W pełni życia?

kzarecka

2010-11-17

wbrew_naturze_160Na 18 listopada zaplanowana została premiera antologii "Wbrew naturze" (prapremiera miała miejsce podczas 14. Targów Książki w Krakowie), w której główną bohaterką jest starość. Tego dnia w Fundacji Sztuki Nowej "Znaczy się" (ul. Kościuszki 37, Kraków, godz. 18:00) o książce będą mówić: Iza Sowa, Marta Mizuro, Anna Janko, wydawca - Beata Rudzińska i Barbara Kaszkur-Niechwiej z Akademii Pełni Życia. Jeśli spotkanie będzie równie ciekawe jak opowiadania, z pewnością warto się tam udać. A póki co, zapraszam do przeczytania fragmentu "Pani Hedwig".



Przychodziłam do niej dwa razy w tygodniu przez całą jesień. To były moje harcerskie dyżury. Miałam dwanaście lat, byłam w jakiejś sekcji pomocowej, więc w każdy wtorek i każdy czwartek o piątej po południu wspinałam się po wysokich schodach starej poniemieckiej kamienicy na ulicy Traugutta do tej jej klitki na czwartym piętrze. Kocie szczyny śmierdziały wniebogłosy od piwnic po dach, a betonowe stopnie były zdeptane tak, że aż przeświecało zatopione w nich żelazne zbrojenie. We wspinaczce towarzyszyły mi niebieskie kafelki – poobtłukiwane, szczerbate, a gdzieniegdzie łatane brązowymi plombami, albo i nie łatane, tylko samą zaprawą przetarte. Chwytałam się drewnianej, wyślizganej poręczy i wciągałam się, krok za krokiem, niespiesznie, bo wcale nie pędziłam radośnie ku temu czwartemu piętru, żaden harcerski entuzjazm mnie do pani Hedwig nie gnał. Coś innego mnie tam pchało, coś, czego nie pojmowałam: atmosfera jakiejś bezcelowości, która panowała w jej mieszkaniu, nastrój cierpliwego czekania nie wiadomo na co, jak na nieczynnej stacji kolejowej, zapach rozpadu pogłębiany optycznie przez jednostajną niemoc czterdziestowatowej żarówki. Nauczyłam się pokonywać wstręt, który mnie ogarniał na progu pod wpływem zapachu pleśni, octu i naftaliny. To wszystko było pociągające, tak jak dla szczenięcia obwąchiwanie padliny. Cofało mnie, ale wracałam regularnie i wdychałam te miazmaty. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to, co jest nieuniknione, nawet jeśli straszne, może zamienić się po pewnym czasie w oczekiwane, aż wreszcie zaczynamy tego jednoznacznie chcieć.

Moim zadaniem było czytać. Pani Hedwig była bowiem niewidoma. Siostra środowiskowa przychodziła co drugi dzień przed południem: sprzątała, gotowała i myła. A harcerki były od czystej roboty. Hania Wołłodźko z mojej drużyny miała poniedziałki i środy, ja – wtorki i czwartki. Kto się zajmował panią Hedwig w piątki, soboty i niedziele, nie wiedziałyśmy. W piątek jest post, mówiła Hania i zawieszała głos, bo czytanie samo w sobie jest bezmięsne, i ten post nie miał się nijak do książek. Może ma jakąś rodzinę, która ją odwiedza? Było to prawie niemożliwe, ale wolałyśmy nie dociekać, bo a nuż druh drużynowy kazałby nam czytać także w piątki, a może i w soboty i niedziele?

Pani Hedwig była dopiero po pięćdziesiątce, ale nam się wydawała stara jak świat. Jak przedwojenny świat, w dodatku niemiecki. Bo pani Hedwig była autochtonką. Czyli pamiątką z czasów, gdy Wrocław nazywał się Breslau, a ulica Traugutta nazywała się jakaś-tam-Strasse. W tamtej przedhistorycznej epoce była ona nauczycielką łaciny w Hochschule. Tak nam powiedział druh drużynowy. I wszystko było z nią dobrze, nawet w czasie wojny było dobrze, dopiero jak przyszli ruscy, to złamali jej życie. Tak jej złamali, że wpadła w stupor i nie zabrała się z transportem do Rzeszy. Przyszło ich kilkunastu, więc była potem przez trzy dni nieprzytomna. Kiedy się obudziła, cały dom był pusty. Tylko ona jedna została. Leżała w otwartym mieszkaniu, na rozmemłanym łóżku, w zaschniętej skorupie krwi i innych płynów, które wyciekają z człowieka, w pewnych sytuacjach. Wszyscy sąsiedzi zdążyli wyjechać. Także mąż, Peter. Pojechał inną drogą, skądinąd i kiedy indziej, wtedy gdy jednych jeńców na drugich wymieniali. Ale on się za panią Hedwig nawet nie obejrzał, bo się wszystkiego o tych ruskich dowiedział. Byłoby lepiej i dla niej, i dla Polski, gdyby umarła w tym łóżku, ale coś jej kazało, tak zupełnie po nic, dalej żyć...

Wówczas jeszcze mieszkała na pierwszym piętrze secesyjnego budynku, w dużym mieszkaniu z murowanym balkonem, bo ojciec pani Hedwig był radcą prawnym, czy kimś w tym rodzaju. Nazywał się Benecke, pochodził z Magdeburga, i należało mu się takie duże mieszkanie, które po jego śmierci przeszło formalnie na córkę z mężem. Z balkonu można było wtedy sięgnąć ręką do wielkiego jesionu, który rósł przy ulicy, ale Polacy parę lat po wojnie go ścięli. "Jeden, drugi, dritter, vierter", powtarzała raz po raz pani Hedwig i spoglądała na mnie albo na ścianę szeroko otwartymi świetlistymi oczami, które nic nie widziały, i dodawała: "A ja nichts, tylko cały czas na jesion patrzyłam. Die ganze Zeit".

Pani Hedwig często powtarzała to liczenie i gdyby nie to, że matka Hani Wołłodźko znała dozorczynię z tej kamienicy, która historię pani Hedwig jej opowiedziała, to byśmy nie wiedziały, o co chodzi z tym "dritter, vierter, die ganze Zeit".

W 1947 przekwaterowali Niemkę na ostatnie piętro – do tej właśnie klitki, z jednym oknem na podwórze-studnię – bo ona samotna, no i niemra. Tam to już tylko czekały na nią ślepota i artretyzm, co w kilka lat tak ją poskręcał, że wyglądała jak jakieś drzewko karłowate, i nawet ruski by się na nią nie połakomił. A do mieszkania po radcy Beneckem wprowadził się zastępca sekretarza POP z wodociągów miejskich.

To, co czytałyśmy pani Hedwig, było dla nas kompletnie niezrozumiałe, by nie powiedzieć, że bezrozumne. Marek Aureliusz. W kółko Marek Aureliusz. Po polsku. Pani Hedwig miała zdolności językowe i polskiego nauczyła się całkiem dobrze po dwudziestu latach życia w piastowskim Breslau. Na starość jak znalazł, bo przecież nikt w całej naszej szkole ani greki, ani łaciny nie znał. Niemiecki nie wchodził w grę z powodów ideowych, żaden druh drużynowy by się nie zgodził, żeby harcerka w ramach zajęć pozalekcyjnych po niemiecku czytała!

Siadywałam u pani Hedwig przy stole przykrytym ceratą w zieloną kratę. W każdej kratce namalowana była, a właściwie odciśnięta seryjnie, malutka czerwona różyczka. Na tej ceracie leżał tom Rozmyślań, z którego wystawały papierki-zakładki równiutko z gazety powydzierane. Pani Hedwig zapowiadała, na której zakładce książkę otworzyć i który ustęp czytać. Numery ksiąg i poszczególnych myśli znała na pamięć, więc trzeba było uważać. Mówiła na przykład: księga druga, siedemnaście. I to się powinno było zgadzać z zakładką, która tkwiła pomiędzy właściwymi stronami. Zaczynałam czytać: Długość życia ludzkiego to punkcik. Spostrzeganie – niejasne, istota – płynna, zespół całego ciała – to zgnilizna, dusza – wir, los – to zagadka.

– Ja, ja – mówiła pani Hedwig, kiwając głową. – Weiter, weiter, droge dżecko – wyrzucała z siebie na przemian to polskie, to niemieckie słowa. – Dalej, dalej, nächste Seite. Przewracałam więc strony, przechodziłam do następnej zakładki i czytałam: Wnet będziesz pyłem lub szkieletem, tylko imieniem, a nawet już i imienia nie będzie. A cóż zresztą jest imię – dźwięk i echo tylko, a to, co się w życiu szacunkiem otacza wielkim, marne, i drobne, i podobne do psiaków gryzących się ze sobą, lub do dzieci sprzeczających się, skłonnych do śmiechu, a nawet potem do płaczu.

– Och, ja!... – pani Hedwig znów kiwała głową na potwierdzenie prawdziwości tych słów i powtarzała: – Marne i drobne, marne i drobne… – a głoska "r" furgotała w jej niemieckim gardle jak zabłąkany ptaszek, co wpadł do komina.

O osiemnastej wstawałam od stołu i szłam do kuchni podgrzać to, co zostało z obiadu ugotowanego przez siostrę środowiskową. To była najczęściej jakaś zupa, albo kapusta z kartoflami, czasem też gotowana kiełbasa, jednak wtedy pani Hedwig bardzo się złościła, keine Wurst, powtarzała, keine Wurst, ale jadła, a potem miała zgagę i zażywała sodę, którą rozpuszczałam jej w połowie szklanki wody, bekała potem i kładła się do łóżka z gumowym termoforem. Najbardziej lubiła pierogi – wielkie jak jej uszy, tak samo grube i pozawijane na brzegu. Nie widziała prawie nic, palce miała pokrzywione we wszystkich kierunkach, a jednak stary, rozczochrany widelec zawsze trafiał do talerza i znajdował pieroga, i przekrawał go na trzy części, nabijał kawałek i wędrował z tym do ust szeroko otwartych i drżących. Przestawałam czytać i patrzyłam jak urzeczona na ten widok, bo w ustach pani Hedwig było widać tkwiące luźno, jak kołeczki, cztery pożółkłe zęby, możliwe, że ostatnie, całkiem ruchome już i odginające się pod wpływem przeżuwanego kęsa. Obawiałam się, że już tym razem na pewno któryś się odłamie, a właściwie wylezie z rozmiękłego dziąsła, i pani Hedwig udławi się nim na moich oczach, i co wtedy?! Jednak nigdy nic takiego nie następowało, pieróg znikał połknięty, a ja wracałam do głośnej lektury: Duszyczką jesteś dźwigającą trupa, powiedział Epiktet. Przy słowie "Epiktet" zawsze się zacinałam, następował karambol spółgłosek, zderzały się one ze sobą, więzły mi w krtani albo rozsypywały się jak bierki. Pani Hedwig trwała z półotwartymi ustami, w których rytmicznie poruszał się obrzmiały język, a jej dziwne, zardzewiałe zęby popychane tym językiem kiwały się do przodu i do tyłu. Wyglądała jak wielki waran, gad przedpotopowy, który patrzy, a nie ma wzroku, porusza językiem, ale nie wydaje dźwięków. Powtarzałam wielokrotnie trudne imię Epiktet, wpatrując się w jej obrzydliwe zęby, jakbym to te zęby czytała po kolei: p-k-t… W końcu pani Hedwig wydawała z siebie mlaśnięcie, zamykała usta i mówiła: "Ja, topsze, gut", i pozwalała mi iść do domu.

Pewnego dnia przyszłam do niej znacznie później niż zwykle i nie było już czasu na czytanie. Nacisnęłam klamkę drzwi wejściowych, od progu krzyknęłam głośno, że to ja, zapaliłam światło i skręciłam do kuchni, aby włączyć elektryczną maszynkę pod garnkiem. Tymczasem pani Hedwig zrzędziła, siedząc przy stole, że jak to tak można się spóźniać, "taka stara niemra nic nie znaczy, co za kraj ta Polska, co za dzieci głupie, trzeba było do Heimat, do Magdeburg, nie siedzieć tu w tym mieście do niczego niepodobnym". Nalałam zupy i ostrożnie przeniosłam talerz do pokoju. Położyłam na stole łyżkę i naprowadziłam na nią suchą jak wiązka patyczków dłoń pani Hedwig. Stałam obok, gdy Pani Hedwig jadła. Stałam całkiem spokojna z opuchniętą od płaczu twarzą, mając pewność, że akurat ona nie spojrzy na mnie i nie spyta, co mi się stało i skąd się wziął ten siniak pod okiem. Jadła powoli, pochylona bardzo nisko nad talerzem, żeby się nie pochlapać, bo wielka łyżka się chybotała po drodze i trzęsła, połowa zupy wylewała się z powrotem do talerza – i dobrze, że do talerza, a nie na ceratę albo sweter. Gdy skończyła, wyciągnęłam rękę po talerz, a ona wtedy złapała mnie za przegub i powiedziała:

– Szadaj.

Usiadłam sztywno na brzeżku krzesła. Tyłek bolał mnie tak, że nie mogłam inaczej. Twarz pani Hedwig była zwrócona w moją stronę, a oczy patrzyły w moim kierunku i świeciły jak macica perłowa.

– Co sze stało? – zapytała.

– Nic – odpowiedziałam.

– Jak to nichts. Ja widze. Ty nie chcesz szlepej niemieckiej babie mówicz.

– Co mam mówić. Wlał mi i tyle.

– Tata?

– Tata.

– Za co?

– Za nic.

– Nie ma za nic.

– Takie bicie to jest za nic! Takie straszne bicie to jest za nic! – krzyknęłam, i potem już nie byłam w stanie zahamować ani potoku słów, ani potoku łez. – Wie pani, jak on bije? Na goły tyłek pasem z metalową sprzączką. Bije i bije! Pięć razy, sześć razy, dziesięć razy. Bez końca! Tak mnie bije, jakby wrzątek lał na ciało! A z tego wrzątku nie można wyskoczyć, bo on trzyma i wali, i wali, i wali, do końca życia by tak mógł! A dzisiaj to mi jeszcze w twarz dał! Nienawidzę go! Jakbym miała nóż koło siebie gdzieś, to bym podleciała do niego i wbiła mu w plecy! Kiedyś go zabiję, tego skurwysyna, tego pijaka, hitlerowca jednego…

Wbiłam paznokcie w ceratę i zatraciłam się w tym szlochu; nie pamiętałam już, gdzie jestem i do kogo tak krzyczę. Tymczasem pani Hedwig podniosła się ciężko ze swego miejsca, okrążyła stół, nie odrywając od niego rąk, stanęła nade mną i objęła mnie.

– Ruhe, na, ruhe, mein Kind. Biedne dżecko. Topre dżecko – powtarzała cicho, a ja w jej ramionach płonęłam i wybuchałam jak wulkan. Krzyczałam i płakałam, przeklinałam i złorzeczyłam, aż wreszcie umilkłam, przytulona mocno do jej płaskiego biustu pod szorstką wełną. Zamarłam w jej objęciach, w zaduchu jej swetra, coraz bardziej zaskoczona tą niemożliwą bliskością, i tylko raz po raz wstrząsało mną jeszcze echo tamtego szlochu. Moja klatka piersiowa podskakiwała, usta łapały oddech spazmatycznie, ale już się uspokajałam, już się wyrównywała powierzchnia zdarzeń, już zasklepiała się rzeczywistość i wszystko wracało do konwencji, do znośnej dla wszystkich formy.

– Ból, jeszli nie do znieszenia jest, to wyrzuca nas z życia. A gdy trwa długo, to sze od niego odetnij, tylko tak możesz sze ratować, odetnij się – powiedziała pani Hedwig, a mówiła tak, jakby to nie były zdania oznajmujące, tylko pytające, każde słowo z osobna było tak trochę zadarte w górę, zdziwione własną treścią, albo nawet w siebie nie wierzyło. I patrzyła pani Hedwig w okno, jakby coś tam widziała, ale za oknem była przecież tylko ściana, bo z tej strony domu nie ma nic, tylko podwórko-studnia. No i przede wszystkim pani Hedwig była ślepa.

Więcej już jej nie odwiedziłam, bo ojciec mi zabronił chodzić na zbiórki. Powiedział, że komunistyczne harcerstwo to jest gówno, więc nie poszłam więcej i mnie w końcu skreślili. Zresztą niedługo po Bożym Narodzeniu pani Hedwig umarła i jej klitka dostała się córce dozorczyni, która zaszła w ciążę bez męża. Hania Wołłodźko, której matka zna tę dozorczynię, mówiła, że po rozwiązaniu córka i tak wróci do matki, bo żadne dziecko, nawet niczyje, w takiej ciemnicy nie może mieszkać.

A pogrzebu pani Hedwig to tak jakby nie było, bo sama trumna tylko i dozorczyni ze względu na mieszkanie, no i ta siostra środowiskowa, co gotowała, sprzątała i myła, zlitowała się i przyszła jeszcze raz. Pastor w cywilnym ubraniu wpadł, ale na moment, bo się spieszył na drugi cmentarz. Marek Aureliusz skończył w trumnie razem z panią Hedwig, tak prosiła, a pielęgniarka, co ją myła, zlitowała się i zamiast zwyczajnie wyrzucić, to go tam włożyła w ostatniej chwili. Zamiast książeczki do nabożeństwa, której nigdzie nie mogła znaleźć. Ale czy z zakładkami? – dopytywała się Hania. Jednak tego akurat się jej matka nie dowiedziała.

Chciałam iść na ten pogrzeb, ale ojciec nie pozwolił. "Zdechła stara niemra, a na takie święto on swojego dziecka posyłać nie będzie". Chciałam iść na ten pogrzeb, żeby się przekonać, że umarła. Żeby się już wydobyć z jej objęć. Bo od owego dnia, kiedy mnie przytuliła, stale czułam na policzku odcisk jej szorstkiego swetra. A w nozdrzach mdlący zaduch tej niemożliwej bliskości.



Gdy miałam dwadzieścia dwa lata wyszłam za mąż, ale to nie był udany związek. Mąż uderzył mnie co prawda tylko raz, ale na tyle mocno, że przestałam go widzieć. Starałam się go znów zobaczyć, nawet usilnie wpatrywałam się w niego, gdy siedział naprzeciwko, ale jego postać to był już tylko powidok, nic więcej. Gotowałam mu, prałam jego rzeczy, mijałam go w przedpokoju, ale go nie widziałam, czułam tylko czyjąś obecność, którą trzeba jak najprędzej wyminąć. Pewnego dnia nie wrócił z pracy do domu i w ten sposób zniknął z mojego życia ostatecznie. Po liceum ekonomicznym z pracą nie miałam problemu, zawsze był jakiś etat, skromne pieniądze, ale pewne.

Oczywiście, że miałam nadzieję. Oczywiście, że się starałam. Do czterdziestki codziennie rano malowałam się i zakładałam kolczyki. I bywało, że szłam z kimś do kawiarni na mrożoną kawę czy kieliszek białego wina. Ale nic z tego nie wynikało. Nikt mi się nie podobał, nikt nie był dla mnie. Aż jeden zapytał: "Ty, na kogo ty właściwie patrzysz? Bo cały czas się czuję, jakbym był przezroczysty". Wtedy dałam sobie spokój.

Rozmyślania Marka Aureliusza mam w domu od dawna. Moje wydanie jest niebieskie. Kupiłam je przed laty, ale nie zaglądałam do środka. Życie, chociaż niezbyt ciekawe, biegło przecież naprzód, codzienność miewała wymiar naglący, coś było z wczoraj, coś na jutro. Rzadko znajdowałam czas na książki, zwłaszcza trudne. Jednak pewnego dnia otworzyłam Rozmyślania i poczułam się jakbym znalazła drogę do domu. Dawno zapomniane słowa wydały mi się znajome, zdania przemawiały zrozumiałą treścią i przynosiły ulgę. Wszechświat lubi to robić – przeczytałam. Księga dziesiąta, dwadzieścia jeden. – Mówię więc do wszechświata: lubię to, co ty. Przymknęłam oczy i zobaczyłam panią Hedwig. Hedwig... Całe dzieciństwo sądziłam, że to jej nazwisko, nie miałam pojęcia, że to jest niemiecka wersja imienia Jadwiga.

Odkąd Marek Aureliusz stał się moją codzienną lekturą, wiem, co myślę, co czuję i czego chcę.

Wszechświat lubi to robić, co się stać ma. Mówię więc do wszechświata: "Lubię to, co ty". I pochylam się nad lusterkiem, zanurzam w nim swoją starzejącą się twarz, chłodzę ją, piję z tego lusterka, gdy czuję pragnienie, aby sobą pobyć jeszcze chwilę. Śmieję się do własnych pordzewiałych zębów, zaglądam sobie do oczu pożółkłych. Lubię to, co się ze mną dzieje. Koniec udawania, dość zabiegania o względy, mizdrzenia się do instancji, do przedstawicieli, do opiekunów, rywali, wyrafinowanych koneserów, prostych myśliwych, koniec stawania na palcach, na wysokości zadania, u szczytu możliwości, dość obracania się lepszym profilem, malowania na sobie znaków, dość uciekania donikąd w panicznym strachu przed utratą niczego. Dość szyfrowania nicości. Nareszcie, nareszcie wszystko jest wiadome, stare i odrażające.

Wyjmuję twarz z lustra i już jestem dla siebie niewidzialna – ani swoja, ani obca, mogę się rozpaść na pierwiastki, na atomy, będę wszystkim naraz, będę chaosem do wzięcia, do nowego uformowania w coś, o czym nie mam pojęcia dziś. Wszechświat lubi to robić, mnożyć formy, i żeby miały rdzeń żywy, osobny, czuły. I lubi potem miażdżyć je w ekstazie, zgniatać ten rdzeń, rozetrzeć na kamieniu, wyprasować ogień, rozwłóczyć ten ból gdzie bądź, pomieszać co ludzkie, co zwierzęce, co roślinne. Wojna jest dobra na to, choroba się sprawdza, gwałt jak najbardziej, wielokrotnie. I starość, tak, bo jeśli się wcześniej nie udało, to ona na pewno wynicuje, rozpuści, zasuszy, odbierze imię twoje, wyjmie ci z ręki lusterko, i znikniesz.

Mówię więc do wszechświata: ja lubię to, co ty. Zrób mi to wreszcie! Jakkolwiek mi to zrób, co się stać ma…

Aida Amer, Natalia Bobrowska, Agnieszka Drotkiewicz, Anna Janko, Włodzimierz Kowalewski, Marcin Królik, Roman Lipczyński, Marta Mizuro, Grażyna Plebanek, Beata Rudzińska, Zyta Rudzka, Hanna Samson, Tomasz Sobieraj, Izabela Sowa, Joanna Stróżniak, Michał Sufin, Izabela Szolc; Wydawnictwo: AMEA; Liczba stron: 232; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-929229-9-5

Kup książki wydawnictwa AMEA

Tagi: antologia, To nie jest kraj dla starych ludzi, Cormac McCarthy, Beata Rudzińska, nie pytaj o Polskę, naga, Aurelka,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany