Paszport, makowiec i... Czy jeszcze trzeba więcej? Tak!

kzarecka

2010-01-04

drotkiewicz_160Jak wielu z was wie, nominacje do Paszportów Polityki za rok 2009 zostały już ogloszone. Oczywiście wśród kategorii (Film, Sztuki wizualne, Teatr, Muzyka poważna, Muzyka popularna) jest ta najważniejsza dla nas - czytelników: Literatura. Tutaj wśród nominowanych mamy: Jacka Dukaja, Piotra Pazińskiego i Agnieszkę Drotkiewicz. Pierwszego za "Wrońca", drugiego za "Pensjonat", a trzecią za "Teraz". Dziś dostajecie w PL tekst jedynej kobiety wśród nominowanych. "Makowiec od Bliklego" znalazł się w antologii "Nie pytaj o Polskę". Oby słów autorki było coraz więcej i więcej...


Na szczęście Joanna się nie maluje. W przeciwnym razie musiałaby dziś obsługiwać turystów z czarnymi zaciekami wokół oczu, musiałaby udzielać informacji z jaśniejszymi ścieżkami na ciemniejszym tle twarzy, i nawet pospieszne upudrowanie się niewiele by pomogło. A tak, wystarczyło umyć twarz zimną wodą i żaden z turystów odbierających od niej bezpłatne mapy nie domyśla się, że ten dzień pod koniec września różni się czymś od innych dni Joanny.

Bellagio nad jeziorem Como we Włoszech: tarasowa zabudowa, na wystawach sklepów różnego rozmiaru i różnego kształtu butelki likieru cytrynowego limoncello, małe butelki oliwy z oliwek z plastikowym korkiem w kształcie pomidora, niepsujące się przez zadziwiająco długi czas, zapakowane w folię ciasta – prezenty z podróży last minute, coś, czego lokalni mieszkańcy nigdy by sobie nie kupili, bo po co? Jezioro Como we Włoszech, przy granicy ze Szwajcarią. Joanna mieszka tu prawie trzydzieści lat, widziała nawet kilka razy George’a Clooneya, który ma willę w jednej z tutejszych miejscowości – Laglio. Widziała go kilka razy, możliwe, że nawet piła kawę z tej samej filiżanki co on, w jednym z barów przy szosie, gdzie na ścianie wisi jego zdjęcie z autografem. W barze "Aurora", najbliższym jego willi – skromnym, składającym się z plastikowych ogrodowych krzeseł i stołów, w ofercie: parę likierów na półce, otwarte prosecco z wciśniętym korkiem w lodówce i kawa sto razy lepsza niż ta, którą piła w "Grandzie" na Kruczej, przed trzydziestu laty w Warszawie, a potem za każdym z niewielu razy, kiedy przyjeżdżała z wizytą.

Prawie trzydzieści lat, czas mija, a im więcej go mija, tym lepszą tworzy warstwę izolacyjną. Z każdą kawą w barze, do którego chodzi George Clooney, z każdą zmarszczką na opalonej twarzy (we Włoszech kobiety starzeją się szybciej z powodu słońca), z każdym rokiem podatków zapłaconych państwu włoskiemu Joanna jest dalej od pochmurnych dni wczesnej młodości. I dobrze.

Joanna ma ciągle dobrą figurę, bo się gimnastykuje i chodzi na jogę. Dwa razy do roku robi duże zakupy na wyprzedaży i wysyła je w paczce mamie, która mieszka w Radości, pod Warszawą. Córka Joanny, Monika, skończyła studia w Mediolanie i tam pracuje. Ma dobrą pracę, wtapia się w tło dobrze ubranych Włoszek, nosząc na zgiętej w łokciu ręce dużą torbę Louisa Vuittona.

Ale teraz to wszystko nie ma takiego znaczenia, teraz to wszystko zasnuwa się szarawą mgiełką, jakby dymu z komina domku jednorodzinnego w Radości, bo kiedy Joanna schyla się, żeby wziąć trochę dodatkowych darmowych prospektów, widzi na półce przy jej stanowisku białe pudełko ze złotym napisem "A. Blikle", a w nim makowiec. Jak to się stało, że akurat dzisiaj daleka kuzynka, o której przyjeździe wcale nie wiedziała, przywiozła jej z Warszawy makowiec od Bliklego? Joanna wydawała prospekty i bezpłatne mapy, odpowiadała na pytania, skąd odchodzi prom i o której godzinie będzie następny autobus na stację Como San Giovanni, kiedy podeszła grubawa dziewczyna o jasnej karnacji, ubrana w turkusową bluzkę, zapytała: "Pani Joanna?" i podała jej paczkę. Joanna podziękowała, zaproponowała spotkanie po południu, jak skończy pracę, ale dokładnie już nie pamięta, co ustaliły, bo myślała tylko o tym, żeby zerwać wreszcie pieczęcie "A. Blikle" i ukroić sobie kawałek. Ale nie z brzegu, bardziej ze środka.

I odkroiła sobie kawałek. I stało się: ten smak, nie tyle najlepszy, ile tak dawno nie odczuwany, ten smak konkretnie skorelowany z pochmurnymi dniami jej młodości pozbawił ją warstwy izolacyjnej – Joanna stoi po prostu w Bellagio nad jeziorem Como we Włoszech – jednym z piękniejszych miejsc świata, i czuje się jak sparzona brzoskwinia obrana ze skórki, z której całkiem bezwstydnie wobec świata płynie sok wzruszenia, bez żadnej bariery ochronnej.

Obrazy tasują się same: białe pudełko ze złotym napisem "A. Blikle na Nowym Świecie od 1869 roku". Nowy Świat, który pamięta Joanna, Nowy Świat, którego dawno nie ma: z barem mlecznym "Familijnym" niezredukowanym do jednego małego pomieszczenia, bez banków, bez Estée Lauder. Potem Plac Trzech Krzyży z księgarnią zamiast sklepu "Escada", kawiarnia "Ujazdowska" zamiast sklepu "Ermenegildo Zegna", sklep owocowo-spożywczy na Mokotowskiej, pole trawy na ulicy Książęcej zamiast budynku apartamentowca. Zamiast dorosłej Moniki, która mówi "pronto" do telefonu wyjętego z torby Louisa Vuittona – mała Monika zawinięta w kocyk w biało-niebieską kratkę, w głębokim wózku, który Joanna pcha przed sobą po wyboistych ścieżkach cmentarza Powązkowskiego, bo studiuje konserwację zabytków i pracuje, inwentaryzując stan nagrobków na cmentarzu, a czasem, już na prywatne zlecenie, pozłaca lub poczernia napisy na płytach. Zabiera ze sobą Monikę, bo nie chciała jej oddać do żłobka, mama pracuje, a ojciec Moniki nie uczestniczy w ich życiu. I dobrze, bo gdyby uczestniczył – wtedy dopiero mogłoby być niedobrze. Joanna okutana w kożuch popycha więc głęboki wózek, który udało się jej i mamie kupić na Skrze, a potem zatrzymuje się i pozłaca napisy na nagrobkach. Kiedy Monika kwili, Joanna wyjmuje ją z wózka i przytula, stojąc na jednej z bocznych alejek, idąc od bramy Św. Honoraty.

Monika dzisiaj idzie przez ulice Mediolanu, często mówi "pronto" w zagłębienie dłoni, w której trzyma telefon. Joanna ze swojego zagłębienia dłoni wylizuje okruchy maku i lukru, który topi się od ciepła. Rozgryza te okruchy i widzi dalej pokaz slajdów: pączki od Bliklego, które niosła, jeszcze ciepłe, ulicą Pomologiczną w Radości do domu, w którym mieszkały razem z mamą. Niosła te pączki z różą dla siebie i dla mamy, bo chciała uczcić to, że obroniła pracę magisterską z konserwacji zabytków, ale po drodze spotkała psa. Była zima, ta pora dookoła zmierzchu, kiedy śnieg robi się różowy, dymy unoszą się z kominów w małych domkach, a na drodze stoi bokser, w ciemnomiodowym kolorze, patrzy na Joannę melancholijnym spojrzeniem brązowych oczu, marszczy brwi, macha przymilnie kawałkiem obciętego ogona. Pierwsza myśl Joanny – pies jest głodny. Klęka więc przy nim, głaszcze go i karmi ciepłymi jeszcze pączkami od Bliklego. Pies wylizuje jej rękę szorstkim językiem, gęsta ślina zostawia ślady na ciemnym kożuchu, w powietrzu pachnie mrozem z lekką nutą dymu z komina. Joanna całuje na pożegnanie psa w czubek głowy, idzie do domu. Dopiero potem zobaczy, że zgubiła nową skórzaną rękawiczkę. Właśnie je kupiła, były robione na zamówienie i nie od razu będzie ją stać na następną parę. A kiedy będzie ją stać, kiedy przyjedzie kiedyś z Włoch i będzie szukała tamtego zakładu kuśnierskiego na Hożej, okaże się, że już go tam wcale nie ma – na jego miejscu będzie się pysznił sklep z ciuchami "Madonna". Pojedyncza rękawiczka, czy jest coś smutniejszego? Pojedyncza skarpetka jest groteskowa, pojedynczy but jest dramatyczny, pojedyncza rękawiczka jest najsmutniejsza.

A potem przyszła następna zima, już w Mediolanie, gdzie wyjechała z małą Moniką szukać w życiu czegoś więcej, niż tylko pozłacania napisów na grobach, szukać na przykład dojrzewających za oknem cytryn. Z dala od pochmurnej Radości. Tej pierwszej zimy w Mediolanie sprzątała u rodziny Arrosti. Dom wyglądał jak pałac, w pierwszej chwili Joanna prawie zemdlała na klatce schodowej – tak wyglądały dekoracje w Teatrze Wielkim, ale tak nie mogła wyglądać klatka schodowa! Z mieszkania wyszła wysoka Włoszka w welurowym dresie, roztaczająca zapach naftaliny – pani Arrosti. Zapachem naftaliny przesiąknięte było zresztą całe mieszkanie, bynajmniej nie luksusowe, raczej w klimacie drewniaka w Radości, z którego przyjechała Joanna. Trzeba było zatkać nos i iść przez labirynty ponurego stusześćdziesięciometrowego mieszkania z odkurzaczem. Za Joanną dreptała mała Monika, ciągnąc za sobą plastikową cysternę, którą dostała w prezencie od pani Arrosti – starą zabawkę jej syna. Joanna cały czas się odwracała, bo bała się, że Monika powyciąga skądś kulki naftaliny i się ich naje. A kiedy robiła sobie przerwę – brała na ręce córkę, siadała na brzegu wysiedzianej kanapy, zaciągała się, dla większego poczucia dramatyzmu, zapachem naftaliny i mówiła: "No, widzisz sama, nie wszystko złoto, co się świeci".

"A. Blikle" na Nowym Świecie. Nowy Świat z pożółkłej pocztówki, Nowy Świat, którego nie ma, którego być może nigdy nie było? Nie było na nim tej patyny, która jest w spojrzeniu Joanny. To właśnie ta patyna jest przyprawą, która nadaje smak tęsknocie Joanny. Patyna: zapach dymu z kominów w Radości, różowy śnieg w kładącym się zmierzchu, coś, czego Joanna nie umie wytłumaczyć, po prostu gryzie lekko obeschnięty kawałek makowca od Bliklego i płyną jej łzy – całym ciałem, wszystkimi zmysłami wspomina: zapach zmierzchu, dotyk ciepłego, szorstkiego języka psa, którego nakarmiła pączkami, wyrwy w ścieżce na Powązkach, których nie amortyzowały koła wózka. Mała Monika, Nowy Świat, Powązki, makowiec, pojedyncza rękawiczka, wyjazd, na który zdecydowała się w ciągu dwóch dni, a przecież nie wiedziała, czy wróci, więc na chybił trafił zabrany z domu wazonik: ani ładny, ani cenny, ale to zawsze coś z domu w Radości. Mama sama w drewniaku, Monika upchnięta w kocyk w biało-niebieską kratkę. Monika wrzeszcząca jej do ucha, a potem niespotykanie spokojna. Joanna wydaje bezpłatną mapę Bellagio i myśli: "Naprawdę, jakie to szczęście, że się nie maluję".

Tagi: Agnieszka Drotkiewicz, Paszporty Polityki, Jacek Dukaj, Wroniec, Nie pytaj o polskę, wywiad z Beatą Rudzińską,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany