Kiszki grają Marsz Polonia

kzarecka

2008-04-14

marszpolonia_160W Imię Ojca i Syna, i Ducha Opowieści, Amen. W przeddzień mych pięćdziesiątych drugich urodzin postanowiłem, że nazajutrz poznam nową kobietę. Myśl ta kołatała się we mnie od dawna, ale tonacji definitywnej nabierała stopniowo. To pierwszy akapit z najnowszej książki Jerzego Pilcha. Ja należę do tego grona, które szeptem mówi: "Wreszcie". Jeśli wy nie jesteście przekonani, przeczytajcie poniższy fragment. Kogo będzie można spotkać na balu rozpustnika? Piłsudskiego, Marilyn Monroe, Saddama Husajna, Marylę Rodowicz, Lwa Tołstoja, Rasputina, Sharon Stone? Zajrzyjcie sami. Bezetzny zaprasza.



-
Witam, z całego serca witam! - Gospodarz szedł w moim kierunku z szeroko rozpostartymi ramionami. - Witam i jakże się cieszę! Martwiliśmy się, że, nie daj Boże, znów coś udaremni panu przybycie do nas. Radość tym większa.
-
Jeśli się spóźniłem, przepraszam. Drogę miałem faktycznie zawiłą...
-
Artur meldował, że wysiadł pan wcześniej. Wcześniej, ale niedaleko? Nic przykrego się nie wydarzyło w naszym ekscentrycznym sąsiedztwie? Mam nadzieję? - przyglądał mi się uważnie.
Pierwszy raz widziałem go na żywo i z bliska, i jak zawsze, gdy ma się do czynienia z kimś uprzednio znanym tylko z fotografii czy telewizji, odnosiłem dziecinne wrażenie, że obcuję z ożywioną fotografią lub trójwymiarowym obrazem. Czasy, w których Beniamin Bezetzny często, prawdę rzekłszy, dzień w dzień, pokazywał się w wieczornym "Dzienniku", a jego zdjęcia równie często publikowano w porannej prasie, należały wprawdzie do przeszłości, ale i teraz niekiedy zapraszały go prywatne stacje telewizyjne; we własnej gazecie cotygodniowy felieton własnym zdjęciem zdobił, dla pism bulwarowych każdy jego wizerunek był nadal atrakcją - w zupełności starczało dla podtrzymania obrazu. A nawet jakby i tego nie było - postać jego była zbyt wyrazista i zbyt charakterystyczna, by mogła się zatrzeć. Kto raz ujrzał Diabła Wcielonego - nie zapomniał go nigdy. Kto nie widział go nigdy - pragnął go choć raz ujrzeć. Jak też ten diasek wygląda?

Gdyby nie to, że w sumie nie odróżniam idealnie skrojonego garnituru od garnituru skrojonego mniej idealnie - powiedziałbym, że Beniamin Bezetzny był w idealnie skrojonym jasnopiaskowym (kaszmir plus włókno bambusowe z domieszką oczaru wirginijskiego i wodorostów z Morza Barentsa) letnim garniturze. W każdym razie na jego tak korpulentnej, że prawie kulistej postaci ubranie leżało doskonale, wyraziście błękitna koszula dawała ostry kontrast, buty brązowe - niewątpliwie przedniej marki - szlachetnie znoszone. Resztę znacie. Resztę znacie na pamięć.

- Pytam o sąsiedztwo nie bez powodu. Mamy z tym, delikatnie mówiąc, kłopot. Nie chcę wzniecać paniki, ale kto wie, co się będzie działo. - Był naprawdę stropiony i zdenerwowany - lada chwila może się zdarzyć coś przykrego.

-
Właściwie kim są pańscy sąsiedzi?
Milczał dobrą chwilę, a potem odpowiedział:
-
Sąsiaduję z Polską.
Przestał się uśmiechać, rysy w bezradnej rozsypce ledwo łysej czachy się trzymały, zdawało się: płakać jak bóbr zacznie. Do takiego apogeum jednak nie doszło. Pozbierał się, uporządkował doznania i powtórzył:

-
Sąsiaduję z Polską. Podobnie jak pan. Graniczę z Polską. Niby wygoda, bo nie muszę ani emigrować, ani nawet myśleć o emigracji.
-
Normalny Polak przynajmniej raz w życiu myśli o emigracji.
-
Normalny Polak, proszę pana, myśli o emigracji przynajmniej raz w tygodniu. Moim zdaniem jak najczęstsze myślenie o emigracji jest kryterium i normalności, i polskości. Ale ja nie jestem normalny Polak, pomiędzy mną a Polską wyraźna, bardzo wyraźna granica biegnie.
-
Granica ognia?
-
Skąd! Granica śmiechu. Niektórzy mówią wprawdzie, że to jest granica pogardy, że rzeka plwociny nią płynie. Jak głosi pieśń gminna: wszyscy mnie nienawidzą. Ale mnie się nie zdaje, żeby wszyscy mnie nienawidzili, a jak faktycznie nienawidzą, to nie wiem czemu. Wszyscy? Cała Polska? Kolegów z dawnego KC rozumiem - wydymałem im pewną liczbę żon i parę podobno małoletnich córek - nienawidzą mnie. Ale co chce ode mnie reszta Polski? Reszcie Polski nikogo nie wydymałem - zrobił niesłychanie figlarną minę. - Czego oni chcą? Sam pan widzi: granica śmiechu. Z mojej strony otwarta całkiem. Przynajmniej do dziś. Dziś coś się szykuje.
-
Zawsze jak coś się szykowało, pan to szykował.
-
Wygląda, że w końcu przesadziłem z szykowaniem. Przekroczyłem granicę?
-
Nie chcę wzmagać paniki, nie chcę zaczynać od złych wieści. Myślałem, że żart albo wariactwo. Dalej tak myślę. Ale skoro coś się szykuje, to i o tym, co na żart albo niezrównoważenie wygląda, trzeba wiedzieć.
-
Żarty dawno się skończyły, a niezrównoważeni zawsze ciekawe. Zmiotą nas z powierzchni ziemi? Jeszcze tej nocy?
Opowiedziałem mu o Damianie, jego ulubionym stryju, żółtych butach i krwawej groźbie.

- Maksymilian Kowalewicz... - Bezetzny się zamyślił - Maksymilian Kowalewicz i jego obsesje, szały, fiaska. Jego opętańczy głód władzy, jego narkotyczne gadulstwo i jego psychodeliczny antysemityzm. Maksymilian Kowalewicz i jego przyjaciele: trup, nie trup i żywy trup. Tak czy tak, zapraszam serdecznie. Gadamy, gadamy, a tu kiszki Marsz Polonia grają!

Płynęliśmy przez słone stawy. Gęstość była cielesna, a duch całkowicie rozproszony. Nic nadzwyczajnego. Mrówczość jest istotą świata, jego sens spoczywa w mózgu pojedynczej i parę dni żyjącej mrówki - nadzieja i wiara mrówek, że jak połączą mózgi wiarą w mrówkę wszechmogącą, osiągną żywot wieczny
amen, jest złudna. Zdrowiej, choć tragiczniej trwać w osobności. Nawet na z wolna przeistaczających się w orgię rautach u Bezetznego.
Sunęły obok nas mundury polskie, ruskie, amerykańskie, chińskie, malezyjskie, przedwojenne, powojenne, dzisiejsze. Perorowali wędrowni kaznodzieje, grali muzykanci, artyści dawali pokazy. Widziałem stojących na ogromnych podestach iluzjonistów w czarnych podbitych czerwienią płaszczach; linoskoczkowie i akrobaci wyczyniali cuda na podniebnych trapezach. Smagli połykacze wężów, zaklinacze ognia, a może na odwrót, wzbudzali śmiech umyślną, a może nieumyślną nieporadnością. Siedmiu karłów na skrzypcach i trąbkach grało Exultate, jubilate, Alleluja! Alleluja! Alleluja! - śpiewała solistka z bagien. Stary poeta czytał wiersze: "Spod ziemi rosło światło, zimny blask przeświecał przez sierść czujnie leżących zwierząt pręgowaną, przez piwnice budowli zbryzganych dnia pianą, i widać było skrzydła drzew, lecące w dymie. Płomieniu, płomieniu, muzyki olbrzymie". Szliśmy przez zanurzone w masach upalnego powietrza pawilony, przez puste hale fabryczne, pociąg jechał przez Śląsk - wszystkie kopalnie liśćmi zasypane.

Półznajomo wyglądały zdemolowane przez upływ czasu oblicza dawnych komunistycznych notabli, dwu ostatnich pierwszych sekretarzy rozpoznałem łatwo, trzymali się nieźle, z premierami było gorzej, nie bardzo pamiętałem, czy na przykład ten obżerający się tuńczykiem po meksykańsku starzec był swego czasu premierem, czy tylko odpowiedzialnym za bezpieczeństwo członkiem Biura Politycznego; na dobrą sprawę z dawnych premierów tylko tego zamordowanego we własnej wili w Aninie szło w stu procentach rozpoznać, koszulę miał nawet, rzekłbym, nadmiernie zakrwawioną, a już towarzysząca mu dama - wypisz, wymaluj była premierowa! Jej nie trzeba było juszą farbą mazać, nie była klonem czy sobowtórem, nie grała torturowanej przed śmiercią - była nią! I co za majestat! Zamordowana królowa we własnej postaci!

Wydawało mi się, że do zamku blisko, a to był jeden krok zaledwie. Jeden krok - byliśmy na moście zwodzonym. Jeden krok - byliśmy na gotycko sklepionych krużgankach. Jeden krok - byliśmy w holu olbrzymim. Tu Beniamin Bezetzny w obitym purpurową smoczą skórą fotelu mnie usadził, przeprosił, że musi się przebrać stosownie do udziału w radzie wojennej, chwilę, dosłownie jedną chwilę zmiana garderoby zajmie, mną w tym czasie Księżniczka Elena się zaopiekuje. Księżniczka Elena? Nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem. Księżniczka Elena? Coś się nie zgadzało. A może zgadzało się aż za bardzo.

Hol sprawiał wrażenie summy holów wszystkich banków, hoteli i burdeli świata. Stały tu chińskie parawany, wisiało tysiąc karminowych zasłon, recepcji było chyba z dziesięć, wszystkie recepcjonistki wysokie, szczupłe, lekko przed trzydziestką, każda innego wyznania, pomimo odległości widziałem je doskonale, miałem przed sobą może hektar marmurowej posadzki, a było przytulnie. Zanim zdążyłem się dokładnie rozejrzeć, zanim zdążyłem choćby pobieżnie zlustrować
wiszące na ścianach malarstwo holenderskie,
stała przy mnie - jak cała służba Bezetznego - ogolona na łysą pałę Księżniczka Elena i pytała, czy czegoś się napiję. Poprosiłem o gorącą czekoladę.
Przeraźliwie wysoka i najwyraźniej dotknięta terminalną anoreksją Księżniczka była odziana w mistrzowsko wystylizowane łachmany, chorobliwie biała, aż dziw, że tu i ówdzie ekstrawrzodami nieupstrzona skóra przeświecała spod sztywnych jak tektura szmat od Armaniego. Upewniła się, czy tylko o czekoladę mi chodzi, jak gęstą, czy ze śmietaną - następnie prze­piękny złotymi ćwiekami nabijany i srebrnobłękitnymi malunkami pokryty teorban zza pazuchy wyjęła, w struny z mocą uderzyła i jęła śpiewać:

Tamo gospodine nemoj ići

Sunce će se ugasiti

S krvlju će mjesec oteći

Knjiga će se zatvoriti

Żuta će na zemlju pasti cipela

Tamo gospodine nemoj ići

Ugasiće se Mjesec żuti

Żuta će stikła mozak probiti

Na żutoj vezici ti ćeś visiti.

Śpiewała - ściany holu się rozsypywały, posadzka w piach się obracała, nie w fotelu, a po pas w błocie siedziałem; do wynalazku lnianych portek, dżinsowej koszuli, gaci z napisem "Atlantic" było ho, ho, ho - niczego nie miałem na sobie. Było też grubo przed wynalezieniem zakładów fryzjerskich, pędzli, mydła i maszynek do golenia. Nie spowijał mnie postkolonialny zapach wody kolońskiej, nie było widać żadnych recepcji ani recepcjonistek, ich uniformy w naszych łbach się jeszcze nie zrodziły. Księżniczka Elena śpiewała - łatwiej było umierać.

Jak się przez całe życie odskakiwało od zwierzęcości, jak się przez lata bydlęcość maskowało, jak się własne oczy mydliło wynalazkami skarpet zimowych, rur odpływowych, foteli rozkładanych, młynków do kawy, papieru toaletowego, papierosów z filtrem, latarni morskich, pończoch nylonowych, piór wiecznych i kulkowych, miliardem innych pomysłów, jak się całe życie zaprzeczało zoologii, a nawet biologii, jak się całe życie istnienie układu krwionośnego, oddechowego, a zwłaszcza wydalniczego boskością, anielskością oraz nawet jednym ścięgnem niezanieczyszczoną duchowością zagłuszało - umierać trudno. Ciężko stać nad własnym psującym się mięsem, ciężko stać nad grobem, do którego w ozdobnej skrzyni spuszczono naszą padlinę.

Odziana w najdroższe łachmany świata Księżniczka Elena śpiewała pieśń o żółtych plagach, śpiewała tęsknie i świetnie, mogłem brać jej głos za głos ze skraju bagien. Umierać było lżej, ale nie do końca.

Na pierwszy rzut oka Bezetzny wyglądał, jakby nie przebrał się wcale albo jakby się przebrał w identyczny zestaw - a jednak był odmieniony. Dopiero po dobrej chwili zauważyłem, że zawiązał krawat. Świetnie pasujący do niebieskiej koszuli granatowy krawat z nostalgicznym emblematem miniaturowej chorągiewki w biało-czerwone paski. Gdybym się nie brzydził tego rodzaju sztampą, powiedziałbym: miałem taki krawat w poprzednim życiu.

-
Nie mylić Cracovii z Wisłą?
-
Nie mylić. Nie mylić wieży Babel z arką Noego. Choć powoli i to bez znaczenia. Epoka symbolicznych potyczek kończy się bezpowrotnie. Im liczniejsze bezkrwawe i bez jednej wybitej szyby rewolucje i przewroty, tym bardziej jałowieje idea metaforycznych pojedynków. Poza tym: jak długo można się spierać? Jak długo i po co, skoro nie dogadamy się nigdy? Może na mecz się zgodzą.
-
Mecz?
-
Mecz piłkarski. Ci sami z zewnątrz na tych samych z wewnątrz. Arka Noego kontra Wieża Babel.
-
Co to da? Kto będzie grał?
-
Co to da? Odwlecze rzeź. Jak zgodzą się grać, to rzeź się opóźni. Na krótko, ale zawsze. Oni spragnieni są rzezi. Maksymilian Kowalewicz, jak przystało na faceta, któremu trup złamał życie, uważa, że nie umrze nigdy, w związku z czym pragnie rzezi. W głębi duszy i między nami mówiąc: wątpię, żeby im się udało. Nawet mój przyjaciel Generał nie dał rady - ślepa oferma - kraju w krwi skąpać, cóż dopiero oni. Ale w Polsce wszystko jest możliwe — zaśmiał się prawdziwie diabolicznie - nawet zmiany na lepsze.
Księżniczka Elena odeszła, piosenka ucichła, piachy zniknęły, wyrosła na nich trawa, na trawie wyrosły białe miasta, zamek stał jak skała, parę minut temu wypiłem filiżankę, chyba nawet dwie zupełnie nadzwyczajnej czekolady, szliśmy korytarzem, z obu stron wisiały portrety zdrajców, targowiczan, agentów
ochrany, austriackich szpiegów, volksdeutschów - na volksdeutschach galeria taktownie się kończyła. Echo śpiewu Eleny trwało jeszcze, gdy pod łukowym skle­pieniem inny śpiew jął się rozlegać.
-
Kto będzie grał? Najpierw ustalimy, kto będzie posłańcem. Najprzód ustalimy skład delegacji, która uda się do oblegających i zaproponuje im rozegranie meczu.
-
A jak pojmą posłów? - nagle zebrało mi się na żarty. - Jak pojmą naszych emisariuszy? Jak wezmą ich na męki? Jak ich zamęczą, szaty z nich zwloką i nagie poranione trupy do machin oblężniczych przygwożdżą i ruszą?
-
Nie uczynią tego. - Powaga głosu Bezetznego była straszna, straszna. - Nie uczynią tego.
-
Żartowałem.
-
A ja nie. - Bezetzny zatrzymał się i spojrzał na mnie nieruchomym wzrokiem węża. - Słyszy pan?
Bezwiednie uniosłem głowę, on zaś tupnął nogą:

- Nie idzie o głos z wysokości.

Natężałem ucha, wsłuchiwałem się i nic. Z wysokości, owszem, coraz wyraźniej chóralny śpiew dochodził, z dołu ani jęku, ani szeptu.

-
Ani jęku, ani szeptu? - Bezetzny
czytał mi w myślach, ale nie puszył się tą umiejętnością – może śpi. Starzeje się i śpi coraz więcej. Mało sportowy tryb życia prowadzi,
choć odpowiednie sprzęty, łącznie z basenem, ma do dyspozycji. Okazuje się, że nawet w drugim życiu - jak zostało mu dane - człowiek te same błędy popełnia, tak samo o zdrowie nie dba.
-
Boję się wszystko zrozumieć.
-
Nie ma się czego bać. Wszystko mało kto rozumie. Oprócz mnie dwie, trzy osoby. Podstawę, zrąb rzeczy pan jednak zrozumiał? Zrozumiał pan, że trzymam w loszku kogoś bardzo
ciekawego?
Gminna wieść gminną wieścią, a nieśmiertelny całun nieśmiertelnym całunem? Pod każdym względem? Dlatego naszym emisariuszom włos z głowy nie spadnie! Och, jacy oni są ciekawi, czy to prawda? Czy to możliwe? Czy on naprawdę żyje?
Czy naprawdę jego ciało przed trzydziestu laty na schodach znaleziono? Jego nie jego? A może to ten drugi? Sprzed półwiecza? A może to ta trzecia kompletnie zapomniana? A może to ten, co spalił się przy studni? Która śmierć wiecznie żywa? Powiem panu: nie dziwię się im. Wystarczająco wiele czasu przeszło, by odpowiednia ilość pogłosek się zebrała, by fala ciekawości wezbrała powodziowe Pan przecież też musiał słyszeć niejedno?
-
Słyszeć słyszałem, ale ja w bajędy nie wierzę. Nie wierzę ani w teorie spiskowe, ani w cywilizacje pozaziemskie, ani w reinkarnację, ani w astrologię, ani w duchy, ani w proroctwa i przepowiednie, ani w telepatię, ani w UFO, ani w cuda sprawione przez Papieża. Długo wierzyłem w ciał zmartwychwstanie, ale i to mi przeszło. Sny, chimery, modlitwy i znaki unoszą się nad gnijącym mrowiskiem. Ze zgnilizny się biorą i są zgnilizną. Tyle że nieuchwytną. Widziadła fruwają wokół nas jak smród wokół krowiego zadka. Owszem, stwarzamy ich kute w marmurze albo malowane złotą farbą podobizny, ale widziadło utrwalone dalej jest widziadłem. Nie wierzę.
-
Przesadza pan ze sceptycyzmem. Od samego rana przesadza pan ze sceptycyzmem. W koło to samo: nie wierzę i nie wierzę. W tym wypadku specjalnego heroizmu fideistycznego nie potrzeba. Wystarczy przyjąć do wiadomości, że zamordowany trzydzieści lat temu najbliższy przyjaciel Maksymiliana Kowalewicza nadal żyje.
-
Najbliższy przyjaciel ulubionego stryja Damiana?
-
Tak jest.
-
Żyje i co? - Poczułem, że krew w sensie ścisłym mnie zalewa. - Żyje i co? Medalem dziś zostanie odznaczony? Za wytrwałość trupią? Kruka Światłopiórego mu pan na zbutwiałych kręgach szyjnych powiesi?
-
Zbytek szyderstw, zbytek nerwowości, zbytek makabry. Z medalu nici, kapituła - ze znaną mi już figlarnością rozłożył ręce - kapituła się rozwiązała. Ale on żyje.
Ani nie wyjechał w sześćdziesiątym ósmym, ani nie został zabity dziesięć lat później. Niby zginął, ale coś się nie zgadzało. Nie mówię, że całe trzydzieści lat siedzi u mnie. Skąd! W różnych miejscach bywał. Często za granicą. W Moskwie. W NRD. Na wczasach w Bułgarii. Nawiasem mówiąc, czy pan wie, a może pamięta, gdzie Maks Kowalewicz pojechał na wakacje w tamtym sławnym roku? Dwa miesiące po śmierci i pogrzebie najbliższego przyjaciela?
-
Skąd miałbym wiedzieć. Nie mam zielonego pojęcia.
-
Do Bułgarii, proszę pana. Albo jak Maks lubi mówić: w Bałkany. Wtedy widzieli się po raz ostatni. Jak by go pan zapytał o pewien pochmurny dzień na plaży, kiedy nagle słońce przebiło chmury niczym punktowy reflektor i blask runął na... Wszystko jedno zresztą. Maks najbardziej spośród wszystkich może wierzyć w rozmaite pogłoski i najbardziej ze wszystkich może pragnąć rzezi. Tak. Oni są potwornie niespokojni. Mają powody. Dalekosiężne. Oni są tak niespokojni, że prędzej czy później uderzą. Będą usiłowali horodziszcze diabła wcielonego zetrzeć z powierzchni ziemi. Może nawet zetrą.

Tagi: Jerzy Pilch, marsz polonia, książka, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany