Podróż wokół mojej czaszki

kzarecka

2008-04-04

bibliotekabab_160Dopiero początek miesiąca, a wy możecie już przeczytać fragment książki, która ukaże się pod jego koniec. Autor - Frigyes Karinthy, przeszedł operację guza mózgu, co stalo się kanwą powieści "Podróż wokół mojej czaszki" (publikacja wyjdzie w serii Biblioteka Babel; niestety nie ma jeszcze dostępnej okładki). Dwa lata później zmarł. Karinthy to bardzo znany prozaik, poeta, satyryk, tłumacz "Kubusia Puchatka". Bardzo znany, ale na Węgrzech. U nas znacznie mniej. Może zmieni się to za sprawą "Podróży..."? Jeden pociąg, drugi, trzeci, czwarty... Halucynacje. Pełen dystansu, przez co wolny od ckliwości, opis życia w chorobie i z chorobą.


Jako dawny "bywalec" domów dla obłąkanych rano odprowadzam żonę do kliniki Wagnera-Jauregga. Nie mówię jej tego, ale imponuje mi, że ma klucz do oddziału zamkniętego. Wkłada biały fartuch, zamykamy za sobą drzwi. W środku jest tylko dwóch lekarzy, znają moje nazwisko, co sprawia mi przyjemność. Są uprzejmi, dziwnie ceremonialni i powściągliwi, wprawne oko pozna po ich ruchach, że dużo przebywają z fiksatami. Szybko wchodzę do bocznego pokoju, gdzie sanitariusze przytrzymują półnagiego, potężnie zbudowanego mężczyznę, który siedzi na krześle pochylony do przodu. Jeden z lekarzy wbija w plecy mężczyzny długą igłę, pacjent trochę się kuli, ale nie jęczy. Jestem świadkiem ciekawego eksperymentu, od paru miesięcy pewien utalentowany neurolog próbuje leczyć chorych na rozdwojenie jaźni insuliną.
Zostajemy oboje w sali. Panuje akurat cisza, w okratowanych łóżkach stojących w równym rzędzie leżą lub siedzą niespokojni mieszkańcy tego oddziału. Coraz bardziej ulegam złudzeniu, którego doznałem już w bocznym pokoju, że wszystko jest nierealne, że to jakieś panoptikum. Ci pacjenci nie są żywymi ludźmi, tylko poruszającymi się figurami woskowymi, a ich różne automatyczne zachowania tylko wzmacniają iluzję. To istne przeciwieństwo rysunku Kaulbacha przedstawiającego zakład dla obłąkanych, który w dzieciństwie napełniał mnie trwogą i na którym wszystko było dziwne, niejasne, osobliwe, nieuporządkowane, groźne. Tutaj wszystko jest inne, ten, kto nie śpi, nieprzerwanie zajmuje się tylko jedną monotonną czynnością, jego ruchy, choćby najbardziej skomplikowane, dadzą się wymierzyć jak postukiwanie krosien tkackich. Właśnie dlatego ludzie ci nie budzą przerażenia, nawet jeśli krzyczą albo wyją – masz fałszywe odczucie, że spełniają swój obowiązek, że udają przed tobą, jak sumienni urzędnicy, gdy do pokoju wchodzi przełożony. Kiedy zamkniesz za sobą drzwi, przestaną.
W pierwszym łóżku leży piękny młody mężczyzna, smukły, o brązowych włosach i błyszczących oczach, ma egzotyczną urodę, wygląda jak wódz plemienia Beduinów. Ze zdumieniem się dowiaduję, że pochodzi ze znakomitej wiedeńskiej rodziny, jest lekarzem, tydzień wcześniej z wyróżnieniem obronił pracę doktorską – po czym ujawniła się u niego schizofrenia. Na nasze pytanie, co tutaj robi, wyniośle wzrusza ramionami, że nie ma pojęcia, czego od niego chcą, czemu go trzymają w klatce jak wściekłego psa, przecież on musi pracować, chce otworzyć własny gabinet. A może mu nie wierzę? No to niech się przyjrzę. I jak szykująca się do skoku pantera podrywa się w łóżku i rozchyla z dumą fartuch: naszym oczom ukazuje się idealnie doskonałe nagie męskie ciało – ja, spłoszony, instynktownie cofam się, moja żona ani drgnie, kiwa głową z lekarskim zrozumieniem. Kiedy przechodzimy do kolejnego łóżka, niespokojnie zezuję wstecz – "pan doktor" leniwie, spokojnie, obojętnie siada i oddaje się bez reszty badaniu swej dłoni, która próbuje złapać własny kciuk, dokładnie tak, jak zwykło się przedstawiać szaleńców.

Na innym łóżku uśmiechnięty starzec, który ze swą rumianą twarzą i siwą brodą mógłby być ilustracją do noweli Tołstoja o trzech niemądrych świętych na wyspie. Rozgląda się wokoło pogodnymi niebieskimi oczyma. Uśmiecha się, słysząc nazwę swojej choroby – dementia senilis i tak dalej, i mówi, że ma zwyczaj rozmawiać z Bogiem, co się natychmiast potwierdza: wyprostowany niemal na baczność podnosi ręce złożone jak do modlitwy, zwraca wzrok ku niebu, nasłuchuje, po czym zaczyna mruczeć, milknie, znów nasłuchuje, znów mruczy. Odpowiada „głosowi”, czasem na jego twarzy widać wysiłek, jaki musi wkładać w to, żeby dobrze zrozumieć, nadstawia ucha, kiwa głową. Drżącym głosem, ale chętnie odpowiada na pytania, czuje się dobrze, tylko słuch mógłby mieć lepszy, często nie słyszy wyraźnie, co Bóg do niego mówi, ale Bóg jest dobry i stara się mówić głośno.
A to morderca, jest tu na obserwacji. Od dwóch tygodni nie je, karmią go sztucznie. Podejrzliwie się odsuwa, drży na całym ciele. Najwyraźniej nie jest przy zdrowych zmysłach, w jego duszy kłębi się potworny chaos, i ma tylko jedną jedyną wolę: nie jeść, nie jeść, umrzeć z głodu, być może, narzuciwszy sobie taką karę, uniknie ludzkiego wymiaru sprawiedliwości.
Nieco dalej sześcioletni chłopiec z proletariackiej rodziny. Pielęgniarka nie wie, dlaczego trafił tutaj, chyba po prostu na oddziale dziecięcym nie ma wolnego łóżka, po południu go stąd zabiorą. Jest trochę przestraszony, ale w dobrym nastroju, otoczenie w ogóle go nie niepokoi, bawi się kawałkiem szmatki zawiązanej na supeł. Ze spuszczonymi oczyma, ale zdecydowanie, twierdzi, że szmatka jest koniem na biegunach z silniczkiem i że w domu dużo jest takich, leżą porozrzucane po pokoju, ten dom zresztą jest cudowny, nieustannie piją tam sok malinowy, jedzą lody garnkami, a mieszkają wśród czekoladowych mebli, które codziennie wymieniają. Prawdy nie mówi nawet przez przypadek, kłamie nawet wtedy, kiedy mówi przez sen. Trzeba na niego uważać, bo na dodatek kradnie.
Nagle ogarnia mnie niepokój, chciałbym już wyjść na zewnątrz – wiele razy byłem w domu dla obłąkanych, po raz pierwszy jednak czuję lęk. Chwilę się zastanawiam i znajduję przyczynę niepokoju – otóż opanowała mnie pewna natrętna myśl. Wyobrażam sobie, że moja żona, dla żartu, poszczuje na mnie jakiegoś szaleńca i udowodni, że i owszem, jestem poruszony. Szaleniec skoczy na mnie, nie zdołają go powstrzymać i z żartu zrobi się duży kłopot. Mimo absurdalności tej myśli oddycham z ulgą, kiedy opuszczamy oddział.
Na korytarzu panuje ohydny zapach karbolowej czystości, nagie ściany, grobowo dudniące kroki. Idziemy przez neurologię, spotykamy pana profesora Pötzla, jest przesadnie, niemal nachalnie uprzejmy, mówi ciekawie, trochę stulając usta. Większość łóżek jest pusta, chorzy apatycznie leżą, żaden o nic nie prosi.
Karty zawieszone na łóżkach zawierają opisy każdego „przypadku” – te karty i ich język z łacińskimi terminami przypominają wetknięte w ziemię albo przymocowane do klatek tabliczki, którymi oznacza się zwierzęta i rośliny w ogrodzie zoologicznym i botanicznym.
Oto aktynomykoza. Bardzo dziwna choroba. Do organizmu chorego dostały się w jakiś sposób grzyby, pewien gatunek twardych glonowców, wyposażonych w drobne, ostre haczyki jak kłos zboża, których, kiedy dostaną się do gardła, nie można już wypluć. Grzyby wczepiają się w błonę śluzową i nieubłaganie przesuwają w dół, po czym rozprzestrzeniają się po całym organizmie – część dociera do opon mózgowych i gromadzi się tam i powoduje okropne dolegliwości, a następnie „przerzuty”. Choroba jest zaawansowana. Lewa noga chorego skręcona, wysuszona do kości, zwisa bezwładnie. Mężczyzna tępo wpatruje się w podłogę, jedno oko ma wyłupiaste, z drżących ust cieknie mu ślina. Cicho pojękuje, skarży się na bóle nie do zniesienia i błaga o morfinę.

Drugi przypadek jest jeszcze straszniejszy: cisti cercus, cysta mózgu. Pewien rodzaj tasiemca wnika do centralnego układu nerwowego, zagnieżdża się tam i otorbia. Głowa chorego jest jak robaczywe jabłko, pomarszczona, zwiotczała, przedwcześnie postarzała. Na jego czole leży kompres, oczy ma zamknięte, po wykrzywionych ustach widać, że nie śpi – cierpi.
I następne okropieństwo: akromegalia. Choroba gruczołu zwanego przysadką mózgową. Jej nadczynność powoduje przerost tkanek miękkich i kości. U tego pacjenta nadal odbywa się szybki jak u niemowląt wzrost członków i niektórych narządów. Ma brodę jak bochen chleba, jedną nogę dwa razy dłuższą od drugiej – urosła tak w kilka tygodni. Milczy z powagą, łagodnie i uważnie patrzy, a to spojrzenie pozostaje w dziwnej sprzeczności z manią wielkości, która opanowała jego ciało.
Żona woła mnie niecierpliwie – jest już przy drzwiach, a ja nadal stoję zamyślony przed jednym z łóżek, jakbym tam zapuścił korzenie. Co to, czemu nie idę, spóźnimy się na spotkanie z tłumaczem.
– Co mu dolega? – pytam już po raz trzeci.
– Zostaw, nie zdążymy. To trudny przypadek, przecież widzisz.
– Niewiele widzę. Ma dziwny wyraz twarzy.
– Terminalny, tak się to tutaj określa. Niewiele mu życia zostało.
Tumor cerebri, inoperabilis. Nieuleczalny guz.
– Aha, już wiem. Mój przyjaciel Havas umarł na to... dwadzieścia pięć lat temu. To dlatego tak wygląda... Biedak...
– Och, mówiłam ci tyle razy, nie okazuj chorym współczucia, nie wolno, możesz spowodować u nich ciężkie dolegliwości psychiczne.
– Ale przecież on nie zna węgierskiego. Powiedziałem po węgiersku, że "biedak".
– Nieważne. Wyczytał to z twojego wyrazu twarzy, tylko udaje, że nie zrozumiał. Trzeba bardzo uważać. No chodźże już.
Zbiega po szerokim podjeździe. Wlokę się powoli za nią. Spotykamy znajomego lekarza, mówimy o peszteńskich sprawach, śmiejemy się. Nagle śmiech zamiera mi na ustach. Ejże, o czym to ja przed chwilą myślałem? Czegóż to nie wolno mi zapomnieć? Powinienem był zapisać w notesie.
Aha, już wiem: ten wyraz twarzy... twarz tego pacjenta w trzecim łóżku po prawej stronie. Kto to mógł być? Kogo mi przypominał? Kogo lub co?
– Chodźże wreszcie, czemu się tak wleczesz?
Nie tylko się wlokę – zatrzymuję się w bramie, jak tamten cielak w rzeźni...
Nagłe olśnienie: już wiem. Podobną twarz, bladą i roztargnioną, widziałem przecież rano w lustrze przy goleniu.
Postępuję dwa kroki naprzód, znów staję. Szczerząc zęby w chełpliwym grymasie, zwracam się do żony i z udawaną swobodą, niby to żartem, mówię przekornie:
– Aranka, ja mam guza mózgu.
– Przestań się wygłupiać, powinieneś się wstydzić. Jesteś całkiem jak student pierwszego roku medycyny.


Tagi: podróż wokół mojej czaszki, ksiażka, fragment, Frigyes Karinthy, biblioteka babel,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany