"Próbuję odczytywać znaki rozsiane w różnych punktach codzienności" - wywiad z Janem Antonim Homą

isłojewska

2010-06-30

jan_antoni_homa_160.Dziś zapraszam na rozmowę, jaką z Janem Antonim Homą przeprowadziła Ilona. Czy jest dobra? Ośmielam się mówić - bardzo dobra. Niezwykle ciekawa, zmuszająca do przemyśleń Autor "Kręgów..." w pewnym momencie mówi: - Chodzi o melodię mowy. Czasami dopiero głośne odczytanie jakiegoś fragmentu przekonuje mnie o jego czytelniczej użyteczności. Usiądźcie wygodnie. Uruchomcie strony głosowe. Wsłuchajcie się w muzykę poniższych słów.



Ilona Słojewska: - W jakim momencie Pana życia rozmawiamy?

Jan Antoni Homa: - Ważnym. W sensie metrykalnym znajduję się w chwili określanej przez poetę, jako wiek męski, wiek klęski... Jest to zarazem moment, w którym potrzeba pisania rozjarzyła się w stopniu równie mocnym, co nadzieja, że istnieją ku temu podstawy.

A czy sam Noorderwijk, w którym Pan mieszka, w latach 2008–2009, kiedy pisał Pan "Kręgi" sprzyjał powstawaniu tej powieści?

Noorderwijk to spokojna flandryjska wioska i sprzyja pisaniu, jak chyba każde ciche miejsce na ziemi. Nie brakuje tu również terenów do biegania – rzadko uczęszczanych dróg i dróżek wijących się wśród pól, ścieżek rowerowych i leśnych ścieżynek – a nie ukrywam, że ta właśnie czynność wpływa na mnie bardzo inspirująco.

Dlaczego napisał Pan "Kręgi albo kolejność zdarzeń"?

Czasami zdarza się, że na światłach ulicznych staję obok samochodu przewożącego zwierzęta hodowlane. Choć wiele mnie to kosztuje, nie odwracam wzroku i staram się wyczytać coś z ich spojrzeń. I widzę: niesamowitą kondensację smutku, zawodu i braku nadziei. Generalnie dopada mnie poczucie bezsilności. Gdybym nawet chciał coś dla nich zrobić, jest to bardzo trudne. Jak, praktycznie, miałoby wyglądać uwolnienie transportu istot jadących do rzeźni? Nie wspominając już, że tak zdecydowane działania postawiłyby mnie w kontrze do społeczeństwa. Prawo byłoby przeciwko mnie. Pomyślałem jednak, że mogę napisać książkę, w której stanę po ich stronie i przemówię w ich imieniu, jeśli tylko uda mi się znaleźć satysfakcjonującą pod względem artystycznym formułę. W zwierzętach szanuję i podziwiam bezinteresowność, prostolinijność, poczucie humoru. Ich historia, w ogromnym stopniu z winy człowieka, nigdy nie była usłana różami, ale można się doszukać pewnej komplementarności naszych wspólnych losów. Szczególnie oburza mnie traktowanie tych żywych, czujących stworzeń, jak przedmioty, produkty wyzbyte jakichkolwiek sensorów bólu fizycznego i psychicznego. To jest "jakość dodana", którą rozwijająca się ludzkość serwuje innym mieszkańcom planety. Jakim prawem nieustannie skazujemy na śmierć miliony istnień, którym – z racji wyższego stopnia ewolucyjnego rozwoju – winniśmy raczej pomoc i opiekę? Ta hekatomba jaźni zatrutych strachem i cierpieniem z pewnością przenika do naszej, ludzkiej rzeczywistości. A jaka ona jest – widać na co dzień. Albo wszyscy mamy dusze i stawianie człowieka na jakimś moralnym piedestale jest totalnym nieporozumieniem, albo – jak uważają krytycy duchowości – nie posiada jej nikt, co również powinno zrównywać nas w przywilejach. I jeszcze jedno. Ta książka jest jak kamyczek rzucony na niebotyczną górę naszych przyzwyczajeń. Jeśli będzie ich więcej i do tego częściej rzucanych, któregoś dnia – choć pewnie jest to chwila jeszcze bardzo odległa – spowodują lawinę. Wówczas nie będzie miało znaczenia, który z kamyczków o niej przesądził; wszystkie będą się liczyły.

Książka jest swoistym manifestem, apelem?

Jest próbą zwrócenia uwagi na zagadnienie, wokół którego panuje dość powszechna zmowa milczenia. Człowiek stara się go za wszelką cenę nie dostrzegać, a jeśli już – tłumaczyć takim lub innym determinizmem. Zależało mi jednak, aby nie powstała broszura propagandowa. Potencjalna atrakcyjność książki miała pozwolić odnaleźć się w niej i przejrzeć także tym, którzy na co dzień nie zastanawiają się nad tym problemem. Mam nadzieję, że można ją czytać, lub odczytać na różnych płaszczyznach. Jeśli w trakcie lektury ktoś wyłowi aspekty inne od tych, które zwróciły pani szczególną uwagę, to jako autor nie odbiorę tego w kategoriach porażki. Co ważne, książka nie jest też oskarżeniem takiej czy innej grupy; jeśli już, to raczej pytaniem o globalnym znaczeniu.

Jest Pan radykałem? W powieściowej wizji rozwiązuje Pan problem zjadania zwierząt jednym pociągnięciem – zsyła Pan na nie śmiertelnego wirusa!

Proszę zauważyć, że istnienie zwierząt na świecie takim, jakim go znamy, równa się zjadaniu ich. To, co w książce osiągalne radykalnym pomysłem, w rzeczywistości nie jest takie łatwe. Ale na pytanie: czy rzeczywiście uważam nadejście opisanego kataklizmu za możliwy? Odpowiem: tak. Czyż ostatnie wydarzenia w Zatoce Meksykańskiej nie dowodzą, że człowiek wywołuje zjawiska o ogromnej skali, nad którymi nie jest w stanie zapanować? Jak więc przekonać ludzi, aby ustrzegli się katastrofy? Tak długo, jak pewne normy etyczne nie staną się genetyczną oczywistością, trzeba tworzyć prawo, coraz lepsze i dające więcej szans ofiarom, a mniej możliwości – prześladowcom. Nie jestem radykałem. Wierzę, mimo wszystko wierzę, w ewolucję moralności. Przecież takie plagi, a zarazem symbole dawnych czasów jak niewolnictwo, czy segregacja rasowa – kiedyś oczywistość, "porządek boży" i normy nie do obalenia – ze wstydem legły w gruzach. Wierzę, że jako ludzkość pójdziemy dalej. Ale ogół składa się z jednostek; to od indywidualnych wyborów zależy jakość całości. Chciałbym tu przytoczyć motto, które przyświeca jednej z organizacji adopcyjnych dla zwierząt: - Nie możesz uratować wszystkich zwierząt świata, ale możesz uratować cały świat dla jednego z nich. Natomiast działania radykalne rzadko przynoszą pożądany efekt, a często jest wręcz odwrotnie. Rewolucje znoszą tyranów, by zastąpić ich dyktatorami. Mój "świat bez zwierząt" – zresztą opowieść w opowieści – jest karą dla ludzkości, która nie potrafiła uszanować cudu życia i otoczyć opieką i wyrozumiałością słabszych od siebie.

Którzy bohaterowie książki noszą w sobie znamiona pierwowzorów osób z Pana otoczenia?

Najczęściej są to postaci, które spotykam w trakcie biegania. Na podstawie jakiejś cechy charakterystycznej dopisuję im całe historie. W nich doszukałbym się pierwowzorów na przykład Biegacza lub Starego Gospodarza. Główni bohaterowie książki to charaktery na wskroś literackie. Ponieważ jednak ludzie są do siebie w wielu aspektach podobni, zauważenie u któregoś z nich znajomych cech wcale by mnie nie zaskoczyło.

W której postaci z książki jest Pana najwięcej?

To trudne pytanie. Myślę, że najmniej jest mnie w małej Nuttah, ale tylko, dlatego, że – o ile mi wiadomo – nie płynie we mnie żadna cząstka indiańskiej krwi, nad czym zresztą, szczególnie w dzieciństwie, mocno ubolewałem... A mówiąc poważnie, domyślam się – jeśli niesłusznie, proszę mnie poprawić – że intencją pani pytania jest sprawdzenie, na ile poglądy wyrażane przez moich bohaterów są moimi własnymi. Takie bezpośrednie ujawnianie przekonań odbiera zapewne autorowi cząstkę otaczającej go tajemniczości, ale niech będzie; sprawa jest poważna. We wszystkich kwestiach dotyczących konstytucji zwierząt oraz ich niewłaściwego traktowania przez człowieka, stoję murem za moimi postaciami.

Tak właśnie pomyślałam, czytając te wypowiedzi. I przyznam, że po tym odkryciu zaimponował mi Pan logiką argumentów i niezwykle głębokim poziomem wrażliwości. I jeszcze jedno: rozdziały – otwierający powieść "Przed" i zamykający "Po". To rozmowa, w której każde słowo jest ważne. Długo w Panu dojrzewała? A Pan sam, o czym rozmawiałby ze Stwórcą?

Wydawało mi się, że te dwa krótkie teksty stworzą coś w rodzaju obramowania, cudzysłowu dla książki właściwej, wzbogacając ją zarazem o dodatkowy wymiar. Przepisywałem je wielokrotnie, rzeczywiście starając się ważyć każde słowo. Nie potrafię powiedzieć, jak długo we mnie dojrzewały. Może całe życie? Na swój własny, nieudolny i ułomny sposób, próbuję odczytywać znaki rozsiane w różnych punktach codzienności. Jeśli wydaje mi się, że słyszę choćby najodleglejsze echo odpowiedzi na któreś z pytań, które – jak każdy człowiek – rzucam czasami w przestrzeń, staram się w nie dogłębnie wsłuchiwać. Gdybym mógł, zapytałbym być może, jak przekonać ludzi – nie jakieś konkretne społeczeństwo, naród, czy grupę, ale właśnie ludzi – że więcej ich łączy, niż dzieli. I jak skłonić ich do bycia bardziej wspaniałomyślnymi wobec naszych braci mniejszych (a czasami nawet większych, wziąwszy pod uwagę takie na przykład słonie...). Tutaj ja chciałbym zadać pani jedno pytanie. Czy nie odnosi pani czasem wrażenia, że klasyfikacja "bracia mniejsi" mogłaby dotyczyć również najbardziej bezbronnych przedstawicieli rasy ludzkiej, i że ich złe traktowanie lub wykorzystywanie jest pochodną tej samej skazy, która nie pozwala nam postępować sprawiedliwie wobec zwierząt?

Całkowicie się z Panem zgadzam! Zespoły ludzkich zachowań jakże często sprowadzają innych do roli sponiewieranej ofiary. Sposób, w jaki traktujemy zwierzęta, czyli istoty słabsze i nie potrafiące się obronić, jakże często przenosimy na relacje z innymi ludźmi. "Bracia mniejsi" są i wśród nas. To prawda i pod tym względem nie różnicuję świata ludzi i zwierząt. A jak to było i jest ze zwierzętami w Pana dzieciństwie i w dorosłym życiu?

Były, są i wierzę, że zawsze będą w nim obecne. Właściwie moja miłość do zwierząt nie zmieniła się od dzieciństwa. Chyba od zawsze obdarzony byłem dość dużą empatią wobec nich, natomiast to, co czułem instynktownie, wraz z upływem czasu obrastało tkanką przemyśleń i rozumowych uzasadnień. W trakcie wypraw na ryby z moim ojcem, zostawiałem jakieś strzępki kanapek dla częściowo wyimaginowanego, częściowo istniejącego piżmaka. Stopniowo docierała do mnie absurdalność procederu wędkowania, z którym pożegnałem się bez żalu, ale ten wodny szczurek dość symbolicznie przetrwał w mojej pamięci. W moim własnym domu nie brakuje zwierząt. Naszym pierwszym towarzyszem był golden retriever, bez wątpienia odpowiednik anioła na czterech łapach. Kolejny pupil – tytułem równowagi – jest mieszanką japońskiego akita inu i tasmańskiego diabła (na szczęście bardziej z wyglądu niż z charakteru). Mamy też w domu królika, który – proszę mi wierzyć – potrafi fruwać. Zaręczam, że latający królik wygląda znacznie lepiej niż królik w potrawce.

Co jeszcze chciałby Pan uświadomić ludziom?

Chyba to, co wszyscy głęboko czują, choć pewnie nie uświadamiają sobie na co dzień. Znaleźliśmy się "tu i teraz" nieprzypadkowo; zadaniem naszym jest odkryć tego powody i starać się wypełnić przypisaną nam rolę najlepiej jak potrafimy.

Jest Pan absolwentem Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie, a od ośmiu lat drugim koncertmistrzem Filharmonii Brabanckiej w Eindhoven. W jaki sposób muzyka ukształtowała Pana, jako człowieka i pisarza?

Muzyka jest domeną wyobraźni, wrażliwości, a zarazem świata idei. Dźwięku nie sposób wziąć do ręki, nie można mu się przyjrzeć, więc w pewien sposób jest to również dziedzina myślenia abstrakcyjnego. Bycie muzykiem – aktywnym uczestnikiem zawodu scenicznego – wymaga olbrzymiej ilości pracy, eksponowanej w procentowo krótkich eksplozjach koncertów, a także wytrwałości, cierpliwości, siły i odporności psychicznej. Przenosząc te cechy w nieznane środowisko słowa, zwielokrotnia się szanse przetrwania w nim, mimo trudnych początków i możliwych, a raczej pewnych, rozczarowań. I jeszcze jedno: muzyka jest sztuką, nie – ciągiem przypadkowych dźwięków. Podobnie literatura; bez względu na gatunek, może i powinna nią być. To nie jedynie zbiór słów pisanych, a coś znacznie więcej.

A czy Pana skrzypce lubią odpoczywać? A smyczek? Czy nie jest zazdrosny o komputerową klawiaturę?

Prawdą jest, że powiększanie sfery pisania ujmuje nieco tej, poświęconej graniu. Gdybym jednak policzył wszystkie godziny, które spędziłem i – z racji zawodowych obowiązków – ciągle spędzam ze skrzypcami i smyczkiem w dłoniach, myślę, że nie znalazłyby racjonalnych podstaw, aby się skarżyć. Mam zresztą taki pomysł, aby narodziny (w sensie wydawniczym) mojej trzeciej książki uczcić... koncertowo. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Pana powieść ma niezwykle uporządkowaną i przejrzystą fabułę. Wykształcenie muzyczne ma w tym i swój udział, czy wyłącznie Pana osobowość oraz warsztat literacki?

Rzeczywiście, grania na instrumencie nie da się nauczyć samym tylko talentem; umiejętność rozbierania techniki na drobne fragmenty, analizowania i czyszczenia każdego z nich i, oczywiście, łączenia na powrót, to jeden z fundamentów skrzypcowego rzemiosła. Podobnie jest z utworami muzycznymi; najwspanialsze z nich posiadają bardzo ścisłą, rygorystyczną wręcz formę, niewyczuwalną w trakcie słuchania, a przecież powodującą, że ilość i proporcje poszczególnych elementów przybliżają je doskonałości. Nawet jazzowe improwizacje – w powszechnym mniemaniu, symbol muzycznej wolności i swobody – podlegają określonym rygorom. Mówiąc obrazowo, chodzi o to, aby ciasto nie wylało się z formy. Niejedna dobrze zapowiadająca się książka lub film rozczarowały mnie, gdy okazywało się, że wizja autora bądź reżysera bazuje w zbyt dużym stopniu na przypadkowości, kosztem logiki i pewnej, powiedziałbym, konstrukcyjnej maestrii. Ponieważ z muzyką związany jestem od zawsze, zaś z literaturą – w sensie czynnym – dopiero od niedawna, z pewnością, może nawet bezwiednie, przenoszę warsztatowe doświadczenia jednej dziedziny w drugą. Jest jeszcze jeden element, który próbuję transponować do pisania; chodzi o melodię mowy. Czasami dopiero głośne odczytanie jakiegoś fragmentu przekonuje mnie o jego czytelniczej użyteczności, lub – wręcz przeciwnie – jej braku.

I jeszcze jedno pytanie. Czy jest Pan wegetarianinem?

W zasadzie tak, choć uczciwiej będzie powiedzieć, że jest to semiwegetarianizm, ponieważ dopuszczam w swojej diecie morskie ryby. Dodam jednak, że w ilościach ograniczonych i z tendencją do ich całkowitej eliminacji z jadłospisu. Potrafię wyobrazić sobie świat obywający się bez spożywania ciał zabitych istnień. Znam wiele przykładów – a do jakiegoś stopnia jestem jednym z nich – że dieta bezmięsna, to nie źródło wyrzeczeń, niedożywienia i kulinarnych katuszy, a czegoś wręcz przeciwnego. Wierzę też, że w wyniku długotrwałej ewolucji człowiek będzie w stanie uwolnić się od zabijania i agresji. Długa i kręta to droga. I – być może – prowadzi przez Zabijany Krochmalne. Groźna nazwa. Ale bez obaw. Właśnie tam odnaleźć można wiarę i nadzieję. A może nawet miłość.

Myślę, że jeżeli każdy z nas doszedłby do swych Zabijan Krochmalnych i Białych Bagien, to zrozumiałby, dlaczego powinniśmy uwolnić się od mordowania zwierząt. Bardzo Panu dziękuję za rozmowę.


"Kręgi albo kolejność zdarzeń" - recenzja

Kup książkę

Tagi: Kręgi, Wodospad, Kuczyński, Monika Szwaja, Polowaneczko,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany