Viriconium

kzarecka

2009-04-06

viriconium_160_01Kto odróżni, co jest rzeczywistością, a co majakiem: co magią, a co iluzją; kto bohaterem, a kto łotrem; kto człowiekiem, a kto potworem... w Viriconium? Książka M. Johna Harrisona, jedna z najbardziej oczekiwanych w tym roku,
ukazała się w serii Uczta Wyobraźni wydawnictwa Mag (świetne, bardzo ładne wydanie). Do tej pory w serii ukazały się genialne powieści Duncana, a także MacLeoda, Bishop, Wattsa i Strossa. Dziś do poczytania fragmenty z "Viriconium".



Gdy błądzący pośród opuszczonych obserwatoriów i porzuconych fortyfikacji w Lowth łotrzykowie arystokratów z Górnego Miasta zabierają się do gierek, w które są uwikłane ich stronnictwa i frakcje, zaczynają gwizdać. Te dźwięczne rozmowy – prowadzone gdzieś w oddali lub rozlegające się tuż na wyciągnięcie ręki – krótkie rozkazujące świśnięcia i przeciągłe odpowiedzi, często kończące się nutą, w której wielu usłyszałoby pytanie – tworzą podstawy złożonego języka. Echa prowadzonych w nim konwersacji budzą was zwykle o ołowianej godzinie tuż przed świtem. Podchodzicie do okna: na ulicy nikogo nie ma. Słychać jedynie kroki biegnących albo czyjeś stłumione westchnienie. Po minucie lub dwóch wszystkie gwizdy milkną, odsuwają się w stronę Cynowego Rynku albo Margarethestrasse. Następnego dnia przechodnie znajdują któregoś z pomniejszych książąt z poderżniętym gardłem, a wy zostajecie z nieledwie przeczuciem tajemnych wojen, zabójczej cierpliwości i inteligencji prowadzonych pośród nocy manewrów.

Dzieci Dzielnicy udają, że rozumieją wszystkie te sygnały. Dobrze też znają opowieści o wszystkich najgroźniejszych ludziach w mieście. Rankiem, po drodze do Lycee na Simeonstrasse badawczo przypatrują się każdej twarzy, na której maluje się choćby cień wyczerpania.

– O! Tam idzie Antic Horn! – szepcą – Mistrz Filozoficznego Stowarzyszenia Błękitnego Anemona. – Albo: – Zeszłej nocy Osgerby Practal zabił dwóch ludzi królowej. Tuż pod moim oknem. Zadźgał ich swoim sztyletem. O, tak! I potem odgwizdał sygnał Klanu Szarańczy "odszukałem i zabiłem"...

Gdybyście za tymi gwizdami poszli pewnego surowego, grudniowego wieczoru, kilka lat po Wojnie Dwóch Królowych, zaprowadziłyby was do okrytego niesławą podwórca na zapleczu gospody o nazwie "Pod osiodłaną driadą", na skrzyżowaniu Rue Miromesnil i Alei Słonej Wargi. Słońce zaszło już godzinę temu. Skryło się za trzema sztabami pomarańczowych chmur. Zaraz potem zaczął padać mokry śnieg. Wciąż padał. Z gospody wypływały dym i para, ich kłęby były wyraźnie widoczne w bijącym z uchylonych drzwi świetle; w powietrzu unosiła się ostra, przenikliwa woń, na którą składały się wymieszane zapachy pomady do ciała, wieprzowej kiełbasy i płonącego antracytu. Z trzech stron podwórka tłoczyli się ludzie w wełnianych płaszczach obrębionych pasemkiem koloru zakrzepłej krwi. Mężczyźni przestępowali z nogi na nogę „wyważonym krokiem charakterystycznym dla zawodowych tancerzy lub szermierzy”. Stali skupieni, w milczeniu, niemal zupełnie ignorując dochodzące z gospody hałaśliwe śmiechy.

Dawno temu ktoś umieścił na dziedzińcu cztery drewniane słupki. Poczerniałe, ozdobione śnieżnymi czapami, tworzyły kwadrat o boku kilku metrów. Sześciu terminatorów pracowało teraz, by go oczyścić. Zgarniali zamarzniętą breję miotłami o długich trzonkach i tępili łopaty, rozbijając pozostałe po wczorajszych zawodach stwardniałe kawały lodu.

(Za dnia ci sami chłopcy sprzedawali na Bazarze Rivelin lukrowane anemony, lub służyli jako umyślni hazardzistom i innym miejskim cwaniakom. Po południu jednak ich spojrzenia stawały się nieobecne, zamyś­lone, podekscytowane: nie mogli się już doczekać nocy, kiedy to wkładali luźne, dziewczęce wełniane kurtki i obcisłe skórzane spodnie, gdy przeobrażali się zarazem w treserów i pielęgniarki mężczyzn, noszących płaszcze w kolorze mąki. Jak ich oceniać, czy choćby poddać opisowi? Są chudzi, niedożywieni, ale przecież bardzo żarliwi i zaangażowani. Stąpają lekko, sprężyście. Nie rozumie ich nikt, nawet ich panowie).

Dwóch z nich przygotowywało właśnie do walki niemłodego już człowieka, który siedział na stołku, pośród innych członków swego stronnictwa. Młodzieńcy zdjęli mu już płaszcz i kolczugę, a także wzmocnili płócienną opaską prawy nadgarstek mężczyzny. Odgarnęli z twarzy siwe włosy i spięli je z tyłu zdobną, stalową klamrą. Teraz wcierali balsam w sztywne mięśnie ramion. Nie zwracał na nich uwagi, pustym wzrokiem wpatrując się w poczerniałe słupki, które na niego czekały, niczym wyłowione na mokradłach martwe ciała topielców. Wydawało się, że wcale nie odczuwa zimna, choć jego pokryte bliznami ręce były fioletowe od chłodu. Poruszył się tylko raz – wsunął dwa palce pod pasek na nadgarstku, upewniając się, czy został dostatecznie mocno zaciągnięty. Miecz spoczywał oparty o jego kolana. Mężczyzna niedbałym gestem wcisnął jego ostrze pomiędzy dwa brukowce i zaczął podważać jeden z nich (...)


**********


Była ostatnia godzina przed świtem i skuwający wszystko mróz przemienił zryty koleinami śnieg w twardy lód. Retz przebiegł pod łukowato sklepioną bramą w alei nieopodal Nabrzeża Line Mass i znalazł się na głębokim, wąskim podwórku, na którym wydęte ściany domów były podparte wielkimi drewnianymi belkami. Na dnie tej sypiącej się studni panowały okropny ziąb i absolutna ciemność, której nie mąciły ani dzień, ani noc; wszędzie dokoła walały się potłuczone gliniane naczynia i wiele innych odpadków. Retz zadrżał. W trzech ścianach widniały okna, czwarta była gładkim, oblepionym sadzą klifem, poznaczonym w kilku miejscach żelaznymi hufnalami. Wysoko w górze zobaczył niewielki kwadracik rozświetlonego księżycową poświatą nieba. Na razie udało mu się zgubić pościg. Prześladowcy stracili jego trop. Ostatnim razem słyszał pogoń gdzieś w ulicach nad kanałem. Upewniwszy się, że choć przez chwilę będzie sam, usiadł przed wejściem do jednego z budynków. Chciał tu przeczekać do pierwszych promieni świtu. Opatulił się ciasno wełnianym płaszczem. Nagle, tuż przy jego uchu rozległo się ciche gwizdnięcie. Krzyknął przestraszony, poderwał się na równe nogi i zaczął łomotać do drzwi.

– Pomocy! – wrzeszczał. – Mordują!

W ciemności za nim ktoś zaśmiał się cicho, ironicznie. Wcześniej stronnicy Klanu Szarańczy przepędzili go z Dzielnicy Artystów prosto do Lowth. Tam, na znajomym wzgórzu, z narastającym uczuciem paniki rozpoznawał ich nawoływania, ostre krzyki i ciche, tęskne gwizdy – sygnały tuzina innych frakcji, w tym Mohoków Anaksa-Hermaksa z Górnego Miasta, Gorączkowego Anschlussu z ich nadnaturalnie przeciągłym hymnem „Wszystkich nas to spotka”, sygnały Ludzi Żółtego Papieru i Bractwa Piątego Września, a nawet wyniosłych najemników Błękitnego Anemona. Wszyscy czekali tylko na niego, ­zawiesiwszy z tej okazji swoje tradycyjne konflikty. Ich gwizdy sprawiły, że można było pomyśleć, iż spędza noc w ptaszarni. Gonili go w tę i z powrotem po całym Lowth, wśród wciąż padającego, zimnego deszczu ze śniegiem, aż poczuł w płucach palący ból. Ukazywali się mu tylko po to, by ani na chwilę nie ustawał w biegu, i zaganiali stopniowo w stronę Górnego Miasta i pałacu Mamki Vooley. Teraz trzymał się już tylko nadziei, że nie zabiją go w czyimś domu, ani w świetle dnia. Wystarczyło jedynie dotrwać do świtu.

– Pomocy! – krzyknął raz jeszcze. – Ratunku! Proszę!

Nagle otworzyło się jedno z okien na górze i pojawiła się w nim czyjaś, ostrożnie przechylona głowa. Retz zamachał rękoma.

– Mordują!

Okno się zatrzasnęło. Jęknął i ze zdwojonym impetem ponownie zaczął się dobijać do drzwi. Tymczasem za nim cały dziedziniec już rozbrzmiewał pogwizdywaniem Ludzi Żółtego Papieru. Gdy się obejrzał, ujrzał ich sylwetki na drewnianych belkach, rysujące się na tle nieba. Chcieli wypędzić go z podwórka i zagonić z powrotem do miasta. Ktoś klepnął go w ramię i wyszeptał niewyraźnie kilka słów. Kiedy Retz wyciągnął rękę, niewidoczny przeciwnik ciął go lekko w wierzch dłoni. Mgnienie oka potem otworzyły się drzwi. Retz wpadł przez nie do tonącego w półmroku korytarza, w którym czekał nań odziany w granatowy płaszcz starzec ze świecą w dłoni.

M.J. Harrison "Viriconium"; Wydawnictwo: Mag; Tłumaczenie: Grzegorz Komerski; Format: 135 x 205 mm; Liczba stron: ok. 600; Okładka: twarda; ISBN: 978-83-7480-121-8

Tagi: Harrison, Viriconium, książka, uczta wyobraźni,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany