Fragment Idealnego Zabójcy

gwkaminski

2007-05-31

Dałbym się skusić na lekturę tej książki choćby za sprawą intrygującego designu okładki. Flaga USA z nabojami zamiast gwiazdek...mmm. Muszę jednak przyznać (po pierwszych 100 stronach), że zapowiada się całkiem przyjemnie. Wielbiciele Toma Clancy'ego, Forsythe'a i Ludluma będą zdecydowanie na tak. Przekonajcie się sami.








PROLOG
Atramentowo czarna bezksiężycowa noc spowiła Deltę Missisipi cieniami rozmaicie nasyconymi mrokiem, które spłaszczyły ten malarycznie wilgotny świat do postaci dwuwymiarowej karykatury.

Nad stojącymi wodami sadzawek na polach śmierci gorączkowo kłębiły się komary, niczym biblijna plaga – słyszalne, boleśnie odczuwane, lecz niewidoczne. W oddali, za niskim nasypem, który nawet w okresach powodzi utrzymywał tory Towarzystwa Kolejowego Columbus i Greenville nad powierzchnią, jarzyła się garść rozproszonych świateł. Zza nasypu dochodziły dźwięki kościelnego hymnu. Dobiegały od strony Balance Due, wiecznie ubogiej czarnej dzielnicy miasta Itta Bena, gdzie brudne ścieki fermentowały w odkrytych rowach przy zrytych koleinami drogach gruntowych, wzdłuż których stały walące się drewniane chaty.

W jedną z najciemniejszych nocy Darryl Talmadge kucał w wilgotnej bujnej trawie, uważając by uchronić swój colt. 45, model 1911 z tłumikiem przed zamoczeniem w wodzie trzęsawiska, która przesiąkała mu do butów. Wsłuchiwał się całym sobą w otaczający go mrok, usiłując tyleż usłyszeć, co i wyczuć nadejście ofiary, na którą czatował. Gdzieś daleko na wschodzie zadudnił pociąg towarowy, a w ciemnościach w pobliżu nasypu kolejowego rozległ się hałas, jakby ktoś przedzierał się desperacko przez błoto i wysoką trawę. Talmadge wiedział, że musi jedynie cierpliwie zaczekać, jak podczas polowania na jelenia. Na ludzkiego jelenia, pomyślał z uśmiechem.

Dawniej pracował jako przewodnik myśliwych w Delcie Missisipi. Było to jeszcze przed wojną w Korei, gdzie rozwalono mu głowę, którą oni tak dobrze załatali. Uratowali mu życie, toteż robił wszystko, czego zażądali. A także dlatego, gdyż potrzebował ich lekarstw, żeby odpędzić upiorne wizje i wspomnienia.

Jego uwagę przykuł dźwięk jakby cmoknięcia, po lewej stronie, w odległości około dwudziestu pięciu metrów. A potem jeszcze jeden i następne. Odgłosy wyciągania nóg z grząskiego błota, z początku powolne i ostrożne, a potem przyspieszające mozolnie i skręcające w kierunku torów kolejowych.

Doskonale.

Talmadge wstał i jedynym płynnym ruchem wydobył rewolwer. W ułamku sekundy rozpoznał prawie niedostrzegalny cień, jakby uformowany z czerni i rzucony na niemal równie czarne tło nocy. Wycelował, pociągnął za spust i usłyszał ciche kaszlnięcie wystrzału oraz okrzyk bólu, gdy ludzka postać upadła z mokrym plaśnięciem.

– Poddaj się, czarnuchu! – wrzasnął biegnąc z trudem przez trzęsawisko i wysoką trawę. Po chwili odnalazł zygzakowate ślady rannego mężczyzny, który widocznie potykając się usiłował w panice uciec.

– Sra w gacie ze strachu – wymamrotał Talmadge. To był już czwarty w ciągu ostatnich dziesięciu dni i miał najzwyczajniej dosyć tropienia tych chłopaków.

Zobaczył przed sobą niewyraźną sylwetkę ofiary, która skręciła w prawo i puściła się sprintem z powrotem w stronę torów. Łoskot pociągu towarowego rozbrzmiewał teraz bliżej i Talmadge zdawał sobie sprawę, że uciekinier będzie chciał przebiec przed parowozem, by reszta składu odgrodziła go od prześladowcy, albo wskoczy do krytego wagonu.

Oba wyjścia są dla niego dobre, pomyślał. Dobiegł szybko do skraju pasma żużla u podnóża nasypu i przykucnął za wysoką kępą zeschłej trawy. Oparł się o zbocze i wycelował broń w dół wału, podtrzymując ją lewą ręką.

Za jego plecami światła parowozu omiotły tory, rozpętując na nich grę cieni. Zaraz potem w odległości mniej więcej trzydziestu metrów ciemna postać oderwała się od zarośli i ruszyła w górę zbocza. Chwilę później reflektor lokomotywy oświetlił rannego, wydobywając z mroku plamę czerwieni na jego ramieniu w miejscu postrzału.

Talmadge wystrzelił i zaklął, kiedy kula rozrzuciła żwir tuż u stóp mężczyzny, który zaczął szybciej gramolić się pod górę. Talmadge nie czuł żadnego gniewu, emocji czy rozczarowania. Precyzyjnie zanalizował trajektorię swego ostatniego strzału, dokonał w myśli poprawki i wymierzył rewolwer w miejsce na szczycie nasypu, gdzie, jak przypuszczał, pojawi się ścigany.

Strzelił w momencie, gdy rozległ się gwizd lokomotywy, a tamten znieruchomiał, odwracając twarz ku nadjeżdżającemu pociągowi. Pocisk przeszył jego ciało i pchnął je na tory, prosto pod koła.



1

Poniedziałek przygniatał całą okolicę, siny i kamiennie zimny, niczym trup. Szare, jakby łupkowe chmury, pokryta zimowym szronem trawa i blade nagrobki wyssały kolory i życie z Itta Beny, którą tak kochałem jako dziecko.

U stóp łagodnej pochyłości pola, leżącego za rdzewiejącymi żelaznymi sztachetami płotu otaczającego cmentarz, oraz po drugiej stronie asfaltowej drogi dojazdowej, nierównej i pokrytej licznymi łatami, nagie drzewa brodziły w zimnej, błotnistej i ciemnej wodzie jeziora Roebuck. Pogoda nie sprzyjała garstce żałobników, którzy mieli spotkać się w ten chłodny styczniowy ranek, aby pożegnać moją matkę.

Póki co stałem jednak samotnie obok kilku składanych krzesełek, ustawionych w pobliżu świeżo wykopanego grobu. Pokrywająca grunt wysłużona sztuczna murawa nie była w stanie zamaskować sterty ziemi przy nagrobku z wyrytym na nim nazwiskiem drugiego męża mamy, za którego wyszła dopiero po uprzednim trzykrotnym ślubie i rozwodzie z moim ojcem.

Ciszę poranka z rzadka tylko zakłócał jakiś samochód albo furgonetka, przejeżdżające autostradą nr 7. Lekki wietrzyk przynosił mi od czasu do czasu niewyraźne, urywane strzępy rozmowy, jaką prowadzili dwaj stojący sto metrów ode mnie mężczyźni; ich żółte kombinezony ożywiały ten ponury krajobraz impresjonistyczną barwną plamą. Przyglądałem się, jak oparci o zabłoconą żółtą koparkę palą jednego papierosa za drugim.

Wiatr się wzmógł; uderzył mnie w odsłonięte czoło jak mroźny ból głowy i przeniknął przez mój nowy ciemny wełniany garnitur, kupiony specjalnie na tę okazję. Jego porywy szarpały mnie ostrymi pazurami, sprawiając że jądra skurczyły mi się i wcisnęły rozpaczliwie w krocze. Odwróciłem się plecami do podmuchów, wsunąłem ręce głębiej w kieszenie spodni i poczułem ich lodowaty dotyk na udach. Przypomniały mi się zimne wieczory w liceum, kiedy to treningi futbolowe trwały, dopóki nie robiło się zbyt ciemno, by móc dostrzec piłkę, a my wciskaliśmy zmarznięte dłonie w ochraniacze na genitalia, aby je ogrzać i wrzeszczeliśmy głośno do trenera, żeby wpuścił nas na boisko, ponieważ bez względu na to, jak bardzo byliśmy zmęczeni, znacznie gorzej było stać przy bocznych liniach i czuć, jak wiatr mrozi pot wsiąkający w nasze sportowe koszulki.

Gdzie u diabła wszyscy się podziali? Obróciłem się i omiotłem wzrokiem niewielki opustoszały cmentarz. Nagle jakiś ruch przyciągnął moje spojrzenie ku woskowym, wiecznie zielonych liściom okazałego drzewa magnolii. Niczego już nie zobaczyłem, lecz byłem przekonany, że ktoś się przy nim czai. Zamknąłem więc oczy i spróbowałem przywołać z pamięci ulotny obraz, który mignął przed chwilą niewyraźnie na samym skraju mojego pola widzenia. Bezskutecznie.

Potrząsnąłem głową. To jeszcze jeden skutek stresu, pomyślałem otwierając oczy. Niemniej poszedłem pośród grobów w kierunku drzewa, mówiąc sobie, że nawet jeśli nikogo tam nie ma, odrobina ruchu trochę mnie rozgrzeje.

Widok nagrobków przypomniał mi o tym, że zmarli władają nami długo po swej śmierci, wiążąc nas wspomnieniami mocnymi jak miłość. Badam te kwestie zawodowo. W mojej pracy usiłuję rozczesać tkaninę neuronów i rozwikłać motki synaps, aby ustalić, co tworzy naszą świadomość, co czyni nas nami. Jednak obecnie wszystkie moje naukowe ustalenia nie zdawały się na nic, gdy mroczna grawitacja smutku trzymała mnie bezlitośnie na swej orbicie.

Lawirowałem pomiędzy mogiłami dzieci, zmarłych zbyt młodo, oraz Krzyżami Południa żołnierzy Konfederacji, których śmierć nie miała sensu. Tyle było tutaj smutku, a każdy grób stanowił własne epicentrum cierpienia i utraty, każdy niejako stawiał ostatnią kropkę po historii życia, stopniowo zapominanego, w miarę jak starzeli się ci, którzy mogli je pamiętać, a ich wspomnienia się zacierały.

Śmierć sprawia ból nie tylko dlatego, że uświadamia nam, iż również nieuchronnie umrzemy, lecz także ponieważ rozwiera dziurę w naszej pamięci i ograbia nas z żywego, ciepłego świadectwa tego, kim byliśmy i jesteśmy. Ta strata zmusza nas do zdefiniowania na nowo samych siebie.

Dotarłszy do drzewa magnolii znalazłem stary dekiel z koła forda, niedopałki, dwie zużyte prezerwatywy i mnóstwo flaszek po whisky. Najwyraźniej było to uczęszczane miejsce spotkań towarzyskich, dowodzące że nawet tutaj, w otoczeniu śmierci, życie płynie dalej. Minąłem drzewo i wkrótce znalazłem się na południowym krańcu cmentarza, przy kwaterze rodziny Stone’ów, gdzie spoczywały szczątki moich dziadków, wuja Williama oraz wuja Westera, którego nigdy nie poznałem, ponieważ, podobnie jak wielu innych na ubogim wiejskim Południu w latach dwudziestych XX wieku, zmarł w wieku niemowlęcym na jakąś dziś już uleczalną chorobę. Wieńczący płytę nagrobną mały aniołek, mający w zamierzeniu symbolizować jego niewinność i podkreślać fakt, iż dostał się prosto do nieba, tego ranka wydał mi się, nie wiedzieć czemu, nieco złowieszczy.

Głęboki, potężny warkot silnika sprawił, że odwróciłem się ku bramie cmentarza. Ujrzałem, jak olbrzymia niczym limuzyna, czterodrzwiowa metalicznie szara furgonetka, z takąż nadbudową na wielkiej platformie, zjechała na bok i zaparkowała za moim wynajętym samochodem. Za kierownicą siedział Rex. Jego ogolona głowa błyszczała, jakby nawoskował ją i starannie wypolerował. Był młodym przedsiębiorcą budowlanym, który niekiedy wykonywał prace na osiedlu mojej matki i powziął sympatię do jej miłego obejścia i staroświeckiego uroku rodem z Południa. Przez ostatnie trzy lata zaglądał do niej niemal codziennie, otaczał ją szczególną troską i zamontował w łazience poręcze oraz całe specjalistyczne wyposażenie, niezbędne kobiecie, której zdolność poruszania się ograniczył podeszły wiek.

Rex i jego żona Anita, lekarka z pobliskiej Akademii Medycznej, opiekowali się mamą i stale sprawdzali, czy „pani Anabel” ma się dobrze. Nie chcieli przyjąć ode mnie zapłaty, a do tego jeszcze informowali mnie na bieżąco o potrzebach i stanie matki i pomagali mi w sekretnym przekazywaniu pieniędzy i zapewnianiu dodatkowej opieki, czego mama nigdy nie przyjęłaby bezpośrednio, gdyż była zdecydowana, aby „w żadnym wypadku nie stać się ciężarem dla swych dzieci”.

Rex był twardym, małomównym mężczyzną o niejasnej przeszłości, która mogła – choć nie musiała – zawierać fakty takie, jak nakazy aresztowania za okaleczenie czy morderstwo. Zanim poznałem go i jego dawne życiu na tyle, by poczuć zakłopotanie i niepokój, praktycznie zaadoptował już mamę.

Teraz wysiadł z samochodu, pomachał ręką i ruszył w moim kierunku. O głowę niższy ode mnie, zbudowany był jednak jak umięśniony czołg. W swoim dwurzędowym garniturze w paski wyglądał na eleganckiego płatnego mordercę z mafii i zastanawiałem się, czy nosi broń.



2

Odwzajemniłem jego powitanie i rzuciłem ostatnie spojrzenie na rodzinny grób. Matka często mówiła mi, że pragnie zostać tutaj pogrzebana, lecz jej młodszy brat William ubiegł ją i zajął ostatnie wolne miejsce. Naprawdę bardzo zależało jej, by spocząć obok swego ojca, którego nazywała tatusiem, podczas gdy inni zwracali się do niego „Sędzio”, mimo iż nigdy nie wybrano go ani nie powołano na stanowisko w sądownictwie, zaś sam uważał, że piastowanie tego rodzaju publicznego urzędu nie przystoi dżentelmenowi, takiemu jak on. Był zdania, że obowiązkiem prawdziwego dżentelmena z Południa jest namaszczać tych, którzy godzą się na wybór czy mianowanie, a po objęciu władzy będą wykonywać jego polecenia.

O sukcesie tej teorii zaświadczała szafa na dokumenty, wypełniona prywatnymi listami od gubernatorów, senatorów, kongresmanów oraz pomniejszych wybieralnych urzędników i zwykłych śmiertelników, w których wszyscy jak jeden mąż zapewniali Sędziego, że będą wypełniać jego polecenia. Mama odziedziczyła tę korespondencję przed półwieczem, a kiedy wyprowadziła się ze swego wielkiego domu do małego mieszkania w Jackson przy szosie Lakeland Drive, naprzeciwko szpitala św. Dominika, przekazała ją mnie. Z szacunku dla niej nie pozbyłem się tych papierzysk, tylko rzuciwszy niedbale okiem na co najmniej paręset pudeł kartotekowych (nagromadzone papierowe pozostałości czterdziestu lat praktyki adwokackiej Sędziego i odgrywania przez niego roli szarej eminencji), wyniosłem je wszystkie do schowka, po czym zapomniałem o nich aż do dziś.

Elitaryzm Sędziego, a zwłaszcza stosunek do publicznych stanowisk, legł u podłoża jego niewzruszonej pogardy dla mego ojca, którego drzewo genealogiczne uginało się pod ciężarem licznych obieralnych urzędników, w tym między innymi kongresmana oraz mojego prapradziadka J.Z. George’a, sławnego senatora, który, jak głoszą podręczniki historii, nadał formalny charakter ustanowionej przez Jima Crowa segregacji rasowej, pisząc konstytucję Missisipi, i urzeczywistnił ją w praktyce poprzez wprowadzenie obowiązkowego egzaminu z czytania i pisania oraz podatku pogłównego, co na następne trzy czwarte wieku pozbawiło praw obywatelskich połowę ludności stanu.

W dowód uznania tych zasług posąg mojego prapradziadka umieszczono w Statuary Hall na Kapitolu obok rzeźby przedstawiającej konfederackiego prezydenta Jeffersona Davisa. Nigdy nie potrafiłem pojąć pogardy Sędziego dla ponurego dziedzictwa mojej rodziny, ponieważ wydało ono majstersztyk konstytucyjnego rękodzieła, umożliwiający mu faktyczne traktowanie dzierżawców na obydwu jego plantacjach jak niewolników.

Wszystkie te familijne powody oraz fakt, iż ojciec pracował w owym czasie dla gubernatora, sprawiły że moją rodzinę zaszokowało i zgorszyło wydalenie mnie z Uniwersytetu Missisipi jesienią 1967 za poprowadzenie marszu na rzecz praw obywatelskich. Sędzia wydziedziczył mnie ze swego pokaźnego majątku szybciej, niż zdążylibyście powiedzieć „poplecznik czarnuchów”. Wszyscy byli radzi, kiedy wkrótce potem zgłosiłem się do wojska i zniknąłem im z życiorysów.

Odwróciłem się od tej przeszłości – raz jeszcze – i ruszyłem w kierunku Rexa.

W ubiegły czwartek zadzwonił do mojego biura, czego nigdy wcześniej nie robił. Powiedział, że tego ranka mama pojechała do szpitala. Podobnie jak każda stosunkowo zamożna i opłacająca solidne ubezpieczenie osiemdziesięciosiedmioletnia osoba, mama regularnie odwiedzała cały batalion specjalistów medycznych. Oni zaś równie regularnie wysyłali ją do szpitala na kilkudniowe badania.

I z podobną regularnością polecała lekarzom, by przesyłali mi kopie wyników tych badań, po czym oboje szczegółowo je omawialiśmy. Gdybym nie odbył studiów medycznych, nie mielibyśmy o czym ze sobą rozmawiać. Nie pochwalała tego, gdzie żyję, jak żyję oraz większości moich przekonań i nigdy nie omieszkała poskarżyć się na mój akcent i na to, że mówię jak „urodzony Jankes”. Moja matka była zbyt dystyngowana, aby powiedzieć „cholera”. W jej przekonaniu damy z Południa nigdy nie wyrażały się tak ordynarnie.

I aby nie było żadnych wątpliwości: mama istotnie była anachroniczną damą starej daty z Południa, pięknością urodzoną na plantacji Delty, która nigdy nie pojęła, czemu szczęśliwe czarnuchy nie chcą już dłużej pozostawać na swoim miejscu, jak Pan Bóg przykazał, podobnie jak ustanowił, że drozdy nie mieszają się z wróblami. Z tego powodu nasza rozmowa koncentrowała się głównie na jej problemach zdrowotnych. Kochała mnie, jak to tylko matka potrafi, lecz nigdy nie rozumiała mnie ani moich życiowych wyborów. Podobnie zresztą jak i ja sam.

Teraz, sto godzin później, spotkałem się z Rexem przy nagrobku z nazwiskiem Stallingsów.

– Cześć, doktorku.

Wyciągnąłem rękę, lecz on zamiast ująć ją, podszedł bliżej i mocno mnie objął. Uścisnąłem go równie szczerze, ale krótko. Uściski mężczyzn – z wyjątkiem mojego ojca, który już nie żył, oraz syna, który zmarł o wiele za wcześnie, by móc stać się mężczyzną – wprawiają mnie w zakłopotanie.

– Dzięki, że przyszedłeś – rzekłem. Wiedziałem, że zabrzmiało to kulawo, jeszcze zanim popatrzył na mnie z marsową miną. – Ładny garnitur – spróbowałem inaczej. Wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę grobów. – Jestem ci bardzo wdzięczny, stary.

Rzucił mi zdziwione spojrzenie.

– Gdybyś do mnie nie zadzwonił – powiedziałem – nie zobaczyłbym jej już żywej.

– Jak to?

– Po twoim telefonie zadzwoniłem do mamy do szpitala. Zarzuciła mnie swą zwykłą paplaniną o tym, że nie powinienem do niej przyjeżdżać, gdyż moi pacjenci potrzebują mnie o wiele bardziej niż ona, i jakby to było cudownie, gdybym przyjął tę świetną posadę, którą wydział medycyny Uniwersytetu Missisipi oferuje mi właśnie tu, w Jackson.

Rex uśmiechnął się.

– To fakt, stale o tym mówiła.

Wzruszyłem ramionami.

– No cóż, tym razem miałem jakieś niedobre przeczucie. Cieszę się, że mnie zawiadomiłeś.

Ktoś religijny nazwałby to znakiem od Boga, lecz według mnie usłyszałem raczej coś w tonie jej głosu albo po prostu wiedziałem, że się starzeje i zawodowe doświadczenie medyczne powiedziało mi, że wkrótce napór jej chorób rozluźni uparty chwyt, jakim trzymała się życia. Tak czy inaczej, odwołałem wizyty pacjentów i obowiązki w moim szpitalu i w czwartek wieczorem wsiadłem w samolot na Międzynarodowym Lotnisku w Los Angeles. Gdy w piątek wczesnym popołudniem wszedłem do jej pokoju w szpitalu św. Dominika i usiadłem przy łóżku, ujrzałem bladą, wysuszoną łupinę kobiety, którą widziałem zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Chwilę potrwało, nim otworzyła oczy. Były apatyczne, bez wyrazu, a kiedy mnie rozpoznała, napełniły się łzami. Rak okrężnicy, powiedziała. Nieuleczalny, jak stwierdzili lekarze. Nie chciała żadnych specjalnych zabiegów, żadnych doraźnych operacji ani chemioterapii.

– Spędziłem z nią tamto popołudnie – powiedziałem, gdy szliśmy w głąb cmentarza. – Świadomość opuszczała ją i powracała, a gdy kilka razy się odezwała, mówiła tak cicho, że aby ją usłyszeć, musiałem nachylać się nad łóżkiem i wstrzymywać oddech.

– O czym rozmawialiście? – zapytał Rex. W jego głosie zabrzmiała osobliwa nuta, może nie strachu, ale też i nie zwykłej ciekawości.

– Głównie czytałem jej urywki z Biblii, zwłaszcza w kółko Psalm 121.

– I to wszystko?

Skinąłem głową i wydało mi się, że na jego zazwyczaj pokerowej twarzy dostrzegłem wyraz ulgi. Jakby upewnił się, że jakaś tajemnica nie została ujawniona. To mnie nieco skonfundowało, ale uznałem tamto wrażenie za skutek napięcia, w jakim się znajduję, podobnie jak było wcześniej z przeświadczeniem, że ktoś rzekomo ukrywa się przy drzewie magnolii.

– Tak. – Poczułem przypływ żalu. – To wszystko. Kiedy zapadł wieczór i w pokoju zrobiło się zbyt ciemno, bym mógł dalej czytać, powiedziałem jej, że muszę się trochę przespać, ponieważ podczas nocnego lotu z Los Angeles nie zmrużyłem oka. Objąłem ją, pocałowałem i obiecałem, że wrócę nazajutrz rano.

Popatrzył na mnie znacząco, jakby wiedział już to wszystko co dotychczas powiedziałem i co jeszcze zaraz powiem.

Jakiś ruch zakłócił tok mych myśli. W oddali karawan skręcił płynnie z autostrady nr 7 w bramę cmentarza i zatrzymał się dostojnie za furgonetką Rexa.

– Potem był już tylko telefon ze szpitala około w pół do piątej nad ranem, zawiadamiający mnie, że umarła. – Przystanąłem i spojrzałem na niego uważnie. – Powiedzieli mi, że widocznie wstała, żeby wziąć papierosa, po czym straciła po ciemku równowagę, upadła i uderzyła o coś głową.

Rex również się zatrzymał i odwzajemnił moje spojrzenie.

– Umarła samotnie na zimnym, twardym linoleum podłogi. – Potrząsnąłem głową, gdyż ten obraz znów rozdarł mi serce. – Nie wyobrażasz sobie, ile razy modliłem się o pewność, że zginęła natychmiast po tym uderzeniu. Nie mogę znieść myśli, że konała długo na podłodze, świadoma iż umiera samotnie w ciemnościach. Wciąż zastanawiam się, czy wzywała pomocy, czy też po prostu poddała się, zamknęła oczy i odeszła.

Zapewne wskutek zszarpanych z napięcia nerwów odniosłem wrażenie, że ledwo zauważalny błysk w oczach Rexa świadczy, iż skądś zna odpowiedź na to pytanie.



3

W oddali stary czterodrzwiowy chevrolet sedan z tablicą rejestracyjną duchownego wjechał na cmentarz za karawanem. Z wysiłkiem wygramolił się z niego przygarbiony stary dżentelmen w ciemnym garniturze; ostry wiatr rozwiewał jego nierówno przystrzyżone siwe włosy.

Obaj z Rexem odwróciliśmy się do niego.

– Wiesz, mama wszystko przygotowała – powiedziałem. – Aż do najdrobniejszych szczegółów.

Rex uniósł pytająco brwi.

– W skrytce bankowej, zawierającej jej testament – wyjaśniłem. – Do papierów zaświadczających o opłaceniu z góry pogrzebu przyczepiła spinaczem kartkę ze szczegółowym opisem, w co ma zostać ubrana, łącznie z pończochami i bielizną, oraz którego pastora wezwać i jaki ustęp z Pisma Świętego ma on odczytać.

Nie mogłem powstrzymać uśmiechu na myśl o jej trwającym aż po grób teologicznym buncie przeciwko jednemu z fundamentów chrześcijaństwa.

– Co cię tak rozbawiło? – spytał Rex.

– W tej notatce zażądała kategorycznie, żebyśmy odmawiając podczas mszy Skład Apostolski pominęli fragment o zstąpieniu Jezusa do piekieł. – Potrząsnąłem głową. – Niezależnie od tego, jak bardzo drwiła z moich heretyckich poglądów na religię, sama nigdy nie zdołała pogodzić się z faktem, że jej własny zbawiciel miałby spędzić czas w diabelskim piekle.

– To znaczy w Hadesie – poprawił mnie Rex.

Uśmiechnąłem się ponowne na to wspomnienie. Mama zawsze uważała słowa „piekło” i „diabli” za przekleństwa i była zbyt wielka damą, by ich używać.

Kiedy zbliżyliśmy się do karawanu, wysiedli z niego dwaj potężnie zbudowani pracownicy firmy pogrzebowej, nienagannie ubrani i profesjonalnie nijacy, i przywitali się z przygarbionym starym pastorem. Gdy zaczął pośpiesznie przygotowywać się do mszy przy budynku miejscowego zakładu pogrzebowego, podszedłem do niego energicznym krokiem.

Czerwona i spierzchnięta twarz pastora była cała poznaczona bliznami, w których rozpoznałem ślady fachowo przeprowadzonych zabiegów usunięcia rakowych zmian skórnych. Doliczyłem się jeszcze co najmniej tuzina następnych plam wymagających leczenia. W lewej ręce ściskał zniszczoną Biblię w popękanej skórzanej okładce. Druga dłoń była lekko zaciśnięta i trochę się trzęsła, jakby był farmerem obsiewającym ziarnem pole.

Uścisnąłem tę drżącą rękę, podziękowałem mu za przybycie i przedstawiłem Rexa.

– Pamiętam pańską matkę – zwrócił się do mnie pastor. – A jeszcze lepiej Sędziego – któż go nie pamięta? – zwłaszcza z okresu powodzi w roku 1929, kiedy groziło, że woda przerwie wały – wszystkie oprócz tych, których budowę nadzorował jako przewodniczący Komisji Przeciwpowodziowej. Tak, tak, był z niego chłop na schwał.

W tym momencie wtrącili się doświadczeni pracownicy zakładu pogrzebowego, przywołując starego księdza z powrotem do teraźniejszości. Rex i ja wysunęliśmy ozdobioną cyną trumnę mamy – którą sama wybrała Bóg wie jak dawno temu – przez tylne drzwi karawanu, zanieśliśmy ją na kwaterę i umieściliśmy na aluminiowej konstrukcji nad świeżo wykopanym dołem. Obaj staliśmy w milczeniu podczas krótkiej ceremonii. Znów zabrzmiały wersety Psalmu 121 oraz zwyczajowe „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Gdy w trakcie końcowej modlitwy zamknąłem oczy, bezskutecznie usiłując przywołać z pamięci obraz mamy w innej sytuacji niż w szpitalu lub w trumnie, usłyszałem za plecami, jak jakiś pojazd zahamował na żwirowanym podjeździe.

Kiedy pastor wypowiedział końcowe „amen”, ludzie z zakładu pogrzebowego nacisnęli ukrytą dźwignię i trumna z mamą opuściła się na dół.

Rex i ja staliśmy obok otwartego grobu, a warkot koparki stawał się coraz głośniejszy. Podniosłem garść ziemi i rzuciłem ją na wierzch trumny. Zmarznięte grudki uderzyły o metalowe wieko i stoczyły się z niego z pustym głuchym odgłosem, który przeszył mi serce, i raptem przestałem widzieć przez łzy. Otarłem oczy rękawem mojej nowej marynarki i przekląłem zachmurzone niebo za to, że nie przepuściło dla mamy choćby małego promyka słońca. Przyszło mi na myśl, by przekląć również Boga, ale nigdy nie gustowałem w pustych teatralnych gestach.

W końcu odwróciłem się i zobaczyłem, że Rex odszedł i stoi plecami do mnie, z pochyloną głową. Po drugiej stronie wzgórka ziemi silnik koparki pracował niecierpliwie na jałowym biegu. Dwaj mężczyźni w żółtych kombinezonach spojrzeli na mnie wyczekująco. Skinąłem głową, odwróciłem się i podszedłem do pastora, stojącego dyskretnie nieco na uboczu. Raz jeszcze podziękowałem mu za przyjście i napomknąłem, że jego twarz powinien uważnie zbadać specjalista dermatolog, a potem wsunąłem mu w rękę kopertę z dwoma studolarowymi banknotami.

Gdy się oddalał, zobaczyłem że z jaskrawoczerwonego mercedesa sedana, zaparkowanego za ciężarówką Rexa, wysiadła wysoka kobieta o kawowej cerze.

– No, myślę że zmarli przewracają się już w grobach – odezwał się Rex stając obok mnie. Wskazał ruchem głowy kobietę idącą w naszym kierunku. Byłem pewien, że skądś ją znam.

– Jak to?

– Co za miastowy goguś z ciebie. Nie widzisz, że to cmentarz tylko dla białych gości? – odparł. – Nawet ci robociarze z łopatami są biali.

Nie spodobały mi się jego uwagi; nie miałem w tej chwili głowy do nieistotnych kwestii rasowych. Jednakże odwróciłem się do koparki i stwierdziłem, że ma rację. Co więcej, obaj robotnicy stali nieruchomo, śledząc wzrokiem zmierzającą do nas kobietę. Również dwaj pracownicy zakładu pogrzebowego i ksiądz zamarli bez ruchu, zaszokowani widokiem czarnoskórej osoby na cmentarzu białych.

Właściwie nie powinienem być zdziwiony, a jednak poczułem gorzkie rozczarowanie. Nie odwiedzałem Itta Beny od dwudziestu lat i to oddalenie od realiów Delty pozwoliło mi tkwić w wygodnej fikcji i gratulować sobie, że moja skromna działalność w ruchu na rzecz praw obywatelskich oraz niezwykłe poświęcenie wielu innych ludzi zmieniło tutejsze stosunki, przekształcając je w chwalebną równość szans. Lecz najwidoczniej tutejsze życie – w większym stopniu niż w reszcie stanu Missisipi, innych stanach zapadłego Południa czy większości rejonów Ameryki – w dalszym ciągu obracało się wokół głęboko zakorzenionych problemów rasy, pochodzenia i segregacji.

Zacząłem tłumaczyć to Rexowi, gdy raptem serce mi zamarło: idącą ku nam kobietą była Vanessa Thompson. Ta Vanessa Thompson, majętna prawniczka działająca na rynkach obrotu akcjami, była szefowa Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy. Jej uderzająco piękna twarz trafiła na okładkę magazynu „Time”, kiedy blisko dziesięć lat temu Vanessa porzuciła lukratywną praktykę adwokacką w Nowym Jorku i wróciła do stanu Missisipi, aby użyć swych pieniędzy do zapewnienia pomocy prawnej miejscowym biedakom, ponieważ, jak się wyraziła, „nadszedł czas, by zwrócić dług”. Lecz przypomniałem sobie również zacytowane w owym artykule wypowiedzi kilku bardziej cynicznych obserwatorów, którzy uważali, że jej posunięcie było „raczej spłatą niż zwrotem”. Wciąż jeszcze trzymałem tamten egzemplarz „Time’a” w szufladzie biurka w salonie mojego domku w Playa del Rey.

Jednak to nie potężna i bogata Vanessa Thompson, bojowniczka o prawa obywatelskie, tylko dawna nastoletnia Vanessa Thompson, obiekt moich westchnień w liceum i najcudowniejszy zakazany owoc, w jednej chwili wstrzymała bicie mego serca, dokładnie tak, jak to się działo przed ponad trzydziestu laty.

Jej pojawienie się nie było dla mnie całkowitym zaskoczeniem, ponieważ w ciągu ostatniego miesiąca wymienialiśmy ze sobą e-maile na temat dziwnego przypadku przestępstwa popełnionego z zimną krwią, a zarazem z nienawiścią. W swoich e-mailach wciąż powtarzałem Vanessie, że nie zajmuję się przeprowadzaniem ekspertyz sądowych, lecz ona nalegała i przysyłała mi kolejne pliki pełne informacji o Darrylu Talmadge’u, miejscowym białym skazanym niedawno za zamordowanie w latach sześćdziesiątych czarnego mężczyzny. Nie mogłem pojąć, czemu Vanessa chce, abym pomógł jej uratować Talmadge’a od komory gazowej.



5

Obecnie spotkaliśmy się znowu w ten smutny dzień, obok jednego z grobów z zardzewiałym żelaznym Krzyżem Południa. Wyciągnęła rękę i dotknęła palcami mojego przedramienia.

– Witaj, Brad – powiedziała. Znów poczułem gwałtowne drżenie serca. – Przykro mi z powodu twojej matki.

Rozwarłem ramiona, a ona przytuliła się do mnie, jakby wcale nie upłynęło tych trzydzieści pięć lat. Objęła mnie i wsunęła dłoń pod moją marynarkę, nadając naszemu przywitaniu jeszcze serdeczniejszy charakter, po czym odstąpiła krok do tyłu. Puściłem ją niechętnie.

– Ogromnie cię przepraszam za najście w takiej chwili, ale w ciągu ostatnich kilku dni ta sprawa Talmadge’a przybrała nieoczekiwany obrót. Naprawdę potrzebujemy twojej pomocy i miałam nadzieję, że przekonam cię osobiście.

Gdy mówiła, mój wzrok przyciągnął jakiś ruch za jej plecami. Zdałem sobie sprawę, że znów wpatruję się w wielką magnolię, lecz tym razem dostrzegłem poruszenie dużo dalej, pośród drzew rosnących nad jeziorem Roebuck.

Nim zdołałem zareagować, w chłodnym powietrzu rozbrzmiał strzał karabinowy. Vanessa upadła do przodu. Wyciągnąłem ręce, żeby ją podtrzymać i ujrzałem straszliwą dziurę w miejscu, gdzie przed chwilą było jej oko. Z tej potwornej rany trysnęła ciepła szaro-czerwona ciecz, na moment mnie oślepiając. Chwyciłem Vanessę, potoczyłem się razem z nią na ziemię i nakryłem ją swoim ciałem, gdy drugi strzał rozdarł ciszę poranka.

Tagi: Lewis Perdue, idealny zabójca, fragment, książka, Tom Clancy, Forsythe, Ludlum,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany