Wodospad

kzarecka

2010-05-11

wodospad_160Dzisiaj do poczytania dostajecie fragment książki "Wodospad" autorstwa Macieja Kuczyńskiego, który na swoim koncie ma już wiele publikacji, ale wciąż jest "gdzieś tam", gdzieś, gdzie nie można dotrzeć na głodzie literackim. Szkoda? Oczywiście, że tak. Pomyślcie - książki autora wyszły w łącznym nakładzie 1,6 mln egzemplarzy (to nie dwa - pięć "niszowych" twórców). Zatem dlaczego sporo osób nie słyszało o Kuczyńskim? Hm... Zawsze można to naprawić. Choćby dzisiaj. Przeczytajcie fragment, a jeśli spodoba się wam, do księgarni już tylko jeden... klik.



Wyszedł z gabinetu lekarza i wolno, bardzo wolno domykał drzwi, jakby coś nie pozwalało mu wypuścić klamki z dłoni. Specjalnie przedłużał tę chwilę, by wszystko, co w nim kipiało, co wrzało mu w głowie, wszystkie te myśli, co rwały się do głosu, uporządkować choć trochę i pozwolić, by jak w chwili stworzenia, z chaosu, z oceanu wyłonił się pierwszy pagórek, na który będzie mógł wypełznąć i zacząć żyć od nowa. Postawi na nim nogę, a raczej wyczołga się na brzuchu i na twardym gruncie zacznie… Nie, nie żadne tam życie od nowa, ale umieranie! Nawet gorzej, zdychanie! Trudniejsze niż u zwierząt, choćby gołębi, co to zasypiają gdzieś w rynnie na dachu czy też na chodniku, pośród szurających butów, albo kotów w śmietniku, ot tak, zwyczajnie, w otępieniu, w instynktownym zrozumieniu, że przyszła ta chwila, już dosyć, do widzenia, ciemność przed oczami… Im oszczędzono tego, co musi znieść człowiek, zanim straci czucie.

– Gdzie się wpychasz, kobieto! – warknął lub raczej szczeknął przez ramię. Te słowa wyrwały mu się same, gdy kolejna pacjentka, zniecierpliwiona, że utknął pod drzwiami, spróbowała prześlizgnąć się do gabinetu. Odsunął ją ramieniem i kątem oka zobaczył, że spurpurowiała. Uchylił znów drzwi i wetknął za nie głowę.

– Panie doktorze… – wykrztusił ochryple ze ściśniętej krtani. – Panie Andrzeju, mam prośbę, niech pan nie mówi niczego mojej żonie. Ona jest w Brazylii, ale może zatelefonować do pana. Wolę sam jej powiedzieć.

– No dobrze… – odparł lekarz z podejrzanym wahaniem, spuszczając oczy na biurko zasłane papierami. – Jeszcze podróżuje? – spytał fałszywym tonem. – Tak, tak, mówił mi pan… – ciągnął, jakby chciał go zagadać. – Nadal prowadzi badania? Gdzie to, zapomniałem, nad Amazonką czy też Orinoko… Ciekawe, ciekawe…

– Niech jej pan nie mówi! – powtórzył z naciskiem i cofnął się, znów potrącając fukającą z irytacji kobietę.

Wyszedł szybkim krokiem i nie wiedząc czemu kopnął z całej siły kantorek pielęgniarek, aż jęknęło, i stłukł sobie paluch. Zbiegał po dwa stopnie szpitalnymi schodami i czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Coś się zmieniło w głowie. Te gwałtowne odruchy, jakby same z siebie… Ta cholerna choroba? Stanął przed lustrem w holu. Źle to wyglądało, podkrążone oczy, żółty jak Japoniec… Jeszcze kilkanaście dni temu, gdy cera nagle zmieniła kolor, mogło się wydawać, że to tylko żółtaczka, ale teraz już wiedział. Rak trzustki i nie ma nadziei, wszystko się rozlewa, przerzuty, nacieki, grzyby, kalafiory na żołądku, trzustce, płucach i wątrobie. Sam to widział, na własne oczy, i nie mógł zaprzeczyć opiniom konowałów, za których uważał lekarzy. Wszystkie te wydruki, kolorowe skany, prześwietlenia warstwowe, nawet nie było potrzeby otwierania brzucha. Nikt nie chciał się podjąć. Zresztą on sam nie miał zamiaru się godzić. Umrzeć – w porządku, ale nie rozpruty…

Powoli docierało do niego to, co się stało niemal z godziny na godzinę. Wytarł zimny pot z czoła i zapragnął znaleźć się już w domu, żeby tam, na kanapie, zmierzyć się z tym wszystkim w samotności i zadecydować. Wyszedł na ulicę.

– A na co mam czekać? – wymruczał pod nosem. – Mogę na chodniku. Po co mi kanapa?

Oparł się o ścianę zabazgraną obskurnymi graffiti i zsunął na beton. Podciągnął kolana i objął je rękami. Siedział tak skulony, a fala zrozumienia powoli pełzła od lędźwi aż do głowy. Jakaś dziwna radość rodziła się w trzewiach, podniecenie odkryciem, którego dokonywał. Wolność! Był wolnym człowiekiem! Umierał, a właściwie już umarł, a to oznaczało, że już niczym nie musiał się przejmować ani o nic starać. Wszystkie obowiązki, zasady i zobowiązania opadały z niego jak zeschłe listowie zwiewane z drzewa podczas jesiennej wichury. Od trupa nie oczekuje się niczego, trup nic nikomu nie jest winien!

– Czy źle się pan czuje? – Usłyszał nad głową.

Podniósł twarz i zobaczył starszą panią z temblakiem, patrzącą z troską spod puszystego beretu. Znowu coś wzburzyło mu się w głowie i zakotłowało.

– Na co się gapisz, ciotka… – wrzasnął. – Lepiej daj na kielicha! No, już! – Wyciągnął rękę. – Albo tak cię pogonię, że połamiesz kulasy…

Cofnęła się pospiesznie w stronę izby przyjęć. Przystanęła zmrożona strachem, widząc, że zerwał się z ziemi. Już się opanował. Prymitywne i głupie! – przemknęło mu przez głowę. Nie daj się odruchom! To, że ciebie palnęło, nie znaczy, że cały świat musisz zabierać ze sobą, co ci pomoże, że się obrazisz na żywych…

– Proszę mi wybaczyć – powiedział do kobiety. – Najmocniej przepraszam! To głowa. Ja do psychiatryka. Rozumiem, szanowna pani chciała pomóc. Nie, nic pani nie zrobię! – dorzucił, widząc, że kobieta zasłania się parasolem. – To tylko łagodna paranoja, lubię pożartować… – mówił już do siebie, gdy pospiesznie wpadła do wnętrza i znikła mu z oczu.

Poszedł ulicami, ręce wcisnął głęboko do kieszeni, starał się maszerować nonszalanckim krokiem, z atencją omijał kobiety, a mężczyzn omiatał przyjaznym spojrzeniem. Błaznował, grał, czuł się wyjątkowy. Śmierć była cudownym eliksirem! Wyniosła go z tłumu, wyróżniła. Kto z tej szarej masy mógł jak on powiedzieć, że widzi swój koniec, tak pewny jak data ważności na serze, nieodwołalny jak zachód księżyca, jak rozbicie doniczki, co spada z parapetu… Nic nigdy tak mu nie odmieniło widzenia, skręt, wódka ani piwo. To należało smakować!

Pewności uwolnienia nie warto marnować w gniewie ani wylewać w złości czy żalach, ale się nią rozkoszować i wypić do ostatniej kropli. Czasu zostało niewiele. Lekarz coś tam mruczał o dniach czy tygodniach, chciał oszczędzić mu szoku… To było bez znaczenia. Zrobi, ile zdąży, lecz co trzeba zrobić? Źle! – poprawił się w myśli. Niczego nie trzeba! Najwyżej, co chcę zrobić! Jedno tylko: Justyna…

Właśnie, wszystko z niego spadało jak te liście w jesieni, rachunki, wizyty, czekające listy, umówione spotkania, niedokończony artykuł, niepodpisana umowa z wydawcą, kran nienaprawiony, oberwana półka, niezapłacony czynsz i ta zapomniana korekta… Wszystko to już nieważne, obojętne, przeżyte, wypchnięte w niebyt. Zagrabić na kupę, kopnąć i podpalić. Dobrze było to przeżyć! Doczekał chwili, gdy potwierdziło się od dawna żywione przeczucie, że traci czas na głupstwa i nie umie znaleźć… Czego? Brnął jak ślepiec w krzakach, chwytał się wszystkiego, wiódł to głupie życie lub raczej ono wiodło go przez lata, wciąż mydląc mu oczy, każdą chwilę zapychając śmieciem, odpadkami, w końcu nie różnił się od tych lalek wypełnionych trocinami… Czy to nie oznaczało przypadkiem, że przyszedł czas na czyn wyjątkowy, który nada sens jego pobytowi na tym tu padole?

A niby co mam zrobić? – zapytał się w duchu. Podpalić bibliotekę? Narodowa to nie Aleksandryjska, ale zawsze coś! Byle tylko Jagiełło zdołał uciec ze swego gabinetu na drugim poziomie… O niego się nie martw! – zachichotał w duchu. To w końcu toprowiec. A może zbezcześcić jakiś pomnik albo flagę? Sprzedać w skupie złomu Chopina z Łazienek? Dlaczego, u licha, zadał sobie pytanie, ci, którym się spieszy do sławy, skazani są tylko na obskurne czyny? Zastrzelić prezydenta… Niestety, odpowiedź nasunęła się sama, nie da się wynaleźć żarówki w pięć minut po wyjściu od lekarza…

Daj spokój, idioto… No, właśnie, Kopernik! Stanął pod pomnikiem i przez chwilę patrzył, mogłoby się zdawać, bezmyślnie, na cokół. Podniósł oczy i spojrzał w głąb Krakowskiego, na samochody i ludzi sunących do Mickiewicza i dalej, ku kolumnie Zygmunta na placu Zamkowym, oraz wracających stamtąd ku Nowemu Światu. Już wiedział, co zrobić, plan wykluł się w jednej chwili i zarysował w głowie jasno i ostro jak wycięty w krysztale. Obrócił się na pięcie i pchnął okute wrota. Wąskimi schodami wspiął się na drugie piętro, przeszedł korytarzem po skrzypiącym parkiecie obok oszklonych szaf wypchanych zżółkłymi teczkami i pchnął ostatnie drzwi z prawej strony.

W tym wielkim pokoju, prawie sali, z oknami pod sufitem, zawsze panował półmrok. Stare parkiety, skrzypiące pod butami, i oszklone szafy, zapach jakby stęchlizny, a na szarej ścianie obok wielkiej mapy trochę indiańskich eksponatów, szamański bęben i łuki. Nikogo tu nie było, tylko zza uchylonych drzwi dobiegał głos docenta Karasia rozmawiającego przez telefon.

Zatrzymał się przed mapą i poszukał miejsca, gdzie mogła być Justyna. Ogarnął wzrokiem cały kontynent i jaskrawozieloną plamę Mato Grosso. Niebieska wstążeczka Amazonki z siatką dopływów jak żyłki na liściu wygryzionym przez gąsienice. Żółte kółeczko obok napisu Porto Belho i wbita w papier szpilka z biało-czerwonym trójkącikiem. Podniósł dłoń i dotknął palcem tego punktu jak gdyby w nadziei, że ona to poczuje.

Stał tak i pojmował, przejmująco, do bólu, całą wspaniałość życia, której dotychczas nie dostrzegał. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Trzeba było umierać, żeby to zobaczyć? Co za przewrotność losu albo zwykła głupota. Żył jak ślepy i głuchy, zaledwie muskając to, co nasuwało się samo, zamiast głęboko, prawdziwie przeżywać każdą chwilę, nie zdawać się na przypadek, ale samemu wybierać wydarzenia, układać swoje drogi. Lecz jeśli wszystko zmarnował, to jedno przynajmniej ocalił, niezasłużone, podarowane przez los, a teraz i to miał stracić? Ona była najlepszym darem od życia! I też go nie doceniał. Trzeba było wyroku, aby dopiero z gilotyny, z zapadni szubienicy, z komory gazowej, z elektrycznego fotela dostrzec to, co się miało!? Teraz musiał zrobić wszystko, żeby móc jej to powiedzieć, zdążyć za wszelką cenę i wyznać wszystko, czego nie powiedział przez lata…

Docent jeszcze gadał. Podniesionym głosem dawał komuś polecenia:

– Człowieku, stań na głowie, musisz ją zatrzymać, rozumiesz? Ona nie może wrócić przed tobą, ty musisz przywieźć nagrania w kieszeni, pocztą nie wysyłaj, nie rozstawaj się z nimi… – urwał, ujrzawszy Roberta, wchodzącego do gabinetu. Z zaskoczoną miną zerwał się zza biurka i stał obok lampy z zielonym abażurem, oświetlającej od dołu niezdrową, a może tylko leśną poświatą jego zwisający podbródek, łysinę i bokobrody opadające na pofałdowaną szyję.

– Muszę kończyć, na razie! – rzucił nerwowo do słuchawki i odłożył ją na aparat. – A! – powiedział do Roberta. – Dawno niewidziany! – Jego wyblakłe spojrzenie umknęło ku podłodze. Zaraz się opanował i z przesadnym pośpiechem postąpił naprzód, wyciągając dłoń. – Witam, panie Robercie! Do dzisiaj wspominam tę nalewkę z litworu, którą u państwa… Obiecał mi pan przepis. Proszę, niech pan siada! – Zdjął z krzesła stosik tomów, rozglądał się chwilę i sapiąc, złożył książki na podłodze. Nie przestawał mówić. – Pewnie chce pan wiedzieć, co słychać u żony… Zaraz, gdzieś tu miałem ostatni faks od Justyny…

– Rozmawiał pan ze stacją? – przerwał mu Robert, wskazując na telefon.

– Tak… – zawahał się docent. – Ale telefon satelitarny jest drogi, więc rzadko rozmawiamy, porozumiewamy się głównie faksami.

– Mówił pan o Justynie? – przygważdżał go do ściany.

– Ja… No, tak, pan słyszał? Więc dobrze, chodzi o to, że pańska żona postanowiła wrócić do wioski, gdzie prowadziła wywiady, żeby wydobyć z szamana jeszcze jakieś szczegóły.

– Mówił pan, że ona nie może przed kimś wrócić do kraju! O co tutaj chodzi? – Robert nie ustępował.

– Ależ, panie Robercie, przesłyszenie, źle mnie pan zrozumiał… Pobyty u Indian bywają bardzo niebezpieczne, dotąd jej się udawało, ale nie można przeciągać struny. Wie pan, że jeszcze pięć lat temu zabili misjonarza, który próbował im tłumaczyć, że biali ludzie powiesili na krzyżu człowieka, który się poświęcił, by zapewnić im wieczne życie w niebie? Uznali, że skoro biali tak robią, to może jest to słuszne, i dla swojego dobra zadźgali misjonarza. Nie ma co ich winić, dla nich niebo to realna i poważna sprawa… Ma pan odważną żonę… – Zmienił temat. – O, jest tutaj. – Wyciągnął spod figurki żaby kartkę. – Wysłała go dwa dni temu. Pisze, że prace w terenie zakończyli, docent Bardon zabezpiecza stację na porę deszczową, a ona płynie na kilka dni do Xingusów.

– Kilka dni… – powtórzył Robert – Ile to może zająć?

Patrzył z obrzydzeniem, jak Karaś się wije. Justyna nazwała go kiedyś obrzydliwym szczurem. Dopisywał swoje nazwisko do prac młodszych kolegów.

– Rozumiem pana niecierpliwość – odrzekł docent. – W końcu wyjechała prawie pół roku temu… Wie pan, sama podróż trzy, cztery dni w górę rzeki, zależnie od stanu wody, nieco krócej z powrotem… Justyna jest tak obowiązkowa, stacja na jej głowie… Wie pan, to niezwykła kobieta… Zaraz… już pan wychodzi?

– Tak, tak, już mnie nie ma! Muszę zdążyć… – wyrwało się Robertowi.

Maciej Kuczyński "Wodospad"; Wydawnictwo: SOL; Format: 145 x 205 mm; Liczba stron: 318; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-6240-500-8

Kup książkę

Tagi: SOLidny Kuczyński, Jan Antoni Homa, szwaja, szaman,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany