Mój odlot to śmierć

kzarecka

2009-02-13

mj_odlot_to_347mier263_160"Błędny krąg" to druga książka z serii o egzorcyście Felixie Castorze. W pierwszej powieści Castor próbował pozbyć się ducha nawiedzającego londyńskie archiwum (pozbywanie się szybko zmieniło się na ratowanie), w drugiej również nie ma łatwego zadania. Zbyt wiele osób chce go złapać, wsadzić za kratki, bądź zabić. A wszystko przez jedną małą duszyczkę... Dziś fragment książki Mike'a Careya. W najbliższym czasie recenzja.



– Zakładam zatem, że Sheehan gdzieś tu jest? – spytał dla zachowania pozorów.

Skinąłem głową, ale uznałem, że muszę to wyjaśnić, żeby nie żywił nadziei.

– Jego duch jest tutaj – oznajmiłem. – To nie oznacza, że ciało też tu znajdziecie. Mówiłem ci już wcześniej, jak to działa.

– Muszę go zobaczyć – powiedział Coldwood.

Znów skinąłem głową. Oczywiście. Wsunąłem dłoń za pazuchę szynela i wyciągnąłem swój flet. Zwykle był to model "Clarke’s Original" w tonacji D, ale pewne ekscytujące wydarzenia na łodzi parę miesięcy wcześniej pozostawiły mnie na jakiś czas bez instrumentu. Wzmiankowaną łodzią był smukły, niewielki jacht ochrzczony "Mercedes". Jeśli jednak myślicie o regatach w Henley, to grubo się mylicie: do wydarzeń zdecydowanie bardziej pasowałby wrak "Hesperusa”" Czy może "Latający Holender". W każdym razie w wyniku owej drobnej eskapady kupiłem "Sweetone", jadowicie zielony model, który stał się obecnie moim nowym domyślnym instrumentem. Nie wydawał mi się równie gotowy i sprawny w mej dłoni, reagował wolniej niż stary "Original" i wyglądał dość kretyńsko, ale wszystko się układało. Spędzimy jeszcze rok razem, a staniemy się nierozłączni.

Uniosłem flet do ust i zagrałem G A C, próbując się dostroić. Czułem na sobie spojrzenia wszystkich obecnych: oczy Coldwooda nie miały wyrazu, w większości pozostałych jaśniało niewinne zaciekawienie, lecz jeden z mundurowych zdecydowanie sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

Problem z tym, co zamierzałem zrobić, jest prosty: nie zawsze się udaje. W najlepszym razie szanse są pół na pół. Światopogląd racjonalistyczny często nie pozwala ludziom zobaczyć czy usłyszeć niczego, co mogłoby mu zaprzeczyć – na przykład syren, latających świń czy duchów. Ogólnie rzecz biorąc, dwóch ludzi na trzech może zobaczyć przynajmniej część umarłych, lecz nawet to zależy w znacznym stopniu od nastroju i sytuacji; a w pewnych zawodach szanse spadają w okolice zera. Policjanci i naukowcy lokują się w najniższych strefach tabeli.

Nie miałem pojęcia, co zagram, dopóki nie zabrzmiały pierwsze nuty. Nie mogło to być nic wielkiego: zaledwie szkielet melodii, atonalna sekwencja, kryjąca w sobie ogólny zarys regularności. Po chwili okazała się numerem Micaha Hinsona: „Dzień, w którym Teksas zatonął w morzu”. Oglądałem występ Hinsona w jakiejś knajpce w Hammersmith i jego śpiewny, ochrypły głos i śmiała, nieunikniona powtarzalność tekstów wywarły na mnie spore wrażenie. Lecz nawet bez tego wszystkiego polubiłem piosenkę za sam jej tytuł.

Z początku nic się nie działo. Ale też z mojego punktu widzenia nic nie miało się wydarzyć. Miałem nadzieję, że z miejsca, w którym stał Coldwood, wygląda to inaczej. Nim dotarłem do drugiego refrenu, usłyszałem sapnięcie jednego z kryminalistyków, stojących przy biurku. Świetnie. Potem drugi krzyknął głośno, pokazał ręką i pojąłem, że głośna, jękliwa melodyjka zadziałała.

Policjanci pokazywali rękami mężczyznę stojącego na niczym, dokładnie pośrodku ukrytej pod klapą studni. Zawsze tam był; ja sam widziałem go od chwili, gdy przekroczyłem próg magazynu, ale chłopcy Coldwooda przechodzili obok niego, a czasem przez niego, i nie czuli nawet najsłabszego dreszczu, ani ochoty odmówienia Zdrowaś Mario. Uznałem zatem, że mogę bezpiecznie przyjąć, iż tylko ja go widzę.

Ale muzyka wszystko zmieniła. Melodia ta – przynajmniej w tym miejscu i czasie, odgrywana w takim, a nie innym tempie i tak dalej – stanowiła dla mnie opis ducha. To mój talent: nie tylko widzę zmarłych, ale postrzegam ich dodatkowym zmysłem w dziewięciu dziesiątych opartym na słyszeniu, a w jednej dziesiątej na czymś, co mogę tylko nazwać „czymś innym”. Potrafię uchwycić esencję ducha w muzyce. A gdy go schwytam, mogę też robić inne rzeczy. Jedną z nich – co odkryłem niedawno w bardzo widowiskowych okolicznościach – było sprawianie, by inni też go zobaczyli.

Teraz zatem muzyka przenosiła nieboszczyka na orbitę percepcyjną Coldwooda i jego gliniarzy – co oznaczało, że ujrzeli, jak duch Sheehana materializuje się z przysłowiowego niczego. Mundurowi gapili się oszołomieni, a goście w białych fartuchach zjeżyli się wyraźnie i spięli na widok pojawiającego się przed oczami ucieleśnienia przesądów i czucia. Coldwood podszedł do sprawy bardziej pragmatycznie: podszedł do ducha i zaczął go oglądać. Zjawa patrzyła na niego pełnymi smutku, przerażonymi oczami.

Leslie Sheehan wyraźnie nie żył dopiero od niedawna i jeszcze nie przywykł do tej myśli. Przybył tu, ponieważ „tutaj” mocno z czymś mu się kojarzyło, a może po prostu tu właśnie umarł, lecz tak czy inaczej wyglądało na to, że materializacja to chwilowo górna granica jego możliwości. Nie mógł z powrotem włączyć się w życie, bo jego widmowe ciało nie było w stanie podnosić, przesuwać ani dotykać jakichkolwiek obiektów fizycznych. A co więcej, nie do końca słuchało poleceń widmowego umysłu. Niektóre duchy tkwią na ziemi uwięzione, nieustannie odtwarzając chwile swojej śmierci; inne po prostu stoją, tak jak teraz Sheehan, zagubione i przerażone – porażone niemożliwą do uniknięcia realnością własnej śmiertelności. Na jakimś poziomie był świadom naszej obecności i podążał wzrokiem za Coldwo­odem, który przykucnął, by przyjrzeć się bliżej jakiemuś interesującemu szczegółowi. Wyglądało to jednak tak, jakby Sheehan zamarł w tym miejscu: nie mógł podjąć decyzji ani przywołać pragnienia, by się poruszyć.

Coldwood wskazał ślad po zadzierzgnięciu na nagim przedramieniu Sheehana.

– Dawał sobie w żyłę – oznajmił z niezadowoleniem. – Widocznie sukinsyn przedawkował. Musiał se, kurwa, wybrać akurat ten moment?

– Z początku też tak myślałem – zgodziłem się. – Ale jeśli popatrzysz od tyłu, pewnie nieco skorygujesz diagnozę.

Coldwood obdarzył mnie kolejnym wyrazistym spojrzeniem, wstał jednak i okrążył żałosną postać, po czym zapatrzył się ze zdumieniem na tył głowy Sheehana – czy też, ściślej biorąc, miejsce, w którym powinien on być. Większa część bowiem zniknęła. Cień Lesliego Sheehana przestał interesować się sierżantem, gdy tylko ten zniknął mu z oczu: uniósł dłonie, patrząc na nie przez chwilę, a potem zmarszczył brwi i rozejrzał się, jakby próbował sobie przypomnieć, gdzie zostawił kluczyki od wozu.

– Ty jesteś ekspertem – dodałem. – Zgaduję jednak, że to rana wylotowa; ktoś przyłożył mu spluwę do skroni tuż przed uchem. Gdyby strzelono z tyłu, zapewne nie miałby większej części twarzy.

– To nie była spluwa – wymamrotał Coldwood – tylko sprężynowy pistolet do zabijania bydła. – Wskazał palcem. – Cała lewa część czaszki zapadła się, większość kości pozostała w ranie. Rozpędzony pocisk nie zostawia takich śla... Hej, jeśli puścisz tu pawia, będziesz miał dyscyplinarkę!

Ostatnie słowa skierował nie do mnie, lecz pod adresem mundurowego, który już wcześniej wyglądał mocno niepewnie. Z miejsca, w którym stał, biedak miał świetny widok na część najbardziej prywatnych narządów Sheehana – tych, które niegdyś mieściły się w czaszce. Widok ów wyraźnie mu nie służył. Po szybkim skinieniu głowy Coldwooda pobiegł do drzwi. Coldwood odwrócił się do mnie.

– Gdzie jest ciało? – spytał. – Prawdziwe, fizyczne ciało. Gdzie je znajdziemy?

– Nie mam najbledszego pojęcia – odparłem szczerze. – Jeśli chcesz, mogę go spytać. Ale równie dobrze mógłbyś to zrobić sam. On cię widzi. Widział cię nawet wtedy, gdy ty nie widziałeś jego.

– Ale to ty jesteś ekspertem – odparował z nieudolnym sarkazmem.

– Bycie egzorcystą to niedokładnie to samo co bycie detektywem – odparowałem beznamiętnie. – Nie mam odznaki, którą mógłbym mu machnąć przed nosem, a strasznie trudno porządnie skopać gościa, który już nie żyje. Spróbuję jednak, jeżeli zostawisz mnie z nim samego. Nie zrobię tego na oczach całej waszej bandy.

Coldwood długą chwilę przetrawiał moje słowa.

– Dobra – rzucił w końcu, podtykając mi pod nos palec w ostrzegawczym geście. – Ale tknij tylko dowody, a wypruję ci flaki, Castor. Zrozumiano?

– Nie potrzebuję prochów – odparłem – Mój odlot to śmierć.

Mike Carey "Błędny krąg"; Wydawnictwo: Mag; Tłumaczenie: Paulina Braiter; Format: 125 x 195 mm; Liczba stron: 461; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7480-103-4

Tagi: Mike Carey, Blędny krąg, książka, recenzja,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany