Drugie Ostrze ostrzejsze?

kzarecka

2009-12-15

ostrze2_160Mistrz budowania napięcia Matthew Woodring Stover przedstawia "Ostrze Tyshalle'a 2", kolejny tom cyklu "Akty Caine'a". Prawo i niegodziwość, seks i przemoc - wyświetla baner reklamujący książkę. Książkę pochodzącą z cyklu, który jednych zachwyca, a drugich odrzuca. Cóż, taka jest literatura... Nie można dogodzić każdemu. Stover znacznie wcześniej zapoznał czytelników z Hari Michaelsonem (gwiazdą na Ziemi) i jego odpowiednikiem w Nadświecie - Cainem (doskonałym zabójcą). Ci, którzy dostrzegli klasę autora już wtedy, kolejny tom przeczytają również z przyjemnością. Dla nich (i dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji poznać Caine'a) poniższy fragment.


Drzwi furgonetki Policji Społecznej otworzyły się pośród nocy na zalanym oślepiająco białym światłem lądowisku na dachu. Tan’elKoth poruszył ramionami, żeby je rozluźnić, i wysiadł, stając na spękanym asfalcie. Odetchnął powoli i głęboko, świadomie zmuszając się do zachowania spokoju i czujności. Stan gotowości umysłu to sprawa kluczowa – musiał być przygotowany do naturalnej i spokojnej reakcji na każdą ewentualność. Chociaż byłoby łatwiej, pomyślał sobie kwaśno, gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, na co się przygotować. Furgonetka policyjna czekała na niego przed studiem nagraniowym Przygód na żywo, na lądowisku, na którym spodziewał się ­zobaczyć limuzynę Studia. Teraz, jak się nad tym zastanowił, to rzeczywiście było coś złowieszczego w tym, jak Komediant Clearlake życzył mu powodzenia pod koniec wywiadu na żywo. Ten drobny grymas, zanim się odezwał, delikatne zaszklenie się oczu – usłyszał w słuchawce ostrzeżenie? Jakiś technik dał mu znać, że Tan’elKoth naraził się pospołom? Przeszedł go dreszcz, gdy nabrał podejrzeń. Obserwował na monitorach ochrony, jak Kollberg i Policja Społeczna zorganizowali zasadzkę na Caine’a.

To lądowisko znajdowało się na dachu niskiego budynku otoczonego przez kopuły mieszkalne. Furgonetka wylądowała dokładnie na wielkim namalowanym krzyżu, którego czerwień wyblakła i zamieniła się w zdarty, brudnopastelowy róż pośrodku dużego, szarego od sadzy koła. Więc to musi być jakiś szpital. Musiał być, poprawił się w myślach Tan’elKoth. Dach obstawiono takimi samymi furgonetkami jak ta, którą przyleciał. Wieżyczki jeżyły się od działek skierowanych na zewnątrz i w dół – miały pod obstrzałem wszystkie wejścia. Albo raczej wyjścia. Jeden z policjantów bez twarzy wskazał na otwarte drzwi prowadzące z dachu i Tan’elKoth ruszył w ich kierunku, wsuwając kciuki pod bandolety uprzęży amplimodowej. Musiały go jakoś krępować, albo może za mocno je zacisnął na grubym swetrze; miał pewne problemy z wzięciem głębszego wdechu. Drzwi prowadziły na nieoświetlone schody: ciemne, prostokątne zejście w zapomnienie. Zalatywało stamtąd kwaśnym potem, amoniakiem uryny i pączkującym, zielonym rozkładem – jakby schody były gardłem padlinożercy, który powoli umiera na jakąś potworną martwicę wnętrzności.

Tan’elKoth się zatrzymał. Hannto Kosa – Hannto bojaźliwy, Hannto słaby, Hannto tchórz – jakimś cudem dotarł do bram umysłu Tan’elKotha. A może to nie był aż taki tchórz: nawoływał Tan’elKotha, żeby zaatakował towarzyszących mu policjantów, zniszczył ich, zabił i sam przy tym zginął. Lepsza czysta śmierć tu, na górze, w tym zapylonym smogu udającym świeże powietrze, niż połknięcie przez niewyobrażalne gardło. Niemal wszystkie istnienia w nim zaszlochały ze strachu. Sam Ma’elKoth, bóg we własnej osobie, doradzał zachowanie ostrożności. Lamorak nic nie powiedział. Mroczny cień skulił się gdzieś w jakimś czarnym, zapomnianym kącie w niewysłowionym przerażeniu, bo oddech tych schodów pachniał jak Donżon, jak Teatr Prawdy. Śmierdziało tu jak w Szybie. Jeden z pospołów sięgnął ku Tan’elKothowi, który cały się spiął, szykując się na cios pałką elektryczną. Zamiast tego zdziwił się, bo pospoł po prostu dotknął go dłonią w rękawicy i pochylił się, mówiąc cicho przez digitizer:

– No, śmiało – powiedział niemal ludzkim głosem, jakiego Tan’elKoth jeszcze nigdy nie słyszał u żadnego pospoła. – Lepiej nie kazać mu czekać.

Pozostali spojrzeli na siebie przez osłony hełmów, ledwo widocznie kiwając głowami; przesuwali rękawiczkami po broni, jakby ich świerzbiły ręce. To mgnienie czegoś ludzkiego za srebrnymi mas­kami – tak niespodziewane – sprawiło, że nerwowe zaciskanie się żołądka Tan’elKotha zamieniło się w lodowaty strach, siedzący głęboko w kościach. To było upiorne, wyobrazić sobie, że Policja Społeczna może się czegoś obawiać. Jakby to, co czekało na niego na dole, nawet ich przerażało. Biorąc głęboki, rozdygotany wdech, Tan’elKoth zszedł po schodach i ciemność go połknęła.

***

Na dole zastał istny koszmar: zdumionych, przerażonych Robotników, Administratorów i Lekarzy; krew, płacz, brud i krzyki; Policjantów Społecznych w srebrnych maskach pełniących straż jak roboty. Światło dawały jedynie oślepiające reflektory ­awaryjne. Kwaśny odór ludzkiego strachu mieszał się z pleśnią brudnej wykładziny i niemal obezwładniającym słodkawym, metalicznym smrodem krwi i gówna. Tan’elKoth wszedł w cuchnący mrok długiego, wąskiego korytarza i trafił do otwartej przestrzeni, w której znajdowało się kiedyś biuro. Szczątki kilku biurek walały się wśród poprzewracanych, pokrytych wykładziną paneli, które, jak się domyślał, musiały być ściankami boksów dla urzędników. Tu i ówdzie siedziały grupki nieszczęsnych ludzi w strzępach ubrań Robotników – jedni desperacko czepiali się towarzyszy, inni cicho płakali, a niektórzy tylko gapili się bezmyślnie na brązowe plamy na ścianach.

Wśród ruin walały się resztki czegoś, co pewnie kiedyś składało się na co najmniej trzech ludzi: tu odcięta ręka, tam głowa, obita na miazgę, gdzie indziej splątany węzeł wnętrzności zwieszający się z dystrybutora wody. Pociski karabinowe walały się po podłodze, a z jednej ze ścian biura został tylko podziurawiony kulami strzęp. Kolejne trupy, na wpół zakopane pod połamanymi szczątkami biurowych mebli. Coś je pogryzło, poszarpało ich ciała – nie tyle karmiło się nimi, ile raczej zaspokajało niewyżytą potrzebę ruszania szczękami: jak pies, kiedy bezmyślnie obgryza kość. Albo dziecko, kiedy ząbkuje. Strzelanina to był dopiero początek. Ktoś bawił się trupami – ktoś splótł wnętrzności w splątane sznury, wybił oczy i pokawałkował ciała, jak znudzone dziecko, które rozkłada lalki na części pierwsze. Tan’elKoth nie miał wątpliwości, kto jest tym znudzonym dzieckiem. Właśnie go widział: pośrodku podłogi, z drelichowymi spodniami opuszczonymi do kolan, potrząsał tyłkiem między udami kobiety o pustych oczach i krwawą plamą zamiast ust. Jego dziobatej czaszki nie dało się z niczym pomylić. Kollberg.

Kobieta miała na sobie tylko pokryty zaschniętą krwią bandaż zakrywający płaską ranę, która kiedyś była jej prawą piersią. Właśnie kiedy Tan’elKoth spojrzał, Kollberg pochylił twarz nad lewą piersią i zatopił zęby w sutku. Krew siknęła mu prosto w oczy. Kobieta tylko jęknęła, prawdopodobnie była już o krok od śmierci. Kollberg przycisnął twarz do jej piersi, wgryzając się głębiej i głębiej. Tan’elKoth musiał odwrócić wzrok. Pozostałe pogryzione trupy... Zwłoki kobiet pozbawiono piersi. Każde ciało, które należało kiedyś do mężczyzny, miało tylko poszarpaną ranę w miejscu penisa. Mając równie płaskie piersi i równie puste łona, trupy były w makabryczny, zgrubnie ciosany sposób podobne do siebie – zostały upodobnione za pomocą tępego skalpela zgniłych zębów. I to coś wybrałem sobie jako sprzymierzeńca przeciwko Caine’owi i Pallas Ril, pomyślał tępo Tan’elKoth. Na porzuconych bogów, co ja zrobiłem? Kollberg uniósł twarz znad drgającego w śmiertelnych spazmach ciała kobiety i napotkał wzrok Tan’elKotha. Wyciągnął szyję jak gad – wąż grzejący się w ciepłym, tropikalnym słońcu.

– Witaj w moim domu – powiedział. – Podoba ci się? Sam wszystko urządziłem.

Tan’elKoth zachował milczenie. Kollberg ukląkł, odrywając się od trupa kobiety. Schował penisa w spodniach, nawet nie ocierając go z na wpół zakrzepłej krwi.

– A ty... – powiedział w zamyśleniu, nadal klęcząc – nie współpracujesz.

***

Wstał i podszedł do Tan’elKotha tak blisko, że były cesarz musiał się odwrócić, czując odór jego oddechu.

– Wiesz, myślę, że serce masz zasadniczo we właściwym miejscu, ale najwyraźniej nie pojmujesz jednej, może dwóch rzeczy.

Ile on wie? Ile wie o Faith? Zastępy zaludniające umysł byłego cesarza bełkotały i krzywiły się, ale on był kimś więcej: był Tan’elKothem i nie zamierzał się nawet wzdrygnąć.

– Rozumiem jedno: nie ośmielisz się mnie skrzywdzić – odparł stanowczo. – Nie jestem zwykłym Robotnikiem, który może zniknąć, i nikt nie narobi z tego powodu hałasu. Jeśli chcesz przetrwać, lepiej wypuść mnie i módl się, żebym trzymał język za zębami.

Kollberg wspiął się na palce, aż czubkiem głowy sięgnął Tan’el­Kothowi do brody. Obrócił i przechylił głowę, tak że jego cuchnący oddech unosił się w górę, gdy mówił.

– Nadal nie rozumiesz.

Tan’elKoth zrobił krok do tyłu – nawet największy hart ducha nie pomógłby mu znieść tego smrodu – i cofnąłby się bardziej, ale już po pierwszym kroku wpadł na jednego z pospołów, który stał za nim nieruchomo.

– Mam przyjaciół i zwolenników nawet w Kongresie Uprzywilejowanych, rozumiesz? Tak jak Caine’a, nie można mnie aresztować albo skrzywdzić. Twoja własna Rada Zarządców czuwa nade mną. Myślę, że byliby... zaniepokojeni... twoim stylem życia.

Kollberg cofnął się o krok, nadal stojąc na palcach, z przechyloną głową, mrużąc oczy i patrząc na byłego cesarza w takim skupieniu, że jego gumowate usta wygięły się w pozbawionym wesołości, pazernym uśmiechu.

– Pozwól, że ci wyjaśnię.

Przejmujący wstrząs od pałki elektrycznej prosto w kark – i Tan’elKoth wylądował w krwawym gnoju na podłodze, dygocząc konwulsyjnie. Jeden z pospołów kopnął go dokładnie w pachwinę, drugi w żebra, a trzeci w nerki, podczas gdy czwarty zajął się jego głową. Tan’elKoth mógł się co najwyżej wić. Ładunek z pałki zablokował mu obwodowe nerwy ruchowe, więc kończyny nie poddawały się jego woli. Ledwo łapał oddech przy każdym kopniaku, a jego spazmy byłyby szlochem, gdyby miał siłę płakać. Każdy cios powodował wstrząs, falę uderzeniową, która niosła ze sobą bezosobowe zło Policji Społecznej i przebijała się przez każdą jego obronę. Bezradność przeciskała mu się przez skórę, do krwi i między włókna mięśni, jak larwy muchy wgryzające się aż do kości. Pozbawieni twarzy Policjanci Społeczni skopali go beznamiętnie, jak zawodowcy. Jeden z tych pospołów jeszcze kilka minut temu dotknął go, jak zwykły człowiek dotyka drugiego człowieka. Z jakiegoś powodu to tylko pogarszało sytuację.

Matthew Woodring Stover "Ostrze Tyshalle'a t.2"; Wydawnictwo: Mag; Format: 135 x 205 mm; Liczba stron: 496; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7480-152-2

Tagi: Stover, Bohaterowie umierają, Ostrze Tyshallea, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany