Buszując w Archiwach Narodowych, odkryłam, że władze imigracyjne od samego początku były przychylne moim bliskim, nie wnikając w charakter ich poczynań. Korzystałam z pomocy wielu bibliotek, towarzystw historycznych i uczonych. Zanudzałam krewnych, przyjaciół i klientów prośbami o gruntowne przetrząśnięcie strychów, piwnic i szaf w poszuki­waniu zdjęć, dokumentów oraz innych pamiątek z targów, wystaw sztuki i zebrań rodzinnych. Przeglądałam filmy i kasety wideo, zbiory wycinków prasowych i korespondencji, listy przewozowe i deklaracje podatkowe. Będąc zupełną ignorantką w tym względzie, walczyłam z zawiłościami chińskiego języka pisanego: używać standardowego języka mandaryńskiego czy języka kantońskiego? Z jakiej transkrypcji korzystać: z syste­mu Wade'a-Gilesa czy z pinyin? (W końcu zdecydowałam się na język kantoński w staromodnej transkrypcji Wade’a-Gilesa, obowiązującej w czasach, o których piszę. Dla terminów medycznych odpowiedniejszy wydał mi się jednak język mandaryński w transkrypcji pinyin).

Wyłoniła się z tego opowieść o przenikaniu się ludów i kultur. Nie wspomniałam jeszcze, że moja babka - wstąpiwszy między Chińczyków, którym w czasie wojny kazano nosić ubrania zapinane na guziki - mogła przecież upychać w kok luźne kosmyki rudych włosów. Babka - podobnie jak prababka - była przedstawicielką rasy białej, choć w głębi serca czuła się Chinką. Wtopiła się w tę kulturę. Z biegiem lat pozbyła się wciętych w pasie, obszytych koronkami sukni, zamieniwszy je na czarne spodnie i luźno dopasowane tuniki, do których zawsze nosiła piękną chińską biżu­terię. Nauczyła się gotować zupę z sałaty, wręczać pannom młodym lai see, być dobrą chińską synową. Prababka, babka i matka mogły uchodzić za wzór białych Amerykanek, a jednak wszystkie zdecydowały się poślu­bić mężczyzn wywodzących się z zupełnie innej kultury.
Wielu Chińczyków, z którymi rozmawiałam, mówiło o białych lo fan i fan gway - biali ludzie, "białe duchy". Czasem ktoś próbował tłumaczyć, że "ona była biała, tak jak pani". Nikt się nie domyślił, z jakim zdumie­niem tego słuchałam, bo po tylu latach spędzonych w sklepie i po tylu wi­zytach na przyjęciach weselnych nabrałam przekonania, że jestem Chin­ką. To przecież oczywiste, skoro wszyscy ci ludzie są moimi krewnymi. Nigdy nie przywiązywałam specjalnej wagi do tego, że jestem rudowłosa jak moja babka, choć cała reszta ma włosy czarne i proste.

Lisa See "Na Złotej Górze"; Wydawnictwo: Świat Książki; Format: 145 x 205 mm; Liczba stron: 560; Okładka: twarda; ISBN: 978-83-247-0468-2

Tagi: na złotej górze, lisa see, książka, bestseller, miłość peonii, fragment, świat książki, kwiat śniegu i sekretny wachlarz, ameryka, chiny,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany