Ptaki - nastrój i duszna atmosfera grozy

kzarecka

2008-01-02

ptaki_160Dziś fragment jednego z opowiadań angielskiej mistrzyni grozy - Dephne du Maurier. Jej twórczość zainspirowała między innymi Alfreda Hitchcocka, którego "Ptaki" z 1963 roku stały się najważniejszym thrillerem w historii kina (atak mewy, tysiące rozszalałych ptaków, panika, brr...!). W zbiorze opowiadań pisarki, który już od 8 stycznia będzie w sprzedaży, niełatwo znaleźć sceny przemocy czy inne akta okrucieństwa. Wystarczy jednak niezwykle sugestywny nastrój, by poczuć ciarki na plecach. Poniżej do poczytania "Stary" - przedsmak całości "Ptaków".




Zdawało mi się, czy pan pytał o tego starego? Tak myślałem. Aha, jest pan tu na wakacjach. Ostatnio latem przyjeżdża do nas mnóstwo ludzi. Tak się jakoś składa, że w końcu zawsze udaje im się dotrzeć po skałach na tę plażę, a potem stoją tyłem do morza i spoglądają na jezioro. Dokładnie jak pan. Prawda, że to piękne miejsce? Spokojne i odludne. Nic dziwnego, że stary postanowił tu zamieszkać. Nie pamiętam, kiedy się u nas pojawił. Nikt nie pamięta. W każdym razie przed wielu laty. Już tu był, gdy ja przyjechałem, na długo przed wojną. Kto wie, czy nie chciał uciec przed cywilizacją, podobnie jak ja. A może tam, gdzie dawniej mieszkał, dopiekli mu sąsiedzi? Trudno powiedzieć. Od samego początku uważałem, że albo on komuś coś zrobił, albo ktoś jemu, i w rezultacie miał z całym światem na pieńku. Przypominam sobie, jak zobaczyłem go pierwszy raz. Pomyślałem wtedy, że on musi mieć piekielny charakter. Ostrzegał mnie przed nim jeden człowiek z farmy, który z uśmiechem powiedział, żebym trzymał się z daleka od tego starego, co mieszka nad jeziorem, bo on nie lubi obcych. Idąc tam, zachowałem więc ostrożność i nawet go nie pozdrowiłem. Zresztą i tak nic by z tego nie wyszło, ponieważ nie znałem jego języka. Kiedy go zobaczyłem, stał nad brzegiem jeziora i patrzył w morze, a ja, by się do niego nie zbliżać, taktownie ominąłem kładkę nad strumieniem i dotarłem na drugą stronę jeziora plażą. Potem, czując się niezręcznie, bo bez żadnego powodu wszedłem na cudzy teren, schowałem się za kępą janowca, wyjąłem lornetkę i zacząłem starego obserwować.

Był duży i silny. Oczywiście później się zestarzał, ale przecież mówię o okresie sprzed kilku lat. Jeszcze teraz widać, jak niegdyś wyglądał. Biła z niego moc i energia, a przy tym miał piękną głowę, którą nosił po królewsku, co nasuwało pewne skojarzenia. Nie, nie żartuję. Kto wie, czy krew, płynąca w jego żyłach, nie łączy go z jakimś królewskim przodkiem? Od czasu do czasu coś mu ją burzy, nie z jego winy, a wtedy stary wpada w szał. Wówczas jednak o tym nie myślałem. Po prostu na niego patrzyłem. Ukryty za janowcem zobaczyłem, że się odwraca, i zacząłem się zastanawiać, co się dzieje w jego głowie, czy wie, że tu jestem i go podglądam. Gdyby postanowił na mnie ruszyć, znalazłbym się w głupiej sytuacji. Pewnie jednak z tego zrezygnował albo nic go nie obchodziłem, bo dalej patrzył w morze, obserwując mewy i przypływ, a później spokojnie poszedł do domu, do swojej żony, chyba na kolację.

Tamtego pierwszego dnia w ogóle nie widziałem jego żony. Po prostu nie było jej w pobliżu. Mieszkają na lewym brzegu jeziora, dokąd nie prowadzi żaden przyzwoity trakt, a ja nie miałem odwagi ryzykować, by tam podejść i nagle stanąć z nią oko w oko. Kiedy jednak w końcu ją ujrzałem, przeżyłem rozczarowanie. Właściwie nie było na co patrzeć. Chodzi mi o to, że nie miała w sobie nic z okazałości męża. Uznałem ją za istotę spokojną, o łagodnym usposobieniu. Zobaczyłem ich oboje, gdy ze złowionymi rybami szli z plaży w stronę jeziora. Oczywiście on przodem, a ona jak cień za nim. Żadne mnie nie spostrzegło, z czego byłem zadowolony, bo inaczej on prawdopodobnie by się zatrzymał, kazał jej iść do domu i ruszył tam, gdzie siedziałem na skałach. Pyta pan, jak bym zareagował, gdyby on to zrobił? Nie mam zielonego pojęcia. Pewnie bym wstał i pogwizdując, udawał obojętność, później bym się ukłonił i uśmiechnął - w istocie zbytecznie, ale to odruch, jak pan się domyśla - a na koniec, powiedziawszy „dzień dobry”, bym się wyniósł. Nie sądzę, żeby mi coś zrobił. Chybaby po prostu odprowadził mnie wzrokiem, dziwnie patrząc w swój charakterystyczny sposób, i pozwolił mi odejść. Potem stale tam przychodziłem, zimą i latem, a oni, na tym odludziu, dalej wiedli swoją osobliwą egzystencję. Czasami łowili ryby na jeziorze, kiedy indziej na morzu. Parę razy natknąłem się na nich w porcie przy ujściu rzeki, jak obserwowali statki i kotwiczące jachty. Zastanawiałem się, które z nich proponowało, żeby tam chodzić. Być może on, nagle skuszony panującym tam ruchem, portowym życiem i tym wszystkim, z czego sam zrezygnował albo czego przedtem nie znał, powiedział do niej: „Dziś wybieramy się do miasta”, a ona z nim ruszała, ciesząc się, że może zrobić to, co mu sprawia największą przyjemność.

Wie pan, jedna rzecz rzucała się w oczy - nie dało się tego nie zauważyć - oboje byli sobie niezwykle oddani. Widywałem, jak ona go witała, gdy wracał z całodziennego połowu ryb. Od rana siedziała w domu sama, ale pod wieczór schodziła na brzeg morza, by tam na niego czekać. Obserwowała go z daleka. Ja też widziałem, jak płynął przez zatokę prosto do plaży, a gdy wylądował, na powitanie zaczynali się ściskać, w ogóle nie dbając o to, czy ktoś na nich patrzy. To było wzruszające, jak pan się domyśla. Ona wyraźnie za coś go kochała. Inni mogli uważać go za piekielnika, a dla niej był całym światem. Na ten widok poczułem do niego sympatię. Pytał pan, czy mają dzieci? Właśnie do tego zmierzałem, bo widzi pan, spotkała ich tragedia. Poza mną nikt o niej nic nie wie. Przypuszczam, że należało kogoś zawiadomić, lecz gdybym to zrobił... Starego chybaby zabrali, a jego żona zostałaby tu ze złamanym sercem, ale przecież w końcu to nie mój interes. Znam dowody przeciwko staremu, tylko że niezbyt pewne. To mogło być przypadkowe. W każdym razie, kiedy ich syn zniknął, nikt nie prowadził dochodzenia, więc co, miałem zostać intrygantem i donosicielem? Spróbuję wyjaśnić, co się stało, ale niech pan zrozumie, że to wszystko się zdarzyło dość dawno temu. W dodatku czasami wyjeżdżałem albo byłem zajęty i nie przychodziłem nad jezioro. Prócz mnie nikt się nimi nie interesował, a zatem ta historia to nie żadne plotki, szeptane po kątach, tylko wyłącznie to, co ja zaobserwowałem, co widziałem na własne oczy. Tak, nie zawsze byli sami, jak teraz. Mieli czwórkę dzieci. Syna i trzy córki. Wychowywali je w tej szopie nad jeziorem. Nie mogłem się nadziwić, jak oni sobie z tym radzą. Boże, pamiętam dni, gdy deszcz tak smagał jezioro, że powstawały fale, które się załamywały na błotnistym brzegu, tuż przed ich domem, zmieniając podmokły grunt w grzęzawisko, a do tego piekielnie wiało. Wydawałoby się, że ktoś, kto ma odrobinę oleju w głowie, powinien przenieść się z rodziną tam, gdzie przynajmniej żona i dzieci miałyby jakieś przyzwoite warunki. Ale nie stary. Skoro on to znosił, pewnie uważał, jak się domyślam, że i one mogą. Przypuszczam, że chciał, aby nawykły do trudności.

A trzeba panu wiedzieć, że te ich dzieci zwracały uwagę, zwłaszcza najmłodsza córka. Nie znałem jej imienia, ale nazywałem ją Maleńka, bo jeszcze musiała długo rosnąć, lecz mimo to wykapany ojciec. Wciąż mam ją przed oczami. Widzę, jak pewnego pięknego dnia ten drobiazg pierwszy raz w życiu odważnie wchodzi do jeziora, o wiele wcześniej od swojego starszego rodzeństwa, i zaczyna się taplać w wodzie. Jej brata nazywałem Chłoptaś. Był najstarszy i, tak między nami, trochę głupawy. W niczym nie przypominał swoich sióstr, taki niezdara. Małe z ochotą same się bawiły, łowiły ryby, a on trzymał się z boku, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Gdyby tylko mógł, pewnie najchętniej zostałby koło domu, blisko matki. Typowy maminsynek. Właśnie dlatego tak go przezwałem. Matka jednak się z nim nie cackała. O ile mi wiadomo, całą czwórkę traktowała jednakowo. Wszystkie swoje myśli skupiała raczej na starym niż na nich. Chłoptaś był po prostu dużym oseskiem i, moim zdaniem, głupkowaty. Podobnie jak ich rodzice, dzieci przebywały wyłącznie w swoim towarzystwie. Śmiem twierdzić, że ojciec stale im powtarzał, by się z nikim nie zadawały. Nigdy nie chodziły na plażę, choć sądzę, że z pewnością ich kusiła, szczególnie w pełni lata, gdy sporo ludzi tam się opalało i kąpało. Przypuszczam, że stary nie pozwalał dzieciom kontaktować się z obcymi, bo miał jakieś dziwne powody, znane tylko jemu. Małe przywykły do tego, że dzień w dzień się tam włóczyłem, zbierając drewno wyrzucone przez morze na brzeg i tak dalej. Często przystawałem i patrzyłem, jak się bawiły nad jeziorem. Jednakże nigdy z nimi nie rozmawiałem, bo pewnie zaraz wróciłyby do domu i powiedziały o tym staremu. Kiedy przechodziłem niedaleko nich, rzucały mi ukradkowe spojrzenia, jakby się wstydziły. Wszystkie prócz Maleńkiej. Tylko ona dumnie zadzierała głowę i demonstracyjnie wywijała koziołka.

Czasami widywałem, jak rodzina w komplecie - stary, jego żona, Chłoptaś i trzy córki - wybierała się na całodzienny połów w morzu. Oczywiście dowodził stary. Maleńka, chętna do pomocy, kręciła się przy nim. Żona, która uważnie obserwowała pogodę, miała po bokach dwie pozostałe córki, a Chłoptaś, ten biedny głupek, jak zawsze na szarym końcu. Nigdy nie widziałem, co złowili. Zwykli długo przebywać na morzu i wracali po moim odejściu z plaży Domyślałem się jednak, że połowy mieli udane. Pewnie żywili się głównie tym, co w ten sposób zdobywali. No cóż, mówi się, że w rybach jest dużo witamin, prawda? Być może stary miał hysia na punkcie takiego jedzenia. Czas mijał, dzieci rosły. Maleńka straciła nieco tej swojej indywidualności, upodabniając się do sióstr, a przynajmniej tak mi się zdawało. Stanowiły sympatyczną trójkę. Wszystkie spokojne, wie pan, grzeczne. Jeśli chodzi o Chłoptasia, zrobił się ogromny. Wzrostem niemal dorównywał staremu, ale poza tym bardzo się od niego różnił. Nie miał w sobie nic z jego wyglądu, siły czy osobowości. Taka wielka, niezdarna fujara. Chyba kłopot polegał na tym, że stary się go wstydził. Jestem pewien, że w domu Chłoptaś nic nie robił, a do łowienia ryb w ogóle się nie nadawał. Jego siostry pracowały jak mrówki, a on zawsze się plątał i tylko bałaganił. Najchętniej trzymał się blisko matki. Widziałem, jak stary się denerwuje, że ma syna gamonia. Irytowało go, że Chłoptaś jest taki duży. Prawdopodobnie w nietolerancyjnym umyśle starego nie mieściło się to, że można być jednocześnie silnym i głupim. Oczywiście w każdej normalnej rodzinie Chłoptaś już dawno by się wyprowadził z domu. Nieraz się zastanawiałem, czy oni, to znaczy stary i jego żona, kłócą się o to wieczorami, czy też w ogóle nie rozmawiają na ten temat, pogodziwszy się z faktem, że Chłoptaś to nic dobrego. Cóż, dzieci się w końcu wyprowadziły. Przynajmniej córki.

Opowiem panu, jak to się odbyło. Pewnego dnia, późną jesienią, robiłem zakupy w miasteczku przy porcie, pięć kilometrów stąd, a tu nagle patrzę i widzę starego, jego żonę, trójkę córek i Chłoptasia. Kierowali się w stronę Pontu, który leży na końcu kanału biegnącego z portu na wschód. Pont to miejscowość z kilkoma domami, farmą i kościołem. Wszyscy byli jacyś tacy czyści i wyelegantowani, łącznie ze starym i jego żoną, więc pomyślałem, że pewnie wybierają się z wizytą. Jeśli tak, to u nich rzecz niezwykła. Możliwe, że jednak mieli tam przyjaciół czy znajomych, o których nic nie wiedziałem. W każdym razie w tamto piękne sobotnie popołudnie ich dzieci widziałem po raz ostatni. Przez cały weekend tak strasznie wiało ze wschodu, że w ogóle nie wychodziłem z domu. Wiedziałem, że morze jest wzburzone i plażę zalewają fale. Intrygowało mnie, czy w taką pogodę staremu i jego rodzinie udało się wrócić. Najrozsądniej by zrobili, zostając u przyjaciół w Poncie, jeśli tam ich mieli. Dopiero we wtorek wiatr ucichł i wtedy znowu wybrałem się na plażę. Całą pokrywały wodorosty i drewno wyrzucone przez fale, utytłane ropą i smołą, jak zawsze, gdy wiało ze wschodu. Spojrzałem w stronę szopy starego i zobaczyłem, że on stoi z żoną nad samym brzegiem jeziora, nigdzie jednak nie widziałem ani śladu dzieci. Trochę mnie to zdziwiło, więc czekałem w pobliżu, licząc, że w końcu się pokażą. Na próżno. Obszedłem jezioro. Z przeciwnego brzegu miałem dobry widok. Nawet wyjąłem lornetkę, by się lepiej przyjrzeć. Po prostu nigdzie ich nie było. Stary wałęsał się tu i tam, co często robił, kiedy nie łowił ryb, a jego żona wygrzewała się na słońcu. Tylko w jeden sposób dała się wytłumaczyć nieobecność dzieci: zostawili je u przyjaciół w Poncie albo wysłali na wakacje. Muszę przyznać, że w tym momencie odetchnąłem z ulgą, ponieważ wcześniej przyszła mi do głowy straszna myśl, a mianowicie, że w sobotę wieczorem wskutek wichury dzieciom przydarzyło się jakieś nieszczęście i tylko stary z żoną bezpiecznie wrócili do domu. To jednak niemożliwe, bo ktoś by mnie zawiadomił. Poza tym stary by nie chodził tak spokojnie, a jego żona by się nie wygrzewała na słońcu. Niewątpliwie dzieci zostały u przyjaciół albo gdzieś się wyniosły, by wreszcie znaleźć sobie jakieś zajęcie.

Powstała jednak pewna pustka. Zrobiło mi się smutno. Dotychczas stale je widywałem, Maleńką i całą resztę. Miałem dziwne wrażenie, że odeszły na dobre. Niemądrze, prawda? Niemądrze dlatego, że tak się tym przejąłem, ale przecież niemal bez przerwy obserwowałem, jak rosły, a tu nagle zniknęły bez żadnego powodu. Żałowałem, że nie znam choć kilku słów w języku starego, bo mógłbym go zawołać i powiedzieć jak sąsiad: "Widzę, że państwo są sami. Mam nadzieję, że nic złego się nie stało". Ale i tak nic by z tego nie wyszło. Pewnie by spojrzał na mnie tym swoim dziwnym wzrokiem i kazał iść do diabła. Jego córek już nigdy więcej nie widziałem. Po prostu nie wróciły. Raz mi się zdawało, że przy ujściu rzeki dostrzegłem Maleńką z koleżankami. Jeśli to była ona, musiała się zmienić i jeszcze urosnąć. Powiedziałem panu, co o tym myślę. Uważam, że wtedy stary i jego żona wyprowadzili dzieci w określonym celu i albo zostawili je u przyjaciół, albo im kazali, by radziły sobie same. Wiem, że to wydaje się okrutne i pan by tego nie zrobił swojemu synowi ani swoim córkom, ale niech pan nie zapomina, że stary to twardziel, który rządzi się własnymi prawami. Niewątpliwie sądził, że wyjdzie im to na dobre, i prawdopodobnie rzeczywiście tak było. Gdybym tylko wiedział, co się dzieje z jego córkami, zwłaszcza z Maleńką, w ogóle bym się tym nie przejmował. Czasami się jednak martwię, bo wiem, co się stało z Chłoptasiem...

Dephne du Maurier "Ptaki"; Wydawnictwo: Świat Książki; Format: 125 x 200 mm; Liczba stron: 272; Okładka: miękka; ISBN: 83-247-0784-0

KaHa

Tagi: ptaki, książka, opowiadanie, film, Dephne du Maurier, fragment, alfred hitchcock, groza, mistrzyni grozy, świat książki,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany