Mój własny diabeł - Mike Carey

kzarecka

2008-04-22

mojwlasnydiabel"Mój własny diabeł"… Każdy ma swojego. Czasami go lubi, czasami boi, czasami nienawidzi, czasami brzydzi. Każdy jednak ma. Książka do zrecenzowania przyszło do nas biała (jeszcze bez gotowej okładki). I niestety to już mnie delikatnie odrzucało. Z wszystkiego, czy jestem, jestem też wzrokowcem. Lubię patrzeć na okładkę, lubię ją dotknąć, delikatnie odgiąć, zajrzeć do środka, przeczytać pierwszą stronę, drugą, trzecią, zabrać się wreszcie za lekturę. Później na moment przerwać, odłożyć książkę i nadal móc, na nią patrzeć. Debiut Mike’a Careya musiałam chować. Biel mnie przerażała i odrzucała.


Żeby jednak nie zostać zlinczowaną, już mówię – tak, okładka nie jest najważniejsza. Treść. Hm… Przyznaję, do pewnego momentu mnie nudziła. Nic specjalnego. Jest sobie egzorcysta, nieco załamany po próbie "uwolnienia" przyjaciela. Jeśli załamany, to oczywiście wiadomo, nie udało się. Klęska. Rozpacz. Rozczarowanie. Pogrążenie we własnym bólu. Felix Castor stara się, choć niechętnie, mimo wszystko walczyć .. Stoi jednak na innej pozycji niż jego brat – ksiądz. Castor nie wierzy. Castor do końca nie wie, co robi. A co robi? To moja praca. Da się to ująć jaśniej? Tym właśnie się zajmuję. Odsyłam duchy do następnego świata. Co oznacza, że jeśli istnieje niebo, robię coś dobrego, bo otwieram im drzwi wiodące do wiekuistej nagrody. Z drugiej strony, jeśli następny świat nie istnieje – i nie ma nic prócz znanego nam życia – po prostu je kasuję. Od zawsze na swój własny sposób radziłem sobie z tym problemem: nie zgadzałem się myśleć o duchach jako o ludziach. Jeśli to tylko psychiczne zapisy – pozostałości silnych emocji, odtwarzane w kółko w miejscach, gdzie kiedyś ich doświadczono – nie robię nic złego.

Castor dostaje zlecenie. Ma wykurzyć zjawę z Archiwum Bonningtona. Nic prostszego – wchodzi, wyczuwa ją, gra na flecie, odsyła w nicość. Tym razem jest jednak zupełnie inaczej. Zjawę zdecydowanie trudniej pojmać. Na dodatek Felix zaczyna mieć problemy. Ktoś nasyła na niego Ajulutsikael, Juliet. Demona kobietę. Połączenie wszystkich kobiet, które się kochało i w których się kochało, najpiękniejszą z najpiękniejszych, najdoskonalszą z najdoskonalszych. Przywołana uwodzi ofiarę i zabijała. Umiera się w potężnym bólu i przeogromnej rozkoszy. Castora ratuje tylko cud. Cud w postaci przyjaciółki, która strzela do sukkuba kulami-oszlifowanymi koralikami z różańca. W ramach promocji "Zabijmy Castora" pojawia się również alfons, któremu praktyka egzorcysty, a zwłaszcza jego rosnąca dociekliwość, nieco przeszkadza. I jeszcze młoda prostytutka, której też nie po drodze do uwielbiania Felixa. Nieciekawie – nie dość, że trzeba walczyć ze światem umarłych, to jeszcze ze światem żywych.

Do połowy jest nudno. I przewidywalnie. Castor próbuje rozwiązać zagadkę – dlaczego zjawa, młoda Rosjanka nawiedza Archiwum? Dlaczego reaguje tak silnie? Dlaczego atakuje? Nudno… Później jednak fabuła się rozkręca. I wreszcie osiąga poziom – nie odłożę tej książki, dopóki nie przeczytam ostatniego słowa.
Bohater wreszcie zaczyna być bardziej wyrazisty. Wreszcie wie, czego chce. Wreszcie zaczyna rozumieć. Wreszcie wychodzi z własnego cienia. Wreszcie zaczyna żyć. Wreszcie walczy z własnym diabłem i wreszcie wie przy tym, że może wygrać. Rozumie, na czym polega jego praca. Wie, jak nie tylko unicestwiać duchy, ale też i je ratować – Trzeba mu dać to, czego pragnie, rozwiązać wszystkie niezakończone sprawy i pokazać, że będzie dobrze. Dlaczego? Ano dlatego, że na świecie jest mnóstwo ludzi chroniących żywych przed umarłymi. Musi więc istnieć ktoś, kto będzie chronił umarłych przed żywymi.

Fabuła. Przewidywalna. Mimo tego, jednak bardzo "filmowa". Czytając, myśli się obrazami. Przetwarza je na kadry. Carey pisze tak, że pod powiekami przewija się film. Scena schodzenia ze statku Mercedes – chwieją się, utykają, obejmują, noc, gwiazdy, spokój, zwycięstwo. Dodać do tego muzykę i piękna końcówka. Jeszcze ze dwie sceny i napis "The End".
Nie będę pisać, o czym dokładnie jest książka. Kilka słów więcej i nie byłoby radości z jej czytania. Zgadywania. No cóż, ja zgadłam szybko. Może za szybko. Później ogarnęła mnie złość, że w życiu realnym też dzieją się takie rzeczy. Obrzydzenie, furia, chęć zemsty – takie uczucia budzą tu pewne fragmenty. Pewne smucą. Bardzo. Pewne przywołują na twarz uśmiech (no dobrze – tylko jeden – wyobrażenie sukkuba w prochowcu).

Mimo iż "Mój własny diabeł" może na początku nieco nudzić, warto przetrwać i zacząć czytać bardziej ciekawą część. Warto. Warto też będzie sięgnąć po kolejne części z Felixem Castorem w roli głównej (Mike Carey przewidział całą serię z tym bohaterem). Warto zatopić się w ten kryminał (jeśli ktoś widzi w tym fantasy, proszę bardzo). Warto. Warto. Mam nadzieję, że was przekonałam. A jeśli nie… trudno. Próbowałam. Powtarzając się za Castorem: - A niech tam, kurwa. Przynajmniej tyle mogłem zrobić.

Mike Carey "Mój własny diabeł"; Wydawnictwo: Mag; Tłumaczenie: Paulina Braiter; Format: 125 x 195 mm; Liczba stron: 400; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7480-081-5

Katarzyna Zarecka

Tagi: Mike Carey , Mój własny diabeł, książka, recenzja, fantasy,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany