84 x 53

kzarecka

2008-06-11

calunzoviedo_16084 x 53 to wymiary Chusty z Oviedo. Owa chusta, według tradycji chrześcijańskiej, przykrywała twarz Jezusa. Czy w czasach obecnych można z niej pobrać DNA? Czy można sklonować Chrystusa? Leonardo Foglia i David Richards pozwolili swoim bohaterom na taki eksperyment. Jego owocem ma zostać dziecko - krew z krwi Chrystusa. "Całun z Oviedo" (w najbliższych dniach w PL ukaże się recenzja książki) kierowany jest między innymi do miłośników intryg pokroju "Kodu Leonarda da Vinci". Przekonajcie się sami, czy rzeczywiście porównanie jest trafne. Specjalnie dla was fragment powieści (pierwsze dwa rozdziały).


ROZDZIAŁ 1

(siedem lat wcześniej)

Jakimż był dotąd szczęściarzem!
Ostatnie czterdzieści lat swego kapłaństwa spędził przy katedrze, wśród złoconych rzeźbień, strzelistych łuków i monumentalnych masonwerków, którym czas nadał fakturę szarego aksamitu. Tak wiele piękna nieodmiennie go poruszało.
Ale to właśnie w tym jednym dniu, co roku, don Miguel Alvarez nieodmiennie przypominał sobie, iż zaprawdę los mu pobłogosławił.
Był to dzień, w którym wydobywano na światło dzienne bezcenną relikwię, aby ukazać ją oczom wiernych. Na jedną, jedyną minutę arcybiskup unosił ją wysoko nad ołtarzem, aby tłum, który wypełniał szczelnie centralną nawę, mógł ujrzeć ją na własne oczy, nadziwić się jej boskiemu pochodzeniu i ukorzyć się przed jej świętością. Zazwyczaj w czasie mszy czternastowieczną budowlę wypełniały odgłosy pokasływań, echo kroków i szuranie przyklękających lub powstających z klęczek wiernych. Jednak na tę jedną, coroczną minutę, zapadała w niej wszechogarniająca cisza.
Już na samą myśl o tym poczuł, jak dreszcz przebiega mu po krzyżu.
Kiedy msza dobiegała końca, biskup całował srebrną ramę, na której rozpięta była relikwia, po czym oddawał ją don Miguelowi, który odnosił ją w bezpieczne zacisze zakrystii. Pełnienie przy niej straży, dopóki wierni nie opuścili świątyni, było dla kapłana zarówno obowiązkiem, jak i nie lada zaszczytem. Lecz to jeszcze nic w porównaniu z zaszczytem, który czekał go, kiedy zgromadzenie wiernych rozeszło się do domów, wrota kościoła zamknięto, a światła, zalewające ołtarz płynnym, żółtawym światłem, pogasły.
Albowiem wówczas don Miguel zabierał relikwię do miejsca jej stałego spoczynku, w Camara Santa – świętej komnacie – "jednym z najświętszych miejsc całej wspólnoty chrześcijańskiej", jak z lubością informował zwiedzających.
Czasem nawet ponosiła go pycha i mówił wtedy o "najświętszym miejscu".
Już od czterdziestu lat odbywał swoją doroczną wędrówkę niosąc najszacowniejszą z relikwii. Mógłby ją odbyć nawet z zamkniętymi oczyma, tak dobrze jego stopy znały układ płyt posadzki w przykościelnych krużgankach.
Chłodny powiew o zapachu ziemi wystarczył, by go poinformować, iż za chwilę zbliży się do kutych w żelazie wrót, które strzegły wstępu do Camara Santa.
Widząc, iż się zbliża, stojący przed wrotami odźwierny ruszał odmykać rygle i pozwalał don Miguelowi wejść do środka. W środku wznosiła się klatka schodowa; skręcał w lewo, potem jeszcze raz w lewo, aż wreszcie schodził do izby, która była kresem i celem jego podróży. Miliony pielgrzymów, nie wspominając już o królach i papieżach, przechodziło tędy w ciągu długich wieków, żeby choć zerknąć na szafkę, w której kryło się to, co on trzymał właśnie w rękach.
Don Miguel dobiegał osiemdziesiątki, a jego członki stale trapił artretyzm. Lecz nigdy w tym miejscu – nigdy, kiedy trzymał w dłoniach relikwię. Ogarniał go dziwny, wniebowzięty zachwyt i kapłan niemalże płynął w powietrzu nad wydeptanymi schodami.
Podszedł do kolejnej kraty, zza której wyzierały różne skrzynie i kasetki, kryjące większość katedralnych skarbów. Odźwierny otwierał i tę furtę, potem wycofywał się na górę schodów, aby ksiądz mógł dopełnić swych obowiązków w samotności i spokoju.
Tak jak to bywało już wiele razy wcześniej, don Miguel umieścił relikwię na okutej srebrem skrzyni przed sobą i ukląkł do modlitwy. Tak naprawdę miała spocząć w złoconej szafce na ścianie, lecz księdzu niełatwo było tak prędko się z nią rozstać. Chwile, jakie spędzał przy tej najświętszej z relikwii rozważając jej cudowną obietnicę, należały do najbardziej wzniosłych momentów jego życia.
Przez pusty, bezdrzewny plac przed katedrą przeleciał ciepły podmuch wiatru. Ostatni wierni rozchodzili się w stronę własnych domów i ulubionej filiżanki kawy, gwarząc między sobą hałaśliwie. Jednak święta komnata, cicha i chłodna, pozostawała poza zasięgiem czasu oraz niepokojów.
Tutaj otaczały don Miguela wszystkie symbole jego wiary. Uświęcony "Krzyż z aniołami" – przepiękny złoty krucyfiks, kwadratowy, wysadzany klejnotami i wspierany przez postacie dwóch klęczących aniołów – był nie tylko symbolem katedry, lecz i całej krainy, w której się urodził i spędził długie życie. W skrzyni po prawej kryły się kości apostołów – a właściwie ich uczniów – ukryte w aksamitnych woreczkach. W szafce przechowywano sześć cierni, które pochodzić miały z korony cierniowej Chrystusa. Podobnie jak podeszwę z sandała świętego Piotra.
Lecz wszystkie one blakły w obliczu wagi tego, co powierzono jego pieczy. Czymże sobie zasłużył, on, prosty ksiądz, nawet nie uczony, a teraz jeszcze i stary, na taki uśmiech losu?
Przymknął oczy.
Nagle jego usta otoczyła czyjaś dłoń w rękawicy. Próbował się odwrócić, żeby zobaczyć, kto to, lecz dłoń trzymała go w uścisku jak imadło. Poczuł zapach skóry, a po chwili w nozdrza uderzył mu jakiś ostry smród.
Kiedy z trudem łapał oddech, jakaś inna para rąk sięgnęła przez niego do relikwi.
– No, no, lo toques! – starał się krzyczeć. – Estás loco? Cómo se te ocurre que puedas tocarlo.
Dotknąć relikwii? Czy ten ktoś oszalał?! Dłoń w rękawiczce zdusiła wszelkie krzyki. Ciało księdza nie mogło stawiać napastnikom zbyt wielkiego oporu, a od ostrego zapachu zakręciło mu się w głowie. Mógł tylko patrzeć w niemym przerażeniu, jak drugi intruz wyciąga z kieszeni kurtki nieduży skalpel. Don Miguel przygotował się w duchu na ostry błysk bólu, który będzie oznaczał, że ostrze przejechało mu po gardle. Jednak ten ktoś przysunął się tylko bliżej okutej srebrem skrzyni i pochylił się nad nią, aby się przyjrzeć relikwi.
Ksiądz przeklął się w duchu. Powinien był jak najszybciej wykonać zadanie i natychmiast wracać do katedry.
To przez jego samolubne pragnienie, aby pozostać samotnie w Camera Sancta, dokonało się to okropne świętokradztwo. Wydawało mu się, że "Krzyż z aniołami" topnieje mu przed oczyma, a zielone i czerwone klejnoty zmieniły się w śluz, który spływał teraz po skrzydłach klęczących u podstawy aniołów. Uświadomił sobie, iż pozbawiony tlenu zaczyna mieć halucynacje.
Teraz mógł myśleć już tylko o tym, jak straszliwie zawiódł. Na to, co Bóg powierzył jego opiece, żaden człowiek nie powinien spoglądać inaczej, jak tylko z nabożną czcią. A teraz, z jego winy, święta relikwię zbezczeszczono. Serce płonęło mu wstydem.
Bóg mu nigdy nie wybaczy.

ROZDZIAŁ DRUGI

Hannah Manning czekała na znak. Na coś, co by jej powiedziało, co powinna zrobić ze swym życiem, co by nią pokierowało. Czekała już tak od miesięcy.
Gapiła się na złotą gwiazdę na szczycie choinki i myślała o Trzech Królach, którzy podążyli za nią dawno, dawno temu. Nie była na tyle głupia, aby przypuszczać, że znak dla niej będzie tak samo spektakularny, a jej los równie doniosły. Kimże niby jest? Zwykłą kelnerką. Przynajmniej na razie, ale nie na stałe. Dopóki nie otrzyma swego znaku. Pomyślała teraz, że to nawet nie musi być znak. Wystarczy mały kuksaniec lub lekkie popchnięcie. Tak jak Trzej Królowie, wiedziałaby instynktownie, co ono oznacza.
Już dostatecznie długo unosiła się bezwładnie na fali życia.
– Dasz wiarę? Siedem nędznych dolarów, dwadzieścia trzy centy i kanadyjski dwudziestak – w małej kabince na zapleczu jadłodajni Teri Zito robiła bilans napiwków z tego wieczora. – Wszyscy wrócili już do zwyczajowego sknerstwa.
– Mnie też nie poszło najlepiej – odparła Hannah.
– Ech, bo czego się tu spodziewać w tej mieścinie pełnej kutw? – Teri wepchnęła pieniądze do prawej kieszeni obszytego falbanką fartuszka w biało-brązową kratkę, jaki stanowił część ubioru służbowego kelnerki w jadłodajni Błękitny Świt. – Tylko w święta zdarza się, że człowiek dostanie tutaj przyzwoity napiwek. A te nędzne siedem dolarów i dwadzieścia trzy centy to jak oficjalne obwieszczenie, że święta są już za nami.
Stojąc na drewnianym stołku, Hannah ostrożnie zdejmowała ozdoby z wysokiego, niezbyt bujnego drzewka, które stało w jadłodajni, a które bez wypełniających dziury między gałęziami światełek i bombek wyglądało jeszcze marniej. Sięgnęła do złotej gwiazdy i jednym szarpnięciem zdjęła ją z czubka. Jaskrawe światła, odbite od metalicznej folii, zasypały sufit plamkami brokatu.
Dwa zdarzenia zmówiły się, by wyrwać Hannę z letargu, w jakim tkwiła. Jesienią większość z jej szkolnych kolegów i koleżanek wyjechała z Fall River, aby studiować lub pracować w Providence albo w Bostonie. Z każdym mijającym miesiącem poczucie, że pozostała w tyle, stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Uświadomiła sobie, że przez cały czas trwania nauki w średniej szkole tamci przygotowywali się do swego przyszłego życia, a ona – nie.
Potem, w grudniu, przyszła rocznica śmierci rodziców, co oznaczało, że nie ma ich przy niej już od siedmiu lat. Ku własnemu przerażeniu uświadomiła sobie, że nie potrafi już przywołać w myślach ich twarzy. Rzecz jasna, przechowywała w pamięci ich obraz, lecz pochodził on już tylko z fotografii.
Żadne ze wspomnień nie było już z pierwszej ręki. Pamiętała tylko zdjęcia roześmianej mamy i ojca wygłupiającego się na podwórku za domem. Nie słyszała już śmiechu matki ani nie czuła dotknięcia ojcowskiej ręki, kiedy tato poderwał ją gwałtownie z ziemi i dla zabawy wyrzucił wysoko w powietrze.
Nie może już do końca życia być dziewczyną, która straciła rodziców. Teraz jest już dorosła.
Tak naprawdę Hannah Manning dopiero niedawno skończyła dziewiętnaście lat, a wyglądała o kilka lat młodziej. Miała ładną twarz, wciąż jeszcze wyglądała trochę dziecinnie z tym zadartym nosem i idealnym łukiem brwi nad jasnobłękitnymi oczyma. Trzeba było uważnie się przyjrzeć, aby dostrzec bliznę, która rozdzielała na pół lewą brew, skutek upadku z roweru w wieku lat dziewięciu. Miała długie włosy koloru pszenicy, które ku nieustannej irytacji Teri, skrecały się w naturalne pukle.
Wzrost Hanny – metr sześćdziesiąt osiem – oraz jej wysmukła sylwetka także stanowiły przedmiot zawiści Teri, która po urodzeniu dwójki synów nigdy już nie odzyskała swej bojowej formy, jak to określała. Teri ważyła teraz dobre dziesięć kilo więcej, niż dla jej niedużej postury wyznaczał ideał Jenny Craig, lecz pocieszała się myślą, że jest też o dobre dziesięć lat starsza od Hanny, która w wieku dwudziestu dziewięciu lat najpewniej nie będzie wcale taka wiotka.
"Gdyby ta dziewczyna pacnęła na twarz trochę makijażu, byłaby z niej prawdziwa laska" – rozważała w duchu Teri. Jednak Hanny jakoś nie interesowali chłopcy. Jeśli nawet jakiś jej amant pojawił się kiedykolwiek w jadłodajni, to Teri go nie zauważyła, a zwykle ma dobre oko do mężczyzn.
– Przypomnij sobie, jak to było, kiedy Boże Narodzenie oznaczało coś więcej niż pieniądze! – westchnęła Hannah, zawijając gwiazdę w bibułkę i odkładając starannie do kartonowego pudełka.
– Człowiek nie był w stanie w nocy zmrużyć oka, bo się bał, że Mikołaj przegapi jego dom. A potem budził się o szóstej i widział te wszystkie paczki pod choinką, a na dworze padał śnieg. Ludzie śpiewali kolędy, urządzali bitwy na śnieżki i w ogóle. Było cudownie.
– To tylko reklama, którą widziałaś w telewizji – odrzekła Teri, która przeszukiwała właśnie prawą kieszeń na mało prawdopodobną okoliczność, iż przeoczyła tam jakiś rachunek albo dwa.
– Święta nigdy tak nie wyglądały. Może w twoim wyimaginowanym dzieciństwie, ale u mnie nie! Och, przepraszam. Nie chciałam...
– Nic się nie stało.
"To także powinno się już skończyć" – pomyślała Hannah. Każdy obchodzi się z nią jak z jajkiem, bo nie miała rodziców, każdy starannie uważa na to, co mówi, żeby nie zranić jej uczuć.
– Myślę, że nie powinno być choinek – oznajmiła głośno, schodząc ze stołka, potem przyglądała się przez chwilę kruchemu, wysuszonemu okazowi, odartemu już z papierowych łańcuchów i plastikowych aniołków. – Ścinamy drzewko, które jest już i tak wystarczająco piękne, tylko po to żeby na te parę tygodni obwiesić je śmieciami, a potem, kiedy wszystko się skończy, wyrzucamy je na śmietnik. To takie marnotrawstwo.
Nigdy nie przyznałaby się do tego przed Teri, lecz odczuwała coś w rodzaju empatii dla nieszczęsnego świerczka, który ucięto przy korzeniu i ustawiono przy wejściu do jadłodajni Blady Świt, gdzie stało ignorowane przez większość bywalców, z wyjątkiem tych krótkich chwil, kiedy jakieś dziecko próbowało ściągnąć którąś z ozdób i dostawało za to od rodziców po łapie. Wyglądał tak żałośnie, tak samotnie, ze czasem wprost miała ochotę się nad nim rozpłakać.
Święta to był bardzo ciężki okres – wielka gra w udawanki z ciotką i wujem: musiała udawać, że jej zależy, kiedy jej nie zależało, udawać, że czuje się szczęśliwa, kiedy się nie czuła, musiała udawać, że jest z nimi w bliskim związku, w którym nigdy nie była. Te wszystkie mistyfikacje sprawiały, że czuła się potem jeszcze bardziej smutna i samotna niż kiedykolwiek.
Temu też należało położyć kres. Jeśli ma zamiar kiedykolwiek dojść do ładu z własnym życiem, będzie musiała się wyprowadzić z domu wuja i ciotki.
– No daj spokój – rzuciła Teri. – Nie mam zamiaru stać i patrzeć, jak się użalasz nad jakimś
głupim drzewkiem. Zróbmy mu pogrzeb jak należy.
Uchwyciła świerczek za pieniek, Hannah złapała za drugi koniec i obie zaczęły niezdarnie manewrować drzewkiem w stronę tylnego wyjścia, pozostawiając za sobą istną ulewę zbrązowiałych igiełek.
Drzwi były zamknięte na klucz.
Teri krzyknęła w stronę kuchni, gdzie Bobby – kucharz i szef drugiej zmiany – korzystając z chwilowego niedostatku klientów, pochłaniał właśnie hamburgera.
– Dasz radę znaleźć chwilkę, żeby otworzyć nam te drzwi?
Bobby ostentacyjnie odgryzł kolejny kęs hamburgera.
– Słyszałeś, leniwy pierdoło?
Otarł usta z tłuszczu papierową serwetką.
– Tylko nie za szybko, bo jeszcze ci pikawa stanie.
– Taaa? Pogłaszcz tutaj, to co innego mi stanie – odparł, obleśnie wypinając ku niej biodra.
Teri cofnęła się w udanym przerażeniu.
– Czekaj, tylko poszukam pincetki.
Kobiety wytaszczyły drzewko na pusty parking, otoczony zaspami brudnego śniegu. Powietrze było tak zimne, że aż szczypało w policzki. Hannah widziała swój własny oddech.
– Nie wiem, jak wy możecie codziennie tak do siebie gadać – odezwała się.
– Skarbie, to jest właśnie sens mojego życia: świadomość, że kiedy codziennie wstaję, mogę tu przyjść i powiedzieć temu gnojkowi, co o nim myślę. Nie potrzebuję porannej gimnastyki, żeby podnieść sobie ciśnienie, starczy mi widok tych rzednących włosków, podwójnego podbródka i tej włochatej gąsienicy nad wargą, którą nazywa wąsami.
Wbrew sobie Hannah wybuchnęła śmiechem. Słownik Teri czasem ją szokował, lecz podziwiała fertyczność (?) starszej od siebie kobiety, najpewniej dlatego, że sama miała jej tak niewiele.
Teri nikt nie będzie rządził.
Przy śmietniku na chwilę złożyły drzewko na ziemi, żeby odzyskać oddech.
– No, to na raz-dwa-trzy – instruowała Teri. – Gotowa? Raz, dwa, trzyyyyy... – Drzewko śmignęło w powietrzu, zawadziło o krawędź kontenera i wylądowało w środku. Teri energicznie klasnęła w dłonie na rozgrzewkę. – Zimno jak w psiarni.
Kiedy wracały po własnych śladach przez pusty parking, Hannah podniosła wzrok na kobaltowo- niebieski neon z napisem "Jadłodajnia Blady Świt". Za literami rozchodziły się promieniście migające, niegdyś żółte, teraz ziemiście szare rurki, które miały imitować wschód słońca. Szyld zdawał się obwieszczać świt na jakiejś odległej planecie, a w jego niebieskawej poświacie śnieg wyglądał jak radioaktywny opad.
Czy to właśnie ten jej znak, wschodzące słońce i migoczące promienie, które powiedzą, że zaczął się dla niej nowy dzień, że istnieje jakiś inny świat poza tym tutaj, coś innego niż długie godziny pracy w jadłodajni, gburowaci klienci przy stolikach z czerwonego vinylu, nędzne napiwki oraz Teri i Bobby, skaczący sobie do oczu jak dwa dzikie koty?
Zaraz przywołała się do porządku. Nie, to tylko wiekowy neon z łuszczącą się farbą, który widywała już tysiąc i jeden raz.
Teri trzęsła się z zimna na progu jadłodajni.
– Pakuj się do środka, skarbie. Przeziębisz się na śmierć.
Hannah wśliznęła się za stolik przy zapleczu, który nieoficjalnie zarezerwowany był dla pracowników i ustępowany klientom tylko w niedzielne poranki, tuż po mszy, kiedy w Bladym Świcie interes kręcił się najżwawiej. Teri zwykle rozwiązywała tutaj krzyżówki i choć nie powinna, ukradkiem popalała papierosy, kiedy nikogo nie było w pobliżu – co tłumaczyło obecność brudnej popielniczki.
Było to dość przytulne miejsce, w którym można się było wygodnie rozsiąść po długiej i męczącej zmianie. Hannah próbowała odprężyć ciało i oczyścić myśli.
Zerknęła na dzisiejszą krzyżówkę, zobaczyła, że jest do połowy rozwiązana i przez chwilę zastanawiała się w duchu, czyby nie spróbować dokończyć. Teri nigdy nie miała nic przeciwko temu, by ktoś jej pomagał. Potem jednak jej wzrok powędrował ku płynnym literom napisu pod spodem.

Czy jesteś kimś wyjątkowym i odpowiedzialnym?

Zaciekawiona, przechyliła gazetę w stronę światła.

Możesz doznać prawdziwego spełnienia!
Podaruj dar prosto z serca.

Przypominało to reklamę walentynkową, z serduszkiem w każdym rogu i radośnie gulgoczącym anielskim niemowlakiem na środku. Ale Walentynki były półtora miesiąca temu. Hannah czytała dalej.

Z Twoją pomocą może powstać szczęśliwa rodzina.
Zostań zastępczą matką.
Po bliższe informacje dzwoń do
"Partnerstwo w rodzicielstwie", Inc.
617 923 0546

– Popatrz na to – odezwała się, kiedy Teri postawiła przed nimi dwa kubki okropnie gorącej czekolady i wśliznęła się za stolik naprzeciwko niej.
– Na co?
– To ogłoszenie w dzisiejszym "Globe".
– A, to. Dostaje się za to sporo pieniędzy.
– Kto dostaje?
– No, te kobiety. Zastępcze matki. Widziałam kiedyś coś o tym w telewizji. Jak dla mnie, to to jest trochę dziwne. Jak już człowiek zada sobie tyle trudu, żeby przez dziewięć miesięcy nosić bachora we własnym brzuchu, to potem chyba powinien móc go sobie zatrzymać. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym go komuś oddać. To tak jakby się było piekarzem. Albo właściwie piecem. Ty pieczesz, a ktoś zabiera sobie ten chleb do domu.
– Jak myślisz, ile one mogą dostawać?
– W talk show Oprah Winfrey była taka, co dostała siedemdziesiąt pięć tysięcy. Ludzie dziś zrobią wszystko, żeby mieć dzieciaka. Co bogatsi są gotowi zapłacić fortunę. Choć gdyby wiedzieli jak to naprawdę jest mieć dzieci, nie byliby tacy skorzy. Czekaj, niech no się tylko przekonają, że już nigdy więcej nie będą mieli w domu czystego pokoju.
– Starczy już tego paplania, dziewczyny – dobiegł głos z kuchni. Światła pogasły.
– Mogę sobie wziąć twoją gazetę?
– A bierz sobie. I tak nigdy nie wpadnę na to, co to jest 26 pionowo.
W drzwiach Hannah pożegnała koleżankę szybkim cmoknięciem w policzek i pognała przez parking do swego sfatygowanego chevy nova. Kiedy znalazła się w środku, Bobby wyłączył neon przed wejściem. Chmury zakrywały księżyc, a bez niebieskawego światła neonu miejsce wydało jej się jeszcze bardziej opuszczone niż zwykle.
Kierując się w stronę wyjazdu, zatrąbiła krótko. Teri odtrąbiła ze swego samochodu, a Bobby, który zamykał właśnie frontowe drzwi, zdobył się na to, by nieznacznie pomachać jej ręką.
Przez całą drogę do domu gazeta spoczywała na przednim siedzeniu obok Hanny. Choć drogi były świeżo obsypane piaskiem i raczej pustawe, prowadziła ostrożnie. Zobaczyła, że daleko w przedzie światło zmieniło się na czerwone, więc ostrożnie wcisnęła hamulec, by uchronić samochód przed poślizgiem.
Czekając na zmianę świateł, rzuciła okiem na gazetę. W ciemności nie dało się odczytać druku, lecz dokładnie pamiętała treść ogłoszenia. Kiedy zjeżdżała ze skrzyżowania, nieomal słyszała w głowie głos, który szeptał: "Możesz doznać prawdziwego spełnienia".

Więcej informacji o książce

Leonardo Foglia, David Richards "Całun z Oviedo"; Wydawnictwo: Philip Wilson; Format: 135 x 205 mm; Liczba stron: 292; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7236-227-8

Tagi: Leonardo Foglia, David Richards, Całun z Oviedo, książka, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany