Parodia, satyra, "piąta ewangelia" według Fabera

kzarecka

2009-08-25

ewangelia_ognia_160A to Holender - rzeknąć się chce. Jak się chce, to się rzecze. Zatem: - A to Holender! Michel Faber, którego Polacy mogą uwielbiać za "Szkarłatny płatek i biały", napisał książek więcej. I dlatego trafiła do nas "Ewangelia ognia". "The Times" napisano o niej: - Bezlitośnie trafna parodia, która bierze na celownik chciwych, nerotycznych, egocentrycznych pisarzy. Holenderski autor stworzył opowieść o znalezieniu bardzo, bardzo, bardzo starego dokumentu, który, aby sprzedać się w obecnych czasach, musi stać się produktem medialnym.



O książce - Po części współczesna wersja (parodia) mitu o Prometeuszu, a po części cięta satyra na biznes wydawniczy. Obrywa się po równo wszystkim – żądnym szybkiego zysku wydawcom, egocentrycznym pisarzom, fanatykom religijnym i autorom idiotycznych komentarzy na forach internetowych.
Irak po upadku Husajna. W splądrowanym muzeum Theo Griepenkerl, ambitny naukowiec, znajduje dziewięć idealnie zachowanych zwojów, które dwa tysiące lat spoczywały w ukryciu. Ich autorem jest niejaki Malchus, naoczny świadek ostatnich godzin życia Chrystusa. Relacja Malchusa znacznie się różni od tych pozostawionych przez Mateusza, Marka, Łukasza i Jana...
Wielkie odkrycie stanie się przekleństwem naukowca. Theo tłumaczy tekst z aramejskiego na angielski i wydaje drukiem. Prawa rynku wymagają, aby historyczne wersety zostały przerobione na produkt medialny. Machina promocyjna rusza. Informacja o "piątej ewangelii" trafia do wiadomości publicznej – i wtedy się zaczyna.

"The Observer": - Przezabawna satyra, którą czyta się jednym tchem.

"Time Out": - Ewangelia ognia nie jest powieścią o religii, ale o niebezpiecznej sile książek będących wehikułem idei.

"The Financial Times": - Wciągająca opowieść z żartobliwie potraktowaną symboliką w tle.

"The Dazed and Confused Magazine": - Faber pisze po mistrzowsku. Jego książki czyta się z niesłabnącym dreszczem emocji i zapartym tchem. Tworzy światy, w które wierzymy bez zastrzeżeń.

Fragment
Theo nie mógł się już tego doczekać i drżał z niecierpliwości na sam widok teczki. Te papirusy były jak czasopisma pornograficzne, z którymi bliższy kontakt musiał odłożyć na później. Nie chodzi jednak o to, by w jego fascynacji zwojami kryło się coś lubieżnego – ich porównanie do pornosów było jedynie metaforą obietnicy, szeptanej gorączkowo z tylnego siedzenia, i zapowiedzią sukcesu, który miało mu przynieść to znalezisko.
Papirusy były na pewno autentyczne w tym sensie, że niewątpliwie złożono je w brzuchu kamiennej bogini wtedy, kiedy owa rzeźba powstała, czyli przed blisko dwoma tysiącami lat. Dzięki szczelnie zamkniętej kryjówce i środkowi konserwującemu, którym została nasycona tkanina, zwoje zachowały się w doskonałym stanie: były sprężyste, jędrne i nie rozsypywały się w proch, co często przydarza się starym dokumentom. Już choćby z tego powodu można było uważać mosulskie papirusy za absolutnie wyjątkowe odkrycie. Zazwyczaj – trudno użyć tego słowa w odniesieniu do tekstów liczących dwa tysiące lat, przymknijmy jednak oko na tę drobną nieścisłość – znalezienie tego rodzaju skarbu stawało się krótkotrwałą sensacją prasową, a potem przez całe lata nie mówiono na jego temat ani słowa, podczas gdy zespół uczonych i konserwatorów zastanawiał się, jak coś odcyfrować z żałosnych strzępów takich pism, zanim się ostatecznie rozpadną. Właśnie dlatego znalezienie tak starych zwojów, które dało się rozwinąć i przeczytać niczym świeży numer "Toronto Star", było niesłychanie doniosłym wydarzeniem.
Ale znalezienie dziewięciu papirusów, pieczołowicie wykaligrafowanych przez żyjącego w I wieku, nawróconego na chrześcijaństwo człowieka imieniem Malchus, należało uważać za prawdziwy cud.

Bracia i siostry, dziękuję wam za listy i błagam o wybaczenie, albowiem długo zwlekałem z odpowiedzią. Nie zasłużyłem na waszą cierpliwość, choć raczej powinienem powiedzieć, że nie zasłużył na nią człowiek imieniem Malchus. Malchus nie zasługuje na większą uwagę niż zdechły pies na ulicy – powinniście go słuchać jedynie dlatego, że jego słowa dają świadectwo wielkości Jezusa Nazareńczyka, Mesjasza, Syna Bożego.

Nie było to jakieś nadzwyczajne otwarcie, zwłaszcza dla ateisty, jakim był Theo. Ale kiedy po raz pierwszy zobaczył te zwoje w mosulskim muzeum, natychmiast zelektryzowało go, że napisano je po aramejsku. Gdyby teksty były w języku koptyjskim, kurdyjskim, perskim albo nawet klasycznym arabskim (języku, którym z pomocą koranicznych glosariuszy posługiwał się w piśmie całkiem nieźle), Theo uznałby, że papirusy to skarby narodowe, których oczywiście nie mógł sobie przywłaszczyć. Popełniłby kradzież, wynosząc je ze złupionego muzeum, wokół którego paliły się samochody i szczątki ludzkich ciał. Ale aramejski... Aramejszczyzna to była jego pasja. Znał ten język chyba lepiej niż ktokolwiek w Ameryce Północnej, a nawet lepiej niż wielu uczonych ze Wschodu. To, że w wyjątkowo dramatycznym momencie swojego życia znalazł napisany po aramejsku pamiętnik, który spadł mu wprost pod nogi, dosłownie, było zbyt dziwnym zbiegiem okoliczności, by mógł go zignorować. Te zwoje zostały mu po prostu przeznaczone. Nie istniało inne wytłumaczenie.

Prawdę rzekłszy, zmarnowałem większą część swego życia, jak każdy człowiek, którego istnienie przed poznaniem Jezusa Mesjasza nie stanowi na tym świecie żadnej wartości. Uważam, że moje pierwsze trzydzieści pięć lat pełne było zarówno słodkich sukcesów, jak i gorzkich rozczarowań. Teraz jednak widzę, że o nic nie walczyłem, toteż nic nie wygrałem.
Odkąd opuściłem dom mojej matki, zarabiałem na chleb, imając się różnych zajęć: byłem na przykład skrybą zapisującym nieistotne myśli różnych mało ważnych ludzi, którzy puszyli się, mniemając, że są wielkimi przywódcami, a także denuncjatorem i donosicielem. Nie mówiono tak o mnie oficjalnie, ale te właśnie słowa należycie oddają charakter mojej służby.
Najpierw zostałem zatrudniony na dworze prokuratora Waleriusza Grata. Byłem dumny jak paw, że służę tak wysoko postawionej osobistości. Tłumaczyłem jego najbłahsze orzeczenia z rzymskiego na język ludu – przekładem ważniejszych wyroków trudnili się inni skrybowie. Przepracowałem na tej posadzie trzy lata. Było to tak, jakbym brał się za rynsztokowe nieczystości i pisał na nich, kiedy spływały ulicą. Ale bardzo pragnąłem awansować.


Theo zdążył dotąd przeczytać tylko tyle, bo jego życie ostatnio mocno się skomplikowało, a nie licząc kilkunastu godzin spędzonych w samolotach, gdzie kartkował pisma pokładowe i przyglądał się symbolicznym tańcom bezpieczeństwa w wykonaniu umundurowanych stewardes, właściwie nie miał czasu się nad wszystkim zastanowić. Nawet droga z muzeum na lotnisko w Bagdadzie była dla niego nie lada przeżyciem, podlanym wysokooktanowym niepokojem, który wydawał mu się głównym produktem narodowym Iraku. Przytrafiło mu się – albo prawie przytrafiło – mnóstwo różnych przygód, którymi niewątpliwie zaimponowałby Meredith, gdyby się nie rozstali. Theo miał wprawdzie dość typowe kłopoty, których powinien się spodziewać każdy podróżny na tyle nieroztropny, żeby przyjechać podczas wojny do Iraku, i nie groziły mu żadne spektakularne niebezpieczeństwa, na jakie narażałby się na przykład jako żołnierz, ale to tylko dodawało jego przejściom egzotyki. Mógłby opowiadać o nich lekceważącym, niskim i pogodnym głosem, przypominającym głos, jakim fotografowie przyrody opowiadają o swoich spotkaniach z dzikimi zwierzętami.

Michel Faber "Ewangelia ognia"; Wydawnictwo: W.A.B.; Tłumaczenie: Maciej Świerkocki; Format: 125 x 195 mm; Liczba stron: 176; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7414-664-7

KaHa

Tagi: Michel Faber, Ewangelia ognia,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany