Wspomnienia gadatliwego pisarza, który ciepło wspomina Irlandię

kzarecka

2008-10-31

kampaniaJuż raz na łamach PL pojawił się autor ze swoimi "Wspomnieniami gadatliwego pisarza". Dziś zawitał ponownie. Wszystko za sprawą wyjazdu do Irlandii. Do Polaków, którzy promują naszą literaturę za granicą. Do Polaków-czytelników, którzy owej prozy są spragnieni. Autor jest Honorowym Ambasadorem Literatury Dziecięcej i Młodzieżowej Kampanii MAMA, TATA... & Myself?. Przystań Literacka wspiera Kampanię, gdy tylko może. Zatem... czy mieliśmy inne wyjście? Czy mogliśmy tego minibloga nie zamieścić? Oczywiście, że mogliśmy, ale... nie chcieliśmy.


15.10.2008 (środa), godz. 17:15 – żona, dwie córki, jeden ogromny plecak i dwie mniejsze torby – pakujemy się do samochodu mojego serdecznego kolegi, który zawozi nas na lotnisko do Pyrzowic. Odprawiamy się dosyć sprawnie i czekamy na otwarcie bramki nr 4, która zaprowadzi nas na pokład samolotu. To dla Pauliny (mojej młodszej córki) pierwszy lot w życiu. Pakujemy się do środka i tuż po dwudziestej jesteśmy już w powietrzu. Dziewczynki zasypiają i trudno je dobudzić przed lądowaniem.

15.10.2008 (środa), godz. 22:05 (w Polsce jest już 23:05) – lądujemy w Cork. W całkowitej ciemności. Potem szybko odprawiamy się i przechodzimy do głównej sali przylotów. Tam czekają już na nas Basia i Darek – właściciele Salonu Prasowego BADACZ. Zamówioną taksówką jedziemy wprost do ich mieszkania przy North Main Street. To dwa kroki od sklepu, w którym jutro podpisywać mam książki i... niespodzianki. Tuż obok Badacza można kupić... polędwicę sopocką, polskie pączki oraz kiełbasę toruńską. Tu jest prawie jak w domu. U Basi i Darka jemy kolację i kładziemy się spać.

rekoz8_420

16.10.2008 (czwartek), przed południem – wyruszamy z dziewczynami na miasto. Obchodzimy większość fajnych i urokliwych miejsc w Cork. Udało nam się trafić na nieirlandzką pogodę – świeci słońce i jest ciepło. Córki na obiad naciągają nas na... fast fooda. Liczyłem na coś oryginalniejszego, ale jak tu odmówić dzieciom, zwłaszcza kiedy się jest w innym kraju? Właśnie – kiedy zamawiamy potrawy, słyszę "Dzień dobry, czym mogę służyć?" – no i jak tu nie czuć się, jak u siebie?

16.10.2008 (czwartek), godz. 16:00 – stawiam się w Badaczu, żeby zachęcić potencjalnych czytelników do zapoznania się z moją twórczością. Pojawiają się przeważnie dorośli klienci. Jedni kupują dla siebie ("Szyfr Jana Matejki" i jego drugą część – "Ko(s)miczną futrynę") – inni dla swoich dzieci przygody szkolnych detektywów. Szczególnym zainteresowaniem cieszy się "Mors, Pinky i archiwum pułkownika Bergmana". Niektórym klientom trafia się niespodziewana gratka – zostają obdarowani niepublikowanym do tej pory opowiadaniem mojego autorstwa pod tytułem: "Przygoda w Cork", napisanym po mojej pierwszej wizycie w tym mieście (6-7.06.2008). Głównymi bohaterami opowiadania są oczywiście Mors i Pinky, rozwiązujący zagadkę kryminalną. A wszystko rozpoczyna się od słów: "- A ty, Morszol, dlaczego nie uważasz?". Do Salonu przybywa Piotr – nie widzieliśmy się od czerwca, więc jest okazja na serdeczny uścisk dłoni. Chwilę później przyjeżdża Michał i zabiera wszystkie moje dziewczyny do Monkey Maze – to (podobno) największy kryty plac zabaw w Irlandii. Ja pozostaję w Badaczu jeszcze prawie dwie godziny, a później dołączam do rodzinki. Na miejsce zabiera mnie Michał. A tam już spotykam Justynę (jego żonę i Wiadomo Kogo) oraz ich pociechy – Oliwkę i Jasia. Po szaleństwie naszych dzieciaków zostajemy zaproszeni na "małą" przekąskę, która zamienia się w wieczorną konsumpcję, do późnych godzin nocnych. Michał odwozi nas do Cork (z Carrigaline, gdzie mieszkają). Dzieciaki zasypiają już w samochodzie. Basia i Darek proponują spóźnioną kolację, ale nie dajemy rady. Spać, spać! Jak najprędzej, bo jutro zapowiada się pracowity dzień...

rekosz3_420

17.10.2008 (piątek), kilka minut przed 10. rano – Justyna zawozi Asię, Olę i Paulinkę (to moje damy) na odkryty plac zabaw w Carrigaline. Pogoda znowu jest nie taka, jak zwykle – znowu świeci słońce i dzieci mogą bawić się nawet bez kurtek. Zostają tam na godzinkę, a my w tym czasie pędzimy do St. John’s Girl National School, gdzie na spotkanie autorskie przychodzi... ponad 200 dziewcząt, z 16 narodowości, w wieku od 8 do 14 lat. To mój pierwszy publiczny występ w języku angielskim, w którym mam opowiedzieć o swojej twórczości, a przede wszystkim o książkach z serii "Mors, Pinky i..." – mam nadzieję, że nie było widać tremy. Dla dziewcząt mam także przygotowany fragment "Archiwum pułkownika Bergmana", który udaje mi się szczęśliwie przeczytać (ciekawostka – po powrocie z Irlandii otrzymałem e-mail od dziewczynki, która uczęszcza do szkoły w Carrigaline, z informacją, że fragment ten bardzo przypadł do gustu jej koleżankom i czy przypadkiem nie istnieje cały "Mors..." w wersji angielskiej). Aby mogły posmakować zagadek kryminalnych, z jakimi mają do czynienia Leszek i Ala, rozdaję zadanie logiczne, przygotowane wcześniej na niewielkich karteczkach. Ciekawe, która z nich jako pierwsza rozwiąże tajny kod literowo-cyfrowy i przyśle rozwiązanie? Po burzy oklasków na sali zostają jedynie dziewczynki polskojęzyczne. Mamy chwilę, żeby porozmawiać w naszym ojczystym języku. Pada kilka pytań, no i oczywiście... autografy. Na koniec dziękujemy pięknie Pani Dyrektor i wracamy (zabierając moje dziewczyny z placu zabaw) do Cork. Znowu mamy chwilę, żeby połazić po mieście.

rekoz1_420

17.10.2008 (piątek), godz. 16:00 – jesteśmy już w Głównej Bibliotece Miejskiej w Cork. Szefowa działu dziecięcego – Patricia – anonsuje moją wizytę. Tym razem tłumy czytelników są dużo mniejsze, ale w tym wypadku liczy się ich "jakość". Przyszły osoby faktycznie zainteresowane moją twórczością, ale także warsztatem pisarskim i rynkiem książki. Wierzę, że zabiorą tę "dobrą nowinę" innym Polakom, mieszkającym na emigracji w Irlandii. Robimy kilka fotek, wpisuję dedykacje do książek o Morsie i Pinky oraz zostawiam jedną z nich w bibliotece, zachęcając do czytania. Na spotkaniu jest Justyna z Oliwką i Jasiem. Docierają także Piotr i Agnieszka. To z tymi ostatnimi idziemy później na spacer i w jeszcze jedno urokliwe miejsce. Ponieważ sobota zapowiada się dla mnie morderczo, rozstajemy się o w miarę wczesnej godzinie. Basia i Darek nie chcą nam tym razem darować kolacji. Jemy, rozmawiamy, przeglądamy zdjęcia...

rekosz4_420

18.10.2008 (sobota), godz. 3:30 (nad ranem) – tak, tak! To nie pomyłka. Budzik zrywa mnie o wpół do czwartej! Jest jeszcze ciemno. Ale o czwartej umówiłem się z Justyną pod budynkiem Biblioteki w Cork, skąd jedziemy samochodem "podbić Dublin". Podróż trwa około trzy godziny. Docieramy najpierw do Beaty, która przekazuje nam informację na temat lokalizacji Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego (tzw. Domu Polskiego), w którym czekają na nas paczki z książkami, przysłanymi z Polski w ramach Kampanii MAMA, TATA... & MYSELF? Jedziemy do POSK i zabieramy siedem (a właściwie osiem) olbrzymich pudeł (nie wiedziałem, że zwykły osobowy sedan ma tak pojemny bagażnik!)

18.10.2008 (sobota), kilka minut przed 10:00 – po sympatycznej przejażdżce docieramy do Marino Institute of Education – ośrodka szkoleniowego, gdzie Niamh rozpoczyna właśnie konferencję z nauczycielami, na której będzie mogła przekazać materiały promocyjne naszej Kampanii. To było (jak to się mówi po angielsku) wejście "right on time". Zamieniamy tylko kilka zdań, próbujemy ratować się kawą oraz herbatą i ruszamy w dalszą drogę. Około 11:30 dojeżdżamy do ILAC – olbrzymiego hipermarketu, usytuowanego w centrum Dublina, w którym mieści się Główna Biblioteka Miejska. Na miejscu jest już Beata – od trzech tygodni zatrudniona tu na stałe.

rekosz5_420

18.10.2008 (sobota), godz. 12:30 – rozpoczynamy spotkanie autorskie w Bibliotece Miejskiej w Dublinie. I tu jest podobnie, jak w Cork. Osób niewiele, ale za to bardzo wartościowi uczestnicy. Pojawia się także prasa, która w osobie Agnieszki (dziennikarki Gazety Polskiej) przeprowadza ze mną, a później z Justyną, krótki wywiad na temat polskich książek, pisarstwa, Kampanii, no i oczywiście przygód Morsa i Pinky. Mam również przyjemność spotkać Toma – szefa akcji Children’s Books Festival 2008, który z dużą sympatią i podziwem reaguje i na moją twórczość, jak i na działania Kampanii. Mam dziwne wrażenie, że nie było to nasze ostatnie spotkanie. Tom jest żywo zainteresowany przygodami moich szkolnych detektywów i... proponuje aby zwrócić się do irlandzkiego wydawnictwa O’Brien z propozycją tłumaczenia i wydania książek na terenie Irlandii. Natychmiast po zakończeniu spotkania, Justyna, Beata i ja wyjeżdżamy do Blackrock. Zapomniałem dodać, że są z nami Oliwia i Jaś – dzielnie znoszący trudy tego dnia. Byłbym zapomniał. Po drodze udaje nam się jeszcze odwiedzić Salon Prasowy Kuriera Polskiego (w centrum Dublina), w którym byliśmy umówieni na spotkanie o godz. 17:00. W ostatniej jednak chwili organizujemy to spotkanie wcześniej. Poznaję kolejnego, fantastycznego człowieka – Wojtka – właściciela i wydawcę Kuriera Polskiego.

rekosz2_420

18.10.2008 (sobota), godz. 15:15 – Stawiamy się w bibliotece w Blackrock. Blackrock, to wschodnie przedmieścia Dublina, położone malowniczo nad samym Morzem Irlandzkim. Nadal (co dziwne) jest piękna pogoda, ale czasu na zwiedzanie nie mamy ani minuty. W bibliotece czeka na nas ciepłe powitanie i grupka osób, które dowiedziały się o spotkaniu w Polskiej Szkole, sąsiadującej z biblioteką. I wielka niespodzianka – wśród uczestników spotkania jest dziewczyna (teraz już właściwie kobieta), na imię ma Edyta, która kiedyś (powiedzmy grubo ponad 20 lat temu) mieszkała dwa bloki ode mnie! Tak, tak! Dzieliło (łączyło) nas wspólne podwórko, a teraz spotkaliśmy się na końcu świata, na skrawku irlandzkiej ziemi, w bibliotece, do której przyszła razem ze swoim mężem i synem. Wiktor (syn), to – jak się okazało – dziewięcioletni pisarz. Próbuje swoich sił, pisząc opowiadania – obiecał, że przynajmniej jedno z nich przyśle do nas lub zamieści na Forum Kampanii. Czekamy! W rewelacyjnie miłej atmosferze gaworzymy przez kilkanaście minut – zarówno z dzieciakami, jak i z dorosłymi (na spotkaniu są bowiem także nauczyciele z sąsiedniej szkoły). A potem... wypadałoby w końcu zjeść śniadanie. A może śniadanio-obiad? Chociaż pora dnia przypomina raczej obiado-kolację... I tutaj kolejny raz mogliśmy się przekonać o wielokulturowości Irlandii – polscy klienci, w amerykańskiej restauracji, prowadzonej przez Azjatów. Nic dodać, nic ująć. Kończymy posiłek i wracamy do centrum Dublina. Zostawiamy Beatę i resztę książek (przeznaczonych dla Biblioteki Miejskiej) odebranych z Domu Polskiego i wyruszamy w drogę powrotną do Cork. Jest kilka minut po 19:00.

rekosz6_420

18.10.2008 (sobota), około 22:00 – morderczo zmęczony, ale piekielnie zadowolony wracam na North Main Street. Asia (moja żona) czeka na mnie z opowieściami o dzisiejszym dniu, które obfitują w pełne wrażeń przeżycia. Najważniejsze z nich, to wyprawa do ruin Zamku w Blarney. I całowanie "magicznego" kamienia. Ten kamień jest w rzeczywistości kawałkiem muru, pod którym należy położyć się na wznak i – trzymając dwóch poręczy oraz spoglądając w kilkunastometrową przepaść – ucałować kamienną płytę, wierząc, że da to całującemu dar elokwencji. Czy tak jest naprawdę? Sprawdźcie sami! Przyjedźcie do Cork, a potem wybierzcie się do Blarney. Nasze córki już śpią (wcale się nie dziwię, ja też kilka razy przysypiałem w drodze powrotnej z Dublina). Proponuję zatem mojej żonie wizytę we Franciscian Well Brewery. W końcu i nam należy się troszeczkę innej Irlandii.

19.10.2008 (niedziela), godz. 8:30 – z trudem zwlokłem się z łóżka. Dziś ostatni dzień "maratonu". Justyna zabiera mnie do Polskiej Szkoły w Cork. To już moja druga wizyta w tym miejscu. Wcześniej odwiedziłem ją w czerwcu br. i było wtedy bardziej niż super! Tak jest i tym razem. Grupka dzieci i młodzieży z przejęciem wysłuchała opowieści o mojej twórczości, a następnie "zaatakowała" mnie pytaniami. Na koniec rozdałem kilkadziesiąt autografów, ale zanim to nastąpiło sprawiono mi nie lada niespodziankę – wręczając oficjalną nominację na Honorowego Ambasadora Literatury Dziecięcej i Młodzieżowej Kampanii MAMA, TATA... & MYSELF? Duma i honor – z tymi dwoma odczuciami zamierzam pełnić powierzoną funkcję.

rekosz7_420

19.10.2008 (niedziela), około 11:00 – podjeżdżamy z Justyną pod Salon Badacza i zabieramy moje dziewczyny. Dzisiaj pogoda wróciła do normy – ileś-tam w skali Beauforta i do tego wszędobylski kapuśniaczek. Trudno dziś być suchym. Jedziemy do Carrigaline, do domu Justyny i Michała, skąd ten ostatni zabiera nas do Kinsale – na prawdziwe, irlandzkie wybrzeże klifowe. Pogoda nadal nie daje za wygraną – my także! Podróż samochodem trwa nieco ponad 20 minut i jesteśmy nad samym Atlantykiem. Ocean jest niesamowity, chociaż przez ten diabelski wiatr i deszcz bijący w oczy trudno jest go podziwiać. Musimy wszyscy mocno trzymać się za ręce, bo chwila nieuwagi i wichura zmiecie nas z klifów prosto do rozszalałego morza. Fale biją o skały – robimy kilka fotek i ruszamy dalej. Deszcz pada... bokiem. Dojeżdżamy jeszcze do plaży. Udaje nam się jedynie na kilka sekund wysiąść z auta. Wiatr, zmieszany z deszczem i drobinkami piasku, zwycięża. Ale naszym sukcesem są niezapomniane widoki i zdjęcia. Wracamy na obiad do domu Justyny i Michała. Pani domu zawozi męża do pracy, a my delektujemy się chwilą odpoczynku. Justyna po powrocie odwozi nas do Cork, gdzie żegnamy się definitywnie. U Basi i Darka dopakowujemy swoje rzeczy, a potem wyruszamy ostatni raz na miasto. Nie możemy przecież odpuścić zakupów w „najsłynniejszym” domu towarowym Penneys. O 17:00 spotykamy się jeszcze z Piotrem – zaprasza nas do siebie. Czas na ostatnią rozmowę i Agnieszka postanawia odprowadzić nas na North Main Street. Tam czeka już na nas taksówka. Zabieramy swoje bagaże, żegnamy się z Basią i Darkiem i wsiadamy do samochodu. Gadatliwy kierowca rusza rozświetlonymi ulicami miasta...

19.10.2008 (niedziela), godz. 20:00 (w Polsce jest już 21:00) – jesteśmy już na lotnisku. Od czego się zaczęło? Od odprawy bagażowej, przy której słyszymy oczywiście polskie "Dobry wieczór". Potem kontrola bezpieczeństwa i już jesteśmy na przedostatnim etapie naszej wyprawy. Ola i Paulina korzystają z dobrodziejstw sklepu wolnocłowego. Ja próbuję zebrać myśli i poukładać wszystkie wrażenia. Asia również. Ale jest jeszcze za wcześnie, żeby po tym wszystkim ochłonąć. Niestety nasz samolot ma opóźnienie i przylatujemy do Polski dopiero o trzeciej nad ranem. Zmęczeni (szczególnie dzieci) do granic możliwości, ale bardzo, bardzo, bardzo szczęśliwi. I to z wielu powodów. A przede wszystkim, że poznaliśmy bliżej wielu wspaniałych ludzi: Basię, Darka, Agnieszkę, Piotra, Justynę, Michała, no i oczywiście ich dzieciaczki – Oliwkę i Jasia. Nie sposób wymienić wszystkich, z którymi mieliśmy przyjemność spotkać się w Cork, Dublinie, Carrigaline, czy Blackrock. Ale bez względu na narodowość, pochodzenie, wyznanie, kolor skóry, czy upodobania kulinarne – są naszymi Przyjaciółmi (przez duże P).

Dariusz Rekosz

Zdjęcia dzięki uprzejmości Kampaniii MAMA, TATA... & MYSELF?

Tagi: Dariusz Rekosz, Mors Pinky, Irlandia, kampania, ambasador,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany