Idę sobie
kzarecka
2008-02-26
O książce - Felix Ferrer jest marszandem. Prowadzi niewielką galerię sztuki współczesnej, sprzedając dzieła, do których wartości ma stosunek co najmniej sceptyczny. Poznajemy go w chwili, gdy odchodzi od żony. Uwodzi spotykane na swej drodze kobiety,
traktując je instrumentalnie, choć z czasem nabiera wątpliwości, czy to on sam nie jest uwodzony i wykorzystywany. Chce wierzyć, że wciąż jest młody i sprawny jak kiedyś, choć coraz częściej musi się stosować do napomnień swego lekarza.
Nieoczekiwanie pojawia się w powieści wątek sensacyjny, wręcz kryminalny, dotyczący kradzieży przywiezionych z dalekiej Arktyki skrzyń zawierających cenne dzieła sztuki eskimoskiej – przeplatający tę ironiczną, czasem autoironiczną opowieść o kryzysie wieku średniego, o człowieku rozdartym między pragnieniem bezustannej odmiany a dążeniem do spokoju i uczuciowej stabilizacji.
Fragment
Niechże się pan postawi w sytuacji kolekcjonera, przyciszonym głosem nie dawał za wygraną Ferrer, naciskając włącznik światła. Kolekcjoner przychodzi do pana, ażeby kupić obraz. Waha się. A pan wie, co to dla niego znaczy kupić obraz, wie pan, jak boi się umoczyć swoje pieniądze, boi się, że nie ma wystarczającego rozeznania, boi się, że przejdzie mu koło nosa van Gogh, boi się, co powie żonie, i różne takie. Tak się boi, że nie widzi już obrazu. Widzi już tylko pana, marszanda, w stroju marszanda. Tak więc na obraz nałoży mu się pański wygląd. Jeśli ma pan na sobie jakieś nędzne ciuchy, całą pańską mizerię przeniesie na obraz. Ale jeśli będzie pan prezentował się nienagannie, wtedy przeciwnie, będzie to dobre dla obrazu, dobre dla wszystkich, a już zwłaszcza dla nas, pojmuje pan?
Tak, odrzekł Delhaye, chyba pojmuję. W porządku, no to do jutra, powiedział Ferrer. Myślisz, że zrozumiał? spytał potem, nie oczekując odpowiedzi, ale Victoire już poszła spać. Pogasiwszy kolejne światła, Ferrer wszedł do ciemnej sypialni, a nazajutrz po południu zjawił się w galerii, niosąc tweedowy garnitur w kolorze kasztanowym, błękitną koszulę w granatowe prążki i trykotowy brunatnozłoty krawat. Niedogolony Delhaye, który przyszedł przed nim, miał na sobie to samo ubranie co wczoraj, tyle że jeszcze bardziej złachane, wygląda, jakby w nim sypiał, spójrz tylko na tę koszulę.
Wydaje mi się, że sprawa z "Nechilikiem" posuwa się, mówi Delhaye. Z czym? pyta Ferrer. Z tym statkiem, mówi Delhaye, wie pan, statkiem z antykami. Chyba znalazłem informatorów. Ach, tak, rzuca wymijająco Ferrer, którego uwagę odwrócił brzęczyk u drzwi wejściowych. Uwaga, mówi szeptem, ktoś idzie. Reparaz.
Znają Reparaza, to stały klient. Zarabia ogromne pieniądze, robiąc interesy, które ogromnie go nudzą, rzecz w tym, że na co dzień żadna to frajda posiadać światowy monopol na smartex. Jedyne chwile, kiedy Reparaz ma tro chę rozrywki, to te, kiedy przychodzi nabywać dzieła sztuki. Lubi też, żeby mu trochę podoradzać, podpowiedzieć, jakie są trendy, żeby poodwiedzać z nim artystów. Którejś niedzieli, kiedy Ferrer zabrał go do pracowni pewnego rytownika na Porte de Montreuil, Reparaz, który opuszcza siódmą dzielnicę tylko po to, by przemierzyć swoim prywatnym odrzutowcem Atlantyk, wpadł w entuzjazm, przemierzając jedenastą. Ach, ta architektura, ci egzotyczni ludzie, niesamowite, jeździłbym tak z panem co niedziela. Cudowne. Dla Reparaza nie był to dzień stracony. Co nie zmienia faktu, że należy on do gatunku niezdecydowanych. Na razie kręcił się przy wielkim, żółtym i dość kosztownym akryliku Martinova, podchodząc, cofając się, znów podchodząc etc. Chwileczkę, mówi Ferrer, nadal ściszonym głosem, do Delhaye'a, zaraz się pan przekona. Zaserwuję mu numer z odradzaniem, uwielbiają to.
Jean Eschenoz "Odchodzę"; Wydawnictwo: Noir sur Blanc; Format: 145 x 235 mm; Liczba stron: 164; Okłądka: miękka; ISBN: 978-83-7392-255-6
KaHa