"Głęboko tkwi w polskich czytelnikach przekonanie, że dobra książka może powstać tylko po angielsku" - wywiad z Pawłem Pollakiem

kzarecka

2008-05-30

pollak_160Czy rzeczywiście tak jest? Czy dobra książka to tylko książka anglojęzyczna? Oczywiście, że nie. Mam nadzieję, że nie trzeba was do tego przekonywać. Mimo wszystko macie wątpliwości? Przeczytajcie zatem ten wywiad. Jeśli nie pisarz, jeśli nie powieść, jeśli nie ja, to może przekona was Paweł Pollak. Tłumacz.




Katarzyna Zarecka: - Absolutnie nie chcę nikogo zachęcać do sięgania po literaturę szwedzką, bo co to za powód, żeby czytać książki, kierując się krajem ich pochodzenia? To fragment jednego z wywiadów, które z Panem przeprowadzono. Osobiście dziękuję za te zdanie. Proszę mi jednak powiedzieć, czy sądzi Pan, że dla czytelników ma to znaczenia? Ja odnoszę wrażenie, że tak. Może nie dla każdego. Ten, że tak go określę – wyrafinowany, powie, że to absolutnie bez znaczenia. Drugi powie jednak: "Bułgaria? Węgry? Nie, nie, nie". Niezrozumiałe to, ale się zdarza.

Paweł Pollak: - Myślę, że funkcjonuje to dwutorowo. Jeśli daną literaturę wydaje się w serii jednoznacznie wskazującej na kraj pochodzenia, na przykład seria skandynawska czy środkowoeuropejska, wtedy czytelnik siłą rzeczy zwraca uwagę na narodowość autorów i często rzeczywiście stwierdza, nie będę ich czytał, bo Szwedów, Węgrów itd. jako pisarzy nie lubię. Przy czym owo nielubienie nie wynika na ogół z rozczarowania przeczytanymi książkami z danego obszaru językowego, a z (podświadomego) założenia, że skoro nie napisali ich Amerykanie, są gorsze. A jeśli nie gorsze, to na pewno niewykrojone amerykańską sztancą, a my lubimy tylko te piosenki, które już znamy. Inżynier Mamoń tkwi głęboko w każdym z nas.
Inna jest sytuacja, kiedy czytelnik sięgnie po daną książkę zachęcony reklamą, recenzją czy rekomendacją znajomych. Wtedy nie zwraca uwagi na narodowość pisarza. Myślę, że znacznie więcej osób przeczytało "Kwietniową czarownicę" Majgull Axelsson, niż potrafi powiedzieć, w jakim języku została napisana. Na jednym z portali straszy recenzja, której autorka twierdzi, że językiem oryginału jest angielski. Tak głęboko tkwi w polskich czytelnikach przekonanie, że dobra książka może powstać tylko po angielsku.

Coraz częściej wydaje się jednak literaturę nieanglojęzyczną. Czy wydawnictwa wreszcie zrozumiały, że nie tylko "My name is Bond" może być popularne?

Już od dłuższego czasu. Kurczowe trzymanie się języka angielskiego było charakterystyczne dla lat dziewięćdziesiątych. Choć oczywiście angielszczyzna dominuje.

"Warsztaty przekładu literackiego ze szwedzkiego na polski" – kurs dla przyszłych i początkujących tłumaczy. Kurs prowadzony oczywiście przez Pana. Jest zainteresowanie?

Zainteresowanie jest, nawet spore, ale poziom nadsyłanych prac niestety bardzo słaby.

Czy polscy tłumacze źle tłumaczą? Czytelnicy pewnego forum uznali, że należy podnieść jakość tłumaczonych książek. Stwierdzili, że warto stworzyć Nagrodę Gęsi – dla tłumacza i wydawnictwa. Oczywiście to mało zaszczytne wyróżnienie.

Powstaje bardzo dużo słabych przekładów, choć utalentowanych tłumaczy nie brakuje. Przyczyny są złożone. Przede wszystkim honoraria za tłumaczenie literatury są tak niskie, że zawód tłumacza literatury pięknej w praktyce w Polsce nie istnieje. Najlepsi odchodzą, żeby gdzie indziej zarobić na przyzwoite życie, gdyż zwykle jest tak, że jak ktoś jest dobry w jednym fachu, będzie też dobry w innym, bo to kwestia podejścia, pracowitości i rzetelności, a nie mitycznego talentu - zostaje garstka zapaleńców i masa chałturników. Znałem jedną tłumaczkę, która siadała z tekstem, nastawiała budzik i kiedy dzwonił, przechodziła do następnej strony. O poziomie tego tłumaczenia lepiej nie mówić, ale jej postępowanie było w pełni racjonalne: nie mogła poświęcić więcej czasu na jedną stronę, niż zaplanowała, bo wtedy po pierwsze, tłumaczenie by się jej nie opłaciło, po drugie, nie zdołałaby dotrzymać terminu wyznaczonego przez wydawnictwo. A smutnym faktem też jest, że wydawnictwom często wcale nie zależy na perfekcyjnych przekładach, wolą dostać słabsze, ale szybciej, wolą zlecić tłumaczenie gorszemu, ale tańszemu tłumaczowi. Jakości przekładu nie poprawia też to, że wydawcy często ze względów oszczędnościowych rezygnują z redakcji (jeśli w książce podane jest, że redakcję wykonał "zespół", oznacza to, że nikt jej nie wykonał), a w przypadku rzadszych języków praktycznie nigdy nie przeprowadza się kolacjonowania, czyli porównania przekładu z oryginałem, co jest niezbędnym elementem redakcji przetłumaczonego tekstu.
Wszystko to bierze się stąd, iż tłumaczenia w praktyce nie są oceniane, a tym samym jakość tłumaczenia nie ma żadnego wpływu na decyzję klienta o zakupie książki. W recenzjach kwestia przekładu poruszana jest nader rzadko i najczęściej w sposób świadczący o ignorancji recenzenta. Jeśli recenzent pisze „"tłumaczenie jest bardzo dobre, bo książkę znakomicie się czyta", oznacza to, że nie ma on pojęcia, na czym polega przekład. Tłumaczenie jest bardzo dobre wtedy, kiedy książkę czyta się tak samo jak w oryginale. Przekład złej książki będzie dobry wtedy, jeśli będzie się go źle czytało, bo tłumacz nie jest od poprawiania autora.
I niestety do podobnej kategorii ocen należy zaliczyć wspomnianą przez Panią Nagrodę Gęsi. Bo który z czytelników usiadł i z ołówkiem w ręku porównał przekład z oryginałem zdanie po zdaniu? A do tego ma pojęcie o zasadach przekładu? Bo to, że komuś nie podoba się rozwiązanie przyjęte przez tłumacza, nie oznacza, że obiektywnie jest złe. Śledziłem kiedyś taką dyskusję na forum na temat przekładów książek i zarzuty wobec tłumaczy były wzajemnie sprzeczne, jednego tłumacza krytykowano, że spolszczył nazwy własne, innego za to, że właśnie nie spolszczył. Czyli krytykującym brakowało elementarnej wiedzy, że tendencje, czy spolszczać, czy nie, zmieniały się z biegiem czasu. Kiedyś się spolszczało, obecnie pozostaje się przy nazwach oryginalnych, ale nie jest to żelazna reguła (w przekładzie literackim w ogóle nie ma żelaznych reguł), w konkretnym tekście zawsze może wystąpić konieczność spolszczenia. Dla przykładu w "Sztuce bycia Elą" pies Albina wabi się Sniff. Uznałem, że imię należy spolszczyć ze względu na występujące w tekście zdanie "Sniff wącha", bo w tej wersji gubi się smaczek oryginalnego "Sniff sniffar", czyli "Wąchacz wącha".
Laicy mają też zwyczaj pastwienia się nad jednym, choćby nawet rażącym błędem i dyskwalifikowania z tego powodu całego przekładu bez wnikania czy w książce jest więcej błędów, czy nie. Tymczasem tłumacz, jak każdy człowiek, jest omylny, poza tym taka jest chyba specyfika przekładu literackiego, że jeden czeski błąd na książkę musi się zdarzyć. I jego wyłapanie należy do redaktora.
Odsądzani od czci i wiary są tłumacze, którzy mają odwagę zaprezentować inną wersję tłumaczenia niż "kanoniczna". Taki los spotkał na przykład Monikę Adamczyk za "Fredzię Phi-Phi". Tymczasem każdy tłumacz ma prawo do własnej wersji przekładu. Bo to nie jest tak, że istnieje jakiś idealny wzorzec przełożonego tekstu i w zależności na ile tłumacz do niego się zbliży, na tyle jego przekład jest udany. Jeśli daną książkę przełoży pięciu tłumaczy, powstanie pięć różnych tekstów. I wszystkie mogą być dobre.

W "Życiu Warszawy" pojawiła się opinia, że "Kanalia", przywołuje na myśl dzieła Henninga Mankella. Przyznaję szczerze – Pana książki nie czytałam. Stąd pytanie – uważa Pan, że porównanie do tego szwedzkiego pisarza było trafne? Gdybym miała sięgnąć po "Kanalię"… Mogę spodziewać się czegoś w rodzaju Kurta Wallandera?

Trzeba by zapytać recenzenta, dlaczego "Kanalia" skojarzyła mu się z Mankellem, może chodziło o uwzględnienie społecznego tła albo oddanie realiów policyjnego śledztwa. Bo w samej intrydze dostrzegam więcej różnic niż podobieństw. W "Kanalii" nie ma postaci à la Kurt Wallander, śledztwo prowadzi zespół policjantów i żaden z nich nie jest głównym bohaterem. Ta rola przypadła w "Kanalii" mordercy, czy raczej, człowiekowi, który został mordercą (ci, co przeczytali książkę, zrozumieją to sformułowanie), a główny temat stanowią jego relacje z ofiarą. Bo to chyba najważniejsza różnica: "Kanalia" mimo ścisłej konstrukcji kryminalnej jest bardziej powieścią miłosną z wątkiem kryminalnym niż odwrotnie.

Zapowiadaliśmy w PL "Jak wydać książkę". Wzbudziła spore zainteresowanie (liczba kliknięć przewyższa wiele innych publikacji autorstwa popularnych polskich pisarzy). Myśli Pan, że przyczyną jest chęć pisania? Co skłoniło Pana do napisania tego poradnika?

Trafiłem w swojej karierze na nierzetelnych i nieuczciwych wydawców i byłem zmuszony bronić swoich praw. Swoimi doświadczeniami dzieliłem się na forum "Wydawnictwa i ich obyczaje", dopóki nie pojawił się tam niejaki Skajstop, pisarz o zerowej wiedzy o prawnych aspektach wydawania książek, któremu się zdaje, że zawierane przez niego umowy są wzorcowe. Po dłuższej dyskusji na temat tego, czy w umowie powinna być określona wysokość nakładu, w której Skajstop zaprezentował całą gamę chwytów internetowego trolla, chcącego wygrać dyskusję, zamiast ustalić, co jest rzeczywiście najlepsze dla autora, stwierdziłem, że przepychanki z ignorantem mnie nie interesują i zrezygnowałem z udziału w forum. Wtedy postanowiłem swoje doświadczenia zebrać i opublikować w formie poradnika. Nawiasem mówiąc, po wydaniu Skajstop jako jedyny wypowiedział się o nim krytycznie. Napisał, że lepiej sięgnąć po "Alchemię słowa" Parandowskiego, co ma mniej więcej taki sam sens jak odsyłanie do "Zbrodni i kary" kogoś, kto potrzebuje informacji z kodeksu karnego.
A poradnik choć miał trafić głównie do autorów i tłumaczy i pomóc im w kontaktach z wydawnictwami, cieszy się też powodzeniem wśród grafomanów. I to nie tylko tych odczuwających chęć pisania, ale również chcących coś wydać bez pisania (trzeba by pewnie wymyślić na to zjawisko jakąś nową nazwę, może edytomania?). Jedna z fraz wpisywana do wyszukiwarki przez odwiedzających stronę internetową poradnika, fraza, która mnie głęboko zdumiała, brzmi: "program do pisania książki".

"Rebeliantka o zmarzniętych stopach" Johanny Nilsson wydała Fundacja Szwedzka, "Sztukę bycia Elą" Replika. Jak do tego doszło? Czy to Pan szukał wydawnictwa, czy jakimś cudem to wydawnictwo znalazło Pana i tę powieść?

Fundacja Szwedzka to moje wydawnictwo, założyłem je, żeby publikować książki, które chcę przetłumaczyć, a na które nie znajdę wydawcy (ze względu na zmianę formy prawnej fundacja została zamknięta, zastąpiło ją wydawnictwo szwedzka.pl). Na "Rebeliantkę" nie było chętnych, wydałem ją więc sam. Poszukiwania wydawcy na "Sztukę" zakończyły się sukcesem, choć same poszukiwania były jak zawsze rzeczą niezwykle przykrą. Lekceważenie tłumacza, traktowanie go nie jak potencjalnego współpracownika, tylko jak uciążliwego akwizytora pokazałem w poradniku w historii zatytułowanej "Bardzo Ważny Redaktor". W jednym z wydawnictw, dużym, z tradycjami, "kulturalnym", kiedy dzwoniłem, żeby uzyskać odpowiedź w sprawie przesłanego maszynopisu, dowiedziałem się, że już - kilka miesięcy po otrzymaniu - "wyjęli go z szafy". Trafił z tej szafy zapewne do podpierania biurka, bo nigdy żadnej odpowiedzi nie dostałem. Na szczęście są wydawnictwa, które odpowiadają w rozsądnym czasie i bez monitowania (do nich należy m.in. Replika), bo człowiek naprawdę mógłby się zniechęcić.
W przypadku małych literatur to tłumacze są spiritus movens i to dzięki nim pojawia się na rynku większość tytułów. Weźmy wspomnianych Axelsson i Mankella. Gdybyśmy mieli liczyć na inicjatywę wydawnictwa (jakiegokolwiek), to Axelsson i Mankell do dziś byliby w Polsce pisarzami nieznanymi. Na wydanie "Kwietniowej czarownicy" i "Fałszywego tropu" namówiła W.A.B. tłumaczka Halina Thylwe i wyłącznie jej polscy czytelnicy zawdzięczają, że mogą czytać powieści tych autorów.

Weszłam sobie na Księgarnię Szwedzką (ogromny plus za bezpłatną wysyłkę książek wydanych przez Fundację i wydawnictwo Szwedzka.pl). "Sztuka bycia Elą" dostępna jest tylko w czterech egzemplarzach. Sprzedaje się aż tak dobrze, czy aż tak źle?

Widzę, że nie orientuje się Pani w kulisach internetowego handlu książką. Dostępna nie "tylko w czterech egzemplarzach", lecz "aż w czterech". Znakomita większość księgarni internetowych nie ma na stanie żadnych książek, kopiuje ofertę najbliższej hurtowni i robi zakupy w tej hurtowni dopiero po otrzymaniu zamówienia. Kiedy okazuje się, że danej książki w hurtowni już nie ma, kupujący otrzymuje informację, że "zabrakło jej u naszych dostawców". Komunikat tym częstszy, im rzadsza książka. Zawsze mnie to irytowało, więc gdy otwierałem księgarnię, przyjąłem zasadę, że nie sprzedaję wirtualnych książek, a tylko te, które rzeczywiście mam.

Czy pracuje Pan obecnie nad jakimś tłumaczeniem? Czego w najbliższym czasie mogą spodziewać się czytelnicy? Może Nilsson? Przy "Rebeliantce" mogli się śmiać, przy "Eli" płakać, przy kolejnej… Niewielu zna szwedzki, jest więc Pan nadzieją dla tych, którym Johanna Nilsson przypadła do gustu.

Obecnie pracuję nad własną powieścią, jest to również kryminał, ale z innymi bohaterami niż w "Kanalii", do tamtych nie będę już wracał. Na razie nie mam tytułu, nawet roboczego. Kiedy skończę, planuję przystąpić do tłumaczenia kolejnej powieści Nilsson, bo Replika jest zainteresowana dalszym wydawaniem tej autorki. Jaka to będzie książka, nie jest jeszcze ustalone, powiem tyle, że wszystkie są inne od tych wydanych po polsku, więc na pewno miłośników Nilsson czeka niespodzianka, ale myślę, że w żadnym wypadku nie będzie ona niemiła.

I na zakończenie – książki szwedzkich pisarzy, które warto przeczytać. I może kilka tych, za którymi nie warto się uganiać.

Polecam:
"Śmiejącego się policjanta" Maj Sjöwall i Pera Wahlöö - żeby przekonać się, że Mankell nie jest pierwszym szwedzkim geniuszem kryminału.

"Niebłahe igraszki" Hjalmara Söderberga - żeby przekonać się, że namiętności w zimnej Szwecji bywają równie gorące jak w słonecznej Italii.

"Patrząc na psy" Inger Edelfeldt - żeby przekonać się, jak znakomite książki tłumacze muszą wydawać własnym sumptem (książkę przełożyła i wydała Teresa Chłapowska).

"Córki malarzy" Anny-Karin Palm - żeby przekonać się, jak pięknie można połączyć malarstwo z literaturą.

"Drogę wężową na skale" Torgny’ego Lindgrena - żeby przekonać się (i zdumieć), ile człowiek jest w stanie wycierpieć.

"Lato polarne" Anne Swärd - żeby przekonać się, jak potrafi trzymać w napięciu książka, w której pozornie niewiele się dzieje.

Odradzam:
"Happy Sally" Sary Stridsberg, no chyba, że ktoś zamierza popełnić samobójstwo poprzez śmiertelne zejście z nudów.

"Underdoga" Torbjörna Flygta, ze względu na fatalny polski przekład, no chyba, że ktoś chce czytać o rybach piłach pływających w domowych akwariach (w oryginale są mieczyki).

"Studio sex" Lizy Marklund, no chyba, że ktoś lubi kryminały, w których zagadki rozwiązuje detektyw Przypadek.


"Sztuka bycia Elą" Johanny Nilsson - recenzja

"Przyjdź, wyciągnij mnie" - fragment powieści Nilsson

Tagi: paweł pollak, tłumacz, wywiad, książka, literatura anglojęzyczna, skandynawska,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany