Zawsze jest cholerny duch

kzarecka

2009-03-30

b322azen_160_01"Zawsze jest cholerny duch" to jeden z rozdziałów najnowszej książki Christophera Moore'a. Powieść nosi tytuł "Błazen" i myślę, że wielu z was doskonale o tym wie. Wie też o chędożeniu. I o mordach. I o zdradach. Tak, opowieść to sprośna a rubaszna. Nie każdy jednak wie, czym są współryby. A właśnie tego możecie dowiedzieć się z fragmentu o cholernym duchu, który, tak na marginesie, szwęda się w powieści dość często. I choć uczenie kruka mowy, było czystą głupotę, czytanie o tym, jest przejawem mądrości, bo jakże można powiedzieć, że Moore jest
światowej klasy błaznem, gdy nie zna się jego walki ze słowem?


Pacan! – wydarł się kruk. Zawsze jest cholerny kruk.

– Głupotą było uczyć go mowy, gdybyś mnie pytał – powiedział wartownik.

– Głupota to mój obowiązek zawodowy – odparłem. Bo tak jest, wiecie? Jestem błaznem. Błaznem na dworze Lira, króla Brytanii. – A ty jesteś pacan – dodałem.

– Spieprzaj! – powiedział kruk.

Strażnik zamachnął się na niego włócznią i wielki czarny ptak poderwał się z muru, by z krakaniem pofrunąć nad Tamizą. Przewoźnik na promie uniósł wzrok, zobaczył nas na wieży i pomachał. Wskoczyłem na mur i ukłoniłem się – do twoich pieprzonych usług, dziękuję. Wartownik mruknął coś z niezadowoleniem i splunął za krukiem. W Tower zawsze były kruki. Tysiąc lat temu, zanim George II, zidiociały król Meryki, zniszczył świat, żyły tu kruki. Legenda głosi, że dopóki w Tower będą te ptaki, Anglia przetrwa. Mimo to nauczenie jednego z nich mowy mogło być błędem.

– Idzie hrabia Gloucester! – krzyknął wartownik z zachodniego muru. – Ze swoim synem Edgarem i bastardem Edmundem!

Strażnik obok mnie uśmiechnął się.

– Gloucester, tak? Koniecznie zróbcie ten kawałek, w którym odgrywasz kozę, a Śliniak udaje hrabiego, który myli cię ze swoją żoną.

– To by było nieuprzejme – stwierdziłem. – Hrabia niedawno owdowiał.

– Zagrałeś to, kiedy zjawił się tu ostatnio, a wtedy ona była jeszcze ciepła w grobie.

– No tak, to była przysługa. Chciałem, żeby wstrząs wyrwał nieszczęśnika z żalu, nie?

– Dobre to było. Tak beczałeś, że myślałem, że Śliniak naprawdę zapycha ci zad.

Zapamiętałem sobie, żeby zepchnąć strażnika z muru, kiedy nadarzy się okazja.

– Słyszałem, że chciał zlecić twoje zabójstwo, ale nie zdołał uzyskać zgody króla.

– Gloucester to szlachcic, nie potrzebuje zgody na morderstwo. Wystarczą kaprys i broń.

– Nieprawda, psiakrew – odrzekł strażnik. – Wszyscy wiedzą, że król wziął cię pod swoje skrzydła.

Miał rację. Cieszę się pewnymi przywilejami.

– Widziałeś Śliniaka? Skoro przybył Gloucester, szykuje się galowe przedstawienie.

Śliniak to mój uczeń, tępy bydlak o rozmiarach konia pociągowego.

– Przed wartą był w kuchni – odparł strażnik.


W kuchni panował zgiełk – szykowano ucztę.

– Widziałeś Śliniaka? – spytałem Degustatora, który siedział przy stole, wpatrując się smętnie w chlebową tacę, na której leżała wieprzowina na zimno, czyli królewski obiad. Był chudym, chorowitym facetem, bez wątpienia wybranym do swojej funkcji z uwagi na wątły organizm, i miał skłonność do padania trupem przy pierwszej lepszej okazji. Lubiłem zwierzać mu się ze swoich kłopotów, wiedząc, że nie dotrą do wielu uszu.

– Czy to nie wydaje ci się zatrute?

– To wieprzowina, chłopie. Pycha. Jedz. Połowa mężczyzn w Anglii oddałaby jądro za taką ucztę, a dopiero jest południe. Nawet mnie kusi. – Potrząsnąłem głową, posłałem mu uśmiech i zadzwoniłem dzwoneczkami przy czapce, by go rozweselić. Udałem, że kradnę mu kawałek wieprzowiny. – Ty pierwszy, oczywiście.

Nóż wbił się w stół, obok mojej dłoni.

– Cofnij się, błaźnie – powiedziała Bańka, naczelna kucharka. – To królewski obiad i prędzej utnę ci jaja, niż pozwolę go zjeść.

– Moje jaja już należą do ciebie, milady – odrzekłem. – Chcesz je na tacy czy raczej podać je w miseczce, ze śmietaną, jak brzoskwinie?

Bańka prychnęła, zabrała nóż ze stołu i ponownie zajęła się oprawianiem pstrąga na rzeźnickiej desce. Gdy się poruszała, jej wielki tyłek falował pod spódnicą niczym burzowe chmury.

– Mały szelma z ciebie, Kieszonko – odezwała się Piskliwa, której uśmiech okalały fale piegów. Była drugą kucharką, mocno zbudowaną, rudowłosą dziewczyną o piskliwym śmiechu i hojnej werwie w ciemnościach. Degustator i ja często spędzaliśmy miłe popołudnia, patrząc, jak ukręca łby kurczakom.

Przy okazji, nazywam się Kieszonka. Imię nadała mi matka przełożona, która znalazła mnie na progu klasztoru, gdy byłem małym dzieckiem. Prawda, nie jestem zbyt duży. Niektórzy mogliby nawet uznać mnie za malutkiego, lecz jestem szybki jak kot i przyroda obdarzyła mnie innymi przymiotami. Ale żeby szelma?

– Zdaje się, że Śliniak udał się do komnat księżniczki – oznajmiła Piskliwa.

– Owszem – potwierdził ponuro Degustator. – Pani przysłała po lekarstwo na melancholię.

– I dureń poszedł? – Wygłupiać się samemu? Chłopak nie był gotowy. A gdyby popełnił gafę, potknął się, upadł na księżniczkę niby kamień milowy na motyla? – Jesteś pewna?

Bańka wrzuciła oprawionego pstrąga do cebra, pełnego śliskich współryb (Współryby – inne ryby w danej grupie, jak współpracownicy, współczynniki itp. Zamknijcie się, jest takie słowo).

– Podśpiewywał "do pracy idę". Powiedzieliśmy mu, że będziesz go szukał, kiedy usłyszeliśmy, że przychodzą księżna Goneryla i książę Albanii.

– Książę Albanii?

– Czy nie przysiągł, że zawiesi twoje trzewia na kandelabrze? – spytał Degustator.

– Nie – odparła Piskliwa. – To był książę Kornwalii. Książę Albanii chciał nadziać jego głowę na pikę, zdaje się. Na pikę, prawda, Bańko?

– Zaiste, głowę na pikę. Śmieszne, jeśli o tym pomyśleć, wyglądałbyś jak ta twoja lalka na patyku w powiększeniu.

– Jones – powiedział Degustator, wskazując moje błazeńskie berło, Jonesa, który to rzeczywiście stanowi pomniejszoną wersję mojego przystojnego oblicza, przymocowaną do solidnej rączki z polerowanego orzecha. Jones przemawia za mnie, kiedy tylko mój język musi przekroczyć granice bezpieczeństwa przy rycerzach i szlachcie, bo głowę ma już zawczasu nadzianą na pikę, łagodząc gniew ludzi ponurych i pozbawionych poczucia humoru. Moja wspaniała sztuka nieraz przepada w obliczu tematu.

– Tak, to byłby nadzwyczajny ubaw, Bańko, widok ironiczny, jakby piękna Piskliwa obracała cię na rożnie nad paleniskiem, a ty miałabyś z obu końców jabłka dla ozdoby. Chociaż cały zamek mógłby pójść z dymem od podsycanego tłuszczem ognia, do tego czasu śmiechu byłoby co niemiara.

Umknąłem przed celnie rzuconym pstrągiem, po czym posłałem Bańce uśmiech wdzięczności za to, że zamiast rybą nie cisnęła nożem. Dobra z niej kobieta, choć bardzo duża i szybka w gniewie.

– Muszę znaleźć olbrzymiego, zaślinionego przygłupa, jeśli mamy przygotować rozrywki na wieczór.

Christopher Moore "Błazen"; Wydawnictwo: Mag; Tłumaczenie: Jacek Drewnowski; Format: 135 x 205 mm; Liczba stron: 400; Okładka: twarda; ISBN: 978-83-7480-123-2

"Błazen" - recenzja

Tagi: Christopher Moore, Błazen, książka, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany