Chwile wspomnień - cz.1

kzarecka

2008-12-31

chwile_wspomnie324_160Skoro tyle podsumowań za nami i przed nami (wywołanych oczywiście końcem roku; z drugiej strony - że też tak wszystko rozdzielamy na nowe i stare, przeszłe i przyszłe... i zawsze, prawie zawsze, potrzebujemy do tego jakiegoś impulsu - w tym wypadku przejścia o jedną cyferkę do przodu), może warto też powspominać? Jednak nie o tym, co była tuż tuż za naszymi plecami, nie o tym, co przyniósł, bądź czego nie przyniósł rok 2008, lecz o tym, co była kiedyś. Dawno, dawno temu, za górami i lasami... Pokrótce - wróćmy do lat naszego dzieciństwa. Dziś za sprawą kilku autorek odbędziemy taką wędrówkę. Zapraszam do krainy wyobraźni. Zapraszam do wspomnień. Zaraszam do literackiego świata naszego dzieciństa.


Rozdział pierwszy: "Poczytaj mi, mamo"

"Słowa mają moc zmieniania świata", napisał Terry Pratchett, autor cyklu powieści dla małych i dużych czytelników zatytułowanego "Świat Dysku". W czasach, kiedy byłam małym czytelnikiem, te akurat książki nie były jeszcze w Polsce dostępne. Poznałam Pratchetta jako całkiem nieźle oczytany mol książkowy i tak szybko, jak się dało, zaczęłam go czytać mojej, siedmioletniej wtedy, córce. Zaczęłam od "Eryka" i "Morta", bo ich bohaterowie są po prostu młodzi i ich przygody także są "młode". Codziennie wieczorem zanurzałyśmy się w cudowny świat nieprawdopodobnych wydarzeń, opisanych językiem skrzącym się od humoru, aluzji, niedopowiedzeń. Eryk, najmłodszy haker świata fantasty, wywoływał demony ( niekoniecznie te schowane w szafie w dziecięcym pokoju) i sprowokował rozmowę o Fauście, Mort pokazał dziecku, że Śmierć jest sympatyczny i nie ma potrzeby się go lękać. Koń Śmierci miał na imię Pimpuś. Klacz mojej córki miała na imię Peggy. Okazuje się, że dziecko i ze Śmiercią może znaleźć wspólny język. Chyba najwspanialszym momentem lektury były wybuchy śmiechu siedmiolatki, których słuchałam z prawdziwą przyjemnością. Wybrane fragmenty czytałam tyle razy, ile sobie zażyczyła. Widziałam, jak smakuje słowa. I widziałam, że słowa ją zmieniają. Że ciemność jej nie ogarnia. Że świat oswojony przez słowa staje się przyjaznym miejscem. Czasami popłakiwałyśmy sobie solidarnie i całkiem jawnie. Na przykład kiedy Mort i córka Śmierci zginęli, a Śmierć został sam z wnuczką Susan, nie bardzo wiedząc, co począć w tej sytuacji, mimo swego nieskończonego doświadczenia. Okazało się, że pewne sytuacje egzystencjalne nie dają się ogarnąć rozumem, zdefiniować psychologicznie, pedagogicznie rozpracować. Po prostu trzeba się nad nimi solidnie wypłakać... i żyć dalej.

Dziś moja córka jest prawie dorosła, ale nadal jej czytam. Nieczęsto, co prawda, ale zawsze, kiedy o to poprosi. Ostatnio, w wakacje, przeczytałam jej wspaniałe baśnie Teda Hughesa (męża Sylvii Plath) "Pogromca Snów i inne opowieści o stworzeniu świata". Znowu razem przyglądałyśmy się, jak bohaterowie bajek poszukują tożsamości, dojrzewają i odkrywają prawdę o sobie. Chyba nie muszę nadmieniać, że i dla mnie była to pasjonująca, porywająca lektura.

Ktoś mógłby powiedzieć, formułując pochopną ocenę, że czytanie dorosłym dzieciom jest infantylne. Ja uważam, że jest magicznym, cudownym i pożytecznym sposobem spędzania czasu. Ale tylko wtedy, kiedy czyta się to, co jest tego naprawdę warte.


Rozdział drugi: Jak to ze lnem było…

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych urodziła się moja córka i trzeba było jej codziennie czytać na dobranoc (warunek sine qua non pójścia do łóżka), sięgałam na półkę po wszystko, co sama wcześniej poznałam i co zapadło głęboko w moją pamięć. Część książek nosiła jeszcze ślady moich mikroskopijnych odcisków palców. Były tu: Makuszyńskiego "Przygody koziołka Matołka", "O wawelskim smoku", "Wanda leży w naszej ziemi" "Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki", Leśmiana "Klechdy sezamowe", nieśmiertelne wydanie wierszy i bajek "Brzechwa dzieciom" (zaczytane prawie na śmierć), nie mniej nieśmiertelny Tuwim z "Lokomotywą" na czele. Cudowny zbiór "Baśni polskich" upolowałam z wielkim trudem w antykwariacie na Brackiej w Krakowie, bo moje własne wydania tych baśni pod tytułem "Orle gniazdo" i "U złotego źródła" ktoś pożyczył dwadzieścia lat temu i zapomniał oddać. Potem już szedł Andersen z ilustracjami Jana Marcina Szancera, bracia Grimmowie, Perrault, Knutssona "Przygody Filonka Bezogonka", Januszewskiej "Pyza", Bonda (ale nie Jamesa 007) "Przygody misia Paddingtona" (na kolejne tomiki o przygodach kudłatego angielskiego dżentelmena czekało się z wypiekami na twarzy), Lindgren "Dzieci z Bullerbyn", Travers "Mary Poppins", Konopnickiej "O krasnoludkach i sierotce Marysi" i "Jak to ze lnem było”" Wreszcie książki, które dostałam już jako całkiem dorosła osoba na studiach od kolegi: Beaty Krupskiej "Sceny z życia smoków" i "Bajki", których pilnowałam jak oka w głowie, gdyż były świetnie napisane. Czytałyśmy to wszystko i wiele, naprawdę wiele innych, cudownych książek, których nie jestem w stanie wyliczyć, choćbym chciała. O wielu z nich piszą czytelnicy na stronach "Czytam po polsku" o Muminkach, Mikołajku, królu Maciusiu, Ferdynandzie Wspaniałym, Rogasiu z Doliny Roztoki, chłopcach z Placu Broni… Dorzućmy jeszcze historię psa, który jeździł koleją, Lassie i Czarnego Królewicza. I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze… O książkach, jak o zieleni, można nieskończenie. Bo to właśnie one sprawiają, że człowiek przynależy do wąskiego kręgu tych, co wiedzą, jak było ze lnem i dlaczego o zieleni można nieskończenie… i co właściwie o tej zieleni można.

Zofia Soliłło


**********

Kiedy miałam dziewięć, dziesięć lat, rodzice posłali mnie na zimowisko do Muszyny. Byłam z tego powodu ogromnie niezadowolona, gdyż w przeciwieństwie do innych dzieci nie znałam nikogo, a ponieważ byłam dość nieśmiała, niełatwo mi przyszło nawiązać nowe znajomości. Niemniej wtedy poznałam kogoś wyjątkowego. Poznałam moją pierwszą literacką przyjaciółkę. Była to Dzika z powieści Kamila Giżyckiego "W pogoni za mwe".

Dzika będąc dziewczynką niewiele starszą ode mnie, razem ze swoim przyjacielem Jackiem, a także z ich ojcami, panami Rawiczem i Gorajem, ruszyła w głąb afrykańskiej, liberyjskiej dżungli po to, by odnaleźć tajemnicze mwe. Ojcowie dzieci byli naukowcami, poszukującymi rzadkich zwierząt. Obaj też pracowali dla specjalistycznego ogrodu zoologicznego.

Mwe okazało się być niezmiernie cennym i rzadkim hipopotamem karłowatym. Zanim jednak Dzika i Jacek dotarli do tego zwierzęcia, przeżyli najpierw straszne spotkania z lampartami, rysiami, wężami i innymi niebezpiecznymi stworzeniami. Dzika, niejeden raz, dzięki swojej spostrzegawczości i refleksowi ratowała Jacka z opresji. To ona w przeciwieństwie do chłopca doskonale posługiwała się karabinkiem automatycznym. Nie zabijała jednak zwierząt, a jedynie je usypiała. Wykazywała się przy tym niesamowitą odwagą i mimo swojego wieku, przyczyniła się autentycznie do sukcesu wyprawy dorosłych naukowców. Jacek patrzący prze szklane oko aparatu fotograficznego, czy też kamery – był bowiem dokumentalistą przedsięwzięcia, nie zawsze dostrzegał realne niebezpieczeństwo.


Jacek spojrzał na Dzikę nieco zawstydzonym wzrokiem rzekł cicho:

- Uratowałaś mi życie, Dziko! Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak strasznie wygląda ta potworna paszcza, wyłaniająca się nagle tuż przede mną! Brr… Jeszcze teraz nie mogę się uspokoić…

Dzika starała się zbagatelizować całą sprawę i zręcznie sprowadziła rozmowę na inne tory.


Dzika była moją bohaterką absolutną. Nie znałam innej tak dzielnej dziewczynki (była Pipi – ale ona nie była całkiem realna). Natomiast Dzika przeżywała coś, co wydawało się możliwe, i co mocno pobudzało moją wyobraźnię, a także później już w dorosłym życiu – jestem tego pewna – pozwoliło mi zrealizować wiele marzeń. Polecam tę książkę wszystkim małym wojowniczkom.

Beata Rudzińska

Tagi: podsumowania, rok 2008, książka, Zofia Soliłło, Beata Rudzińśka,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany