Muszę się tylko przyzwyczaić...

kzarecka

2010-11-03

laka_umarlych_160Czy do najnowszej książki Marcina Pilisa trzeba się przyzwyczaić? Autor porusza w niej ważnej tematy, które do najłatwiejszych przecież nie należą. Czy zatem "Łąka umarłych" jest dla każdego? Może kierowana jest, bądź powinna, tylko do wybranej grupy odbiorców? Czytelników, którzy w literaturze nie liczą tylko na "łatwe, lekkie i przyjemne"? Ta książka budzi ciekawość. Budzi jednak również demony przeszłości. I właśnie dlatego powinni po nią sięgnąć wszyscy. Ci, którzy wiedzą, czego mogą spodziewać się po autorze. I ci, którym tematyka "Łąki..." jest zupełnie obca. Nieważne co was popcha do lektury. Ważne, że to zrobi. Poniżej fragment powieści. Gwarantuję, że wciąga.


Kiedy Karl Strauch skończył osiemdziesiąt lat, przywołał swego jedynego syna i oznajmił, że wyrusza do Polski, aby tam umrzeć. Heinz Strauch pokiwał głową, nie patrząc ojcu w oczy, a jego żona Martha za drzwiami zacisnęła pięści. Następnego ranka Karl Strauch przetrząsał strych w poszukiwaniu starych pudeł. Jego ciężki głos odbijał się od ścian i spływał rurami centralnego ogrzewania aż na parter, gdzie domownicy wsłuchiwali się w staromodne przekleństwa. Starzec rzucał nimi w gniewie przez dobre pół godziny, aż nagle umilkł. Heinz Strauch popatrzył na żonę i gestem uciszył obu chłopców. Wszyscy spojrzeli na siebie, a potem zerwali się od stołu. Na strychu panował nieopisany rozgardiasz. Ciemne pomieszczenie skrywało wiele zapomnianych gratów, które teraz porozrzucane dookoła utworzyły przestrzeń pełną niebezpiecznych pułapek. Pośrodku sterty rupieci, siedząc na przedwojennej ramie od roweru, Karl Strauch wpatrywał się w zatęchły wojskowy mundur. Nie poruszał się, tylko palce prawej ręki delikatnie gładziły powierzchnię materiału. Wokół przygarbionej postaci wirowały drobinki kurzu, rozświetlał je ciepły promień z nieszczelnej okiennicy.
– Po co to wygrzebujesz? – spytała Martha. Chłopcy krzyknęli z wyrzutem: mamo!, próbując uwolnić ramiona spod jej silnego uścisku. Nie puściła. – No mów! Po co to wyciągasz?!
Karl Strauch milczał, a ona zrozumiała, że nic tego milczenia nie przerwie.
– Nie zniosę tego! Mam dość! Idziemy. – Martha pchnęła chłopców schodami w dół.
– Ale mamo!
– Już! Wracamy!
Chłopcy, ociągając się, zeszli posłusznie. Usta Karla Straucha drgnęły, kiedy z dołu doleciał odgłos zamykanych drzwi. Poprawił ramę służącą mu za taboret i chrząknął, a potem uniósł mundur na wysokość oczu. Szaroniebieska tkanina, spruta pod lewą pachą, nosiła ślady czasu. Pogięta w miejscach złożenia i wytarta, utraciła swój dawny oficerski czar, padając ofiarą łakomstwa moli.
– Mogłeś go chociaż uprać – powiedział Heinz Strauch. – Pomóc ci?
Ojciec pokręcił głową. Strzepnął mundur i jeszcze więcej pyłu posypało się dookoła. Bezużyteczna rowerowa rama wydała z siebie metaliczny zgrzyt. Karl starannie złożył ubranie na kolanach i zaczął ścierać chusteczką grubą warstwę kurzu. Heinz obserwował jego powolne, dokładne ruchy. Akt czyszczenia wydał mu się starczą nonszalancją, ale nie protestował, widząc, że sprawia to ojcu wyraźną przyjemność. Karl Strauch wskazał synowi taboret przy drewnianej podporze podtrzymującej krokiew. Po chwili przestał czyścić rękaw i podsunął Heinzowi przed nos fragment munduru. Nieco pod prawą kieszonką na piersi wyraźnie odznaczało się miejsce ciemniejsze od reszty. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak przybrudzone ziemią lub polane czymś, co mogło być kawą albo benzyną. Plama nie była większa niż dłoń dziecka. W jej środku znajdowała się dziura.
– Krew – powiedział Karl Strauch.
Heinz sięgnął po mundur i przyjrzał mu się uważnie. Kilka razy przesunął palcami po obrzeżach otworu wyżłobionego przez kulę sprzed dziesiątek lat. Zmierzył ojca pytającym wzrokiem.
– To dlatego zabroniłeś mi sięgać po ten mundur…
– A ty posłusznie po niego nie sięgałeś.
– Nie, sięgnąłem po niego, bardzo dawno temu, sięgnąłem. Ale na to nie zwróciłem uwagi. Ta dziura nie jest taka duża. Myślałem, że to rozdarcie czy coś takiego.
Karl Strauch westchnął. Odebrał mundur z rąk syna i znowu zaczął go czyścić. Dłonie mu drżały. Kurz wsiąkł głęboko i zespolił się ze strukturą materiału, mimo to stary weteran zdawał się tego nie zauważać.
– Czy to twoja krew? – spytał Heinz.
Ojciec przerwał pracę. Ręce nadal nieznacznie mu dygotały – albo z wysiłku, albo z podniecenia, a najpewniej z jednego i z drugiego. "Czy to twoja krew?" – powtórzył w myślach pytanie syna i spojrzał na drewniany strop. Niewygodna rama roweru uwierała go boleśnie w udo. Czuł, że najwyższy czas
wstać, ale przywołane właśnie wspomnienie sprawiło, że zamarł w nim każdy mięsień, siedział więc bez ruchu i milczał.
– Czy to ważne? Rozlana krew jest zawsze taka sama – odparł.
– Aha. No i po co do tego wracasz?

Karl Strauch długo nic nie mówił. Twarz miał zupełnie nieruchomą, pobladłą.
– Zawieź mnie tam – powiedział wreszcie cicho.
Heinz nie dosłyszał.
– Co mówisz?
– Muszę tam wrócić. Zabierz mnie tam.
Tamtego dnia długo siedzieli na strychu. Martha musiała kilkakrotnie wysyłać któregoś chłopca, aby wreszcie zeszli na obiad. Kiedy w końcu zjawili się na dole, kuchnię przesycał zapach rozgotowanego bulionu. Mężczyźni zasiedli za stołem i zdawali się nie dostrzegać pytającego wzroku Marthy.
– Jadę z wami – powiedziała po obiedzie, widząc, że przygotowują się do podróży.
– Nie, po co ty pojedziesz, to daleko, wschód, może być niebezpiecznie. A tata musi coś załatwić – starał się przekonać żonę Heinz.
– Załatwić, tak? Dlaczego nie powiesz, o co chodzi?
– Moja droga, ja też nie wiem.
– Ja tego tak nie zostawię, mam nadzieję, że mnie rozumiesz. On zawsze coś ukrywał, nie traktował mnie poważnie. Ja tego tak nie zostawię.
Heinz znał swoją żonę. Niejeden raz przekonał się, że należy jej słowa traktować poważnie, zwłaszcza kiedy istniała możliwość sięgnięcia w ciemną wojenną przeszłość niemieckich oddziałów. Jeszcze jako studentka Martha asystowała w badaniach nad działaniami na wschodzie i była w to mocno zaangażowana. Później, kiedy urodziła dzieci i podjęła pracę w szkole, pierwotny zapał wygasł, ale ciekawość nigdy jej do końca nie opuściła. Tylko osobista prośba Heinza powstrzymywała ją od zadawania ojcu trudnych pytań, a mimo to zdarzały się sytuacje, kiedy nie była w stanie się pohamować i prowadziła rozmowę na niebezpieczne tory. Powiedział o tym ojcu, a nawet
zasugerował, aby zabrać ją, i może chłopców – mieliby ciekawą wycieczkę. Karl Strauch uśmiechał się dobrotliwie, a na wakacje wnuków doradził Hiszpanię, a nie Polskę. Podziękował za wszystkie lata życia pod jednym dachem i zalecił, aby dbali o chłopców. Wsiadając następnego dnia do samochodu syna, nadal miał w nozdrzach ostry zapach bulionu. Wiedział, że swój dom widzi ostatni raz.

Za Odrą Karl Strauch natychmiast odczuł różnicę. Powietrze nabrało innego smaku. Kilka razy głęboko odetchnął, aby przekonać się, czy to złudzenie, czy naprawdę na języku osadza się coś gryząco-cierpkiego. Przestrzeń nagle stała się bardziej zwarta, zbita. Im dalej posuwali się na wschód, tym bardziej wrażenie osaczenia, poczucie oblegającego zewsząd obcego ciśnienia nie pozwalało Karlowi Strauchowi na spokojną obserwację zmieniającego się pejzażu. Heinz prowadził szybko, świetnie dając sobie radę na zdradliwych jezdniach. Wygłaszał od czasu do czasu uwagi o polskim dziadostwie, które doprowadziło stare niemieckie terytoria do upadku. Jechali przez bezkresne lasy albo ciągnące się nieskończenie pola; mijali wioski i miasteczka, aż wreszcie w okolicy Lublińca zatrzymali się na stacji benzynowej. Karl Strauch poczuł nieznośny ucisk. Zrobiło mu się gorąco, a serce zaczęło bić prędzej. Niepotrzebnie wychodził z samochodu, ale czekanie na Heinza przedłużało się. Ból w piersi kazał mu usiąść na krawężniku. Oddychał płytko, pot z czoła zaczął mu kapać w oczy. Spokojnie, powiedział do siebie. Rozejrzał się dookoła. Te same kolory liści, taka sama przejrzystość powietrza. Przez te wszystkie lata świat pozostał taki, jaki był: identyczna namacalność przedmiotów, niezmienna czułość dotyku. Gdzieś tutaj w 1939 wkraczali. To musiało być w tej okolicy, może nawet zupełnie niedaleko. Rejon operacyjny 10. Armii, gdzieś tędy jego 42. Pułk Piechoty przedzierał się przez te przeklęte wsie. Żeby tylko dojechać, żeby zdążyć. Samochód znowu mknął jak strzała. Teraz jechali na południe. Karl Strauch postanowił się przespać. Zamknął oczy i natychmiast ujrzał zwały pyłu i niewyraźnie majaczące w oddali zabudowania, kolega celujący w stronę odległego drzewa. Pluton zbity w gromadkę, dowódca wrzeszczący w panice. Otworzył oczy i przesunął dłonią po czole. Heinz spojrzał na niego, spytał, czy wszystko w porządku.

– Tak, muszę się tylko przyzwyczaić – powiedział.

– Przyzwyczaić? Do czego?
– Do strachu.


Marcin Pilis "Łąka umarłych"; Wydawnictwo: SOL; Format: 144 x 207 mm; Liczba stron: 384; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-62405-13-8

"20.10.2010 - skąd się bierze zło?" - więcej o "Łące umarłych"

Kup książkę

Tagi: Rzeka szaleństwa, SOL, Monika Szwaja. Homa, Kuczyński,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany