Gliniarz po polsku
kzarecka
2010-09-30
O książce - Zbiór opowiadań byłych policjantów, którzy dzielą się swoimi doświadczeniami w pracy operacyjnej oraz wspomnieniami z autentycznych akcji policyjnych, To także zbiór opowiadań o ludziach, godzących się przeżyć każdy dzień jakby to był ich dzień ostatni. Ręce mają skute paragrafami i procedurą, przeciwnik działa bez zasad, a zwykły człowiek opowiada o nich dowcipy. Niektóre z opowiadań można było znaleźć na różnych forach internetowych, większość jednak jest publikowana po raz pierwszy w tej książce.
Często tamtędy przejeżdżam. Ot, zwykłe bloki, jakich pełno w naszym mieście. Koszmarki z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, mrówkowce z mieszkaniami dla krasnoludków. Szczyt marzeń naszych rodziców. Dziś nawet nie pamiętam, który to był blok. One wszystkie są takie same. A przecież rozegrały się tam ważne dla mnie wydarzenia. Byłem wtedy piękny, młody i ambitny. Pełen dobrych chęci i zapału, aby zmieniać świat na lepsze. A świat, pomimo moich dobrych chęci pozostał taki sam. Wtedy, w tym mrówkowcu zrozumiałem, że życie nie jest wcale takie proste, jak się wydaje, że tak naprawdę białe może bardzo szybko stać się czarne. Jeżeli można grzeszyć myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem, to ja wtedy zgrzeszyłem myślą. Po raz pierwszy w życiu szedłem zabić drugiego człowieka. Miałem taki zamiar. Na szczęście wszystko potoczyło się inaczej. Choć do dziś słyszę krzyk tego dziecka ...
To miał być zwykły, rutynowy patrol. I taki był. Tylko, że wtedy dla mnie wszystko było nowe. Dopiero uczyłem się gliniarskiego fachu. Z biegiem czasu nabrałem dystansu do otaczającej mnie rzeczywistości. Wtedy rozpierała mnie chęć przeżycia przygody. Potem wielokrotnie przeżywałem równie dramatyczne wydarzenia. Jak to się ładnie mówi – ocierałem się o śmierć. Własną i cudzą. Ale wtedy wszystko jeszcze było przede mną. Siedziałem w dusznym i nagrzanym radiowozie. Ze znudzeniem przyglądałem się wciąż tym samym ulicom. Samochód prowadził mój starszy wiekiem i stopniem kolega. Obaj byliśmy tak samo znużeni: upałem, nudą, wszechobecnym smrodem spalin wypełniających wnętrze naszego pożal się Boże wozu pościgowego. Choć muszę przyznać, że nasz stary gruchot marki Polonez, potrafił, gdy było trzeba dać ognia. Ale teraz był równie senny, jak my. Stacja cicho brzęczała wyrzucając z siebie monotonnym głosem komunikaty. Nagle przykuła moją uwagę gorączkowa wymiana zdań pomiędzy jedną z załóg a radiooperatorem. Coś się działo! I to w naszym rejonie! Z chaosu zdań wypływających z rzężącej radiostacji zrozumiałem, że ktoś zamknął się w mieszkaniu z dziesięcioletnim dzieckiem. I chce je zabić! Chwilę później byliśmy na miejscu. A tam panował jeden wielki chaos. Dwie drużyny straży pożarnej uwijały się na trawniku pod jednym z bloków. Jedni wycinali piłami spalinowymi krzaczki i drzewka, drudzy pompowali za pomocą specjalnego agregatu wielką poduchę. Nad nimi w oknach lub na balkonie na wysokości dziewiątego piętra pojawiał się mężczyzna z dzieckiem na ręku. Coś wykrzykiwał, najczęściej były to obelgi miotane w kierunku strażaków. W ślad za obraźliwymi słowami leciał grad różnorodnych pocisków – butelek, talerzy, desek, krzeseł. To wszystko leciało na uwijających się strażaków. A licznie zgromadzony tłum odsunięty na bezpieczną odległość kibicował. Częściowo strażakom, częściowo mężczyźnie na górze. Atmosfera była gorąca.
Trochę dalej, przy ulicy w cieniu drzew stał radiowóz z załogą, która jako pierwsza przybyła na miejsce. Przyglądali się całemu zajściu z absolutnym spokojem i obojętnością. Od nich dowiedzieliśmy się, o co chodzi. Przyjechali tutaj, aby udzielić asysty załodze karetki pogotowia. Lekarze przybyli po pacjenta ze szpitala dla umysłowo chorych. Był na przepustce i miał wrócić do szpitala. Nie wrócił. Przebywał u swojej rodziny. Oprócz niego w mieszkaniu był dziesięcioletni Krzysio, syn gospodarzy nieszczęśnika. Reszta rodziny przebywała w pracy. Gdy lekarze zapukali do jego drzwi oświadczył, że nigdzie nie wraca. Zaczął grozić, że zabije dzieciaka przykładając nóż do jego szyi. Rozlał po całym mieszkaniu jakąś ciecz, prawdopodobnie benzynę. Groził, że jeżeli ktokolwiek tam wejdzie, wysadzi wszystkich w powietrze. Próbowali z nim rozmawiać przez drzwi. Ale te próby tylko jeszcze bardziej rozsierdziły wariata. Zaczął grozić, że wyrzuci Krzysia przez okno. Musieli się wycofać dla dobra dziecka. Wezwali strażaków, a ci próbują rozłożyć amortyzujące upadek poduszki. Nie wiadomo, czy zdążą. Faktycznie, wariat na górze coraz częściej pojawiał się na balkonie, widać było, ze się szamoce z dzieciakiem, tragedia wisiała na włosku. Spytałem się kolegów, czy próbowali tam wejść. Odparli, że tak, ale drzwi są zamknięte od środka. Nie mają żadnego sprzętu do wyważania drzwi. Jeżeli nie wyważy się ich wystarczająco szybko wariat może zabić dzieciaka nożem, lub zamieni mieszkanie w morze ognia. Stwierdzili, że nie biorą na swoje sumienia życia tego dzieciaka ani tego wariata. Nie mają też zamiaru niepotrzebnie ryzykować swoim. Maja przecież tylko jedno. Czekają na przyjazd grupy antyterrorystycznej. Mają być za jakąś godzinę. Załoga karetki również zbytnio się nie kwapiła do wejścia do tego mieszkania. Środki uspokajające owszem mają, ale w tej chwili nie widzą żadnej możliwości zaaplikowania ich wariatowi. No niby fakt. Gdyby jeszcze ten wariat w miarę spokojnie siedział tam w tej swojej dziupli. Ale nie. On coraz częściej pojawiał się na balkonie i widać było wyraźnie, że usiłuje wyrzucić dzieciaka. Odnalazłem dowódcę strażaków. Spytałem, ile czasu zajmie im rozłożenie tych poduszek. Wzruszył bezradnie ramionami. Wskazał ręka na krzaki, na ostre kikuty ściętych drzew. Powiedział, że one mogą przebić powłokę poduszki. I cała akcja na nic. W dodatku te bombardowanie. Strach pomyśleć, co będzie, gdy coś traf któregoś z chłopaków. Robią, co mogą. Ale i tak pewnie zaraz będzie po robocie – powiedział i wskazał palcem na feralne okno. A tam dzieciak prawie, że za barierką. Poczułem, że zjeżyły mi się włosy pod czapką. Chciałem jeszcze wiedzieć, czy maja jakiś pomysł, aby tam w miarę bezpiecznie wejść. I znowu zjeżyły mi się włosy. To pan tutaj dowodzi – usłyszałem w odpowiedzi. Mówił to ofcer zawodowej straży pożarnej do mnie, gołowąsa policyjnego bez żadnych dystynkcji na pagonach. Spojrzałem na swojego partnera z załogi, żelaznego sierżanta z piętnastoletnim stażem. Wzruszył tylko ramionami i powiedział "rób jak chcesz". I tak zostałem dowódcą. Spojrzałem jeszcze raz w górę, na nieszczęsne okna i balkon, na którym rozgrywał się dramat. Musiałem podjąć decyzję. Mogłem jeszcze wszystko olać. Spojrzałem na kolegów z pierwszej załogi – idziecie ? – rzuciłem pytanie. Popatrzyli na siebie i przecząco pokręcili głowami. Nie. Nie idą.