Hakerzy i totalitaryzm

kzarecka

2010-11-22

cryptonomicon_160Zapierający oddech popis talentu, jak dotąd najbardziej udana i porywająca powieść Stephensona; głęboki i proroczy, hipnotyczny i hipertekstowy. Łaczy w jedno znakomity styl, myśl i twórczą śmiałość. "Cryptonomicon" (tej książki dotyczy powyższy opis) ukazał się jedenaście lat temu. Był nominowany do Nagrody Hugo, a każdy, kto lubuje się w gatunku sciene-fiction i fantasy wie, jak prestiżowe jest to wyróżnienie. W powieści można wyróżnić dwie części czasowe: okres II wojny światowej i czasy współczesne. To 1200 stron o matematycznych geniuszach, hakerach, komputerach, spiskach, władzy, tajnych operacjach. Autorem jest oczywiście Neal Stephenson.


O książce - W roku 1942 Lawrence Pritchard Waterhouse - geniusz matematyczny i młody kapitan Marynarki Wojennej USA - zostaje przydzielony do Jednostki 2702. Ta formacja jest tak tajna, że o jej istnieniu wie zaledwie garstka ludzi; niektórzy z nich noszą nazwiska w rodzaju Roosevelt czy Churchill. Misja Waterhouse′a i Jednostki 2702 dowodzonej przez żołnierza piechoty morskiej Bobby′ego Shaftoe: utrzymać Niemców w niewiedzy, że aliancki wywiad złamał legendarną Enigmę, to rodzaj gry, kryptograficznej partii szachów między Waterhouse′em a jego niemieckim odpowiednikiem, tłumaczonej na język akcji wojskowych przez dzielnego Shaftoe i jego żołnierzy.

Przewijamy w przód do teraźniejszości, gdzie wnuk kryptohackera Waterhouse′a, Randy, próbuje utworzyć w Azji Południowo-Wschodniej "przechowalnię danych" - miejsce, gdzie zaszyfrowane dane mogą być trzymane i wymieniane. Gdy przedsięwzięcie atakują władze oraz wielkie korporacje, Randy łączy siły z wnuczką Shaftoe′a, Amy. Niebawem ich plan doprowadza do ujawnienia potężnego spisku, sięgającego Jednostki 2702. Droga prowadzi do niewyobrażalnego bogactwa, do świata osobistej i cyfrowej wolności... albo do odrodzenia ogólnoświatowego totalitaryzmu.

"Dziś rano [Imelda Marcos] opublikowała najnowsze wyjaśnienie pochodzenia miliardów dolarów; podejrzewa się, że ukradła je wraz mężem (zmarłym w roku 1989) podczas jego prezydentury. – To zbieg okoliczności, że Marcos posiadał pieniądze. – powiedziała. – Po podpisaniu porozumienia w Bretton Woods zaczął wykupywać złoto z Fortu Knox. Trzy tysiące ton, potem cztery tysiące. Mam na to dokumenty: 7 tys. ton. Marcos był taki bystry. Wiedział wszystko. To zabawne: Ameryka nigdy się na nim nie poznała" - New York Times, poniedziałek, 4 IV 1996

Fragment

Odłóżmy kwestię istnienia Boga na później; na razie przyjmijmy, że na naszej planecie jakimś sposobem pojawiły się samoreprodukujące organizmy i natychmiast zaczęły robić ze sobą nawzajem porządek: bądź zalewając otoczenie swymi przybliżonymi kopiami, bądź też w bardziej bezpośredni sposób, któremu chyba nie muszę poświęcać zbyt wielu słów. Większości z nich się nie udało, ich genetyczne dziedzictwo zostało więc na zawsze wymazane ze świata, ale kilka znalazło sposób na przetrwanie i rozmnożenie się. Mniej więcej po trzech miliardach lat tej niekiedy komicznej, na ogół jednak nudnej fugi, pełnej żądz i krwi, Blanche, żona ewangelickiego kaznodziei Bunyana Waterhouse’a z Murdo w Południowej Dakocie, urodziła syna – Godfreya Waterhouse’a IV.

Od urodzenia Godfrey był, jak każde inne stworzenie na ziemi, niesamowicie zajebistym twardzielem, choć w dość wąskim, naukowym sensie tego terminu – mianowicie, można było wyprowadzić jego genealogię aż do owego pierwszego samoreprodukującego się stwora, którego, zważywszy liczbę i różnorodność jego potomków, można by śmiało uważać za najbardziej zajebistego twardziela wszech czasów.

W kategorii koszmarnie zabójczych, memetycznie zaprogramowanych maszyn śmierci, były to najsympatyczniejsze istoty. Zgodnie z tradycją swego imiennika (purytańskiego pisarza Johna Bunyana, który większość życia spędził w więzieniu lub uciekając przed nim), wielebny Waterhouse nigdy nie nauczał dłużej w jednym miejscu. Kościół co rok czy dwa przenosił go do innego miasteczka w Dakotach. Niewykluczone, że Godfrey uważał taki styl życia za dość alienujący, ponieważ mniej więcej w połowie studiów w kongregacyjnym college’u w Fargo uciekł z zagrody i zaczął latać na wolności. Wreszcie w jakiś sposób zrobił doktorat z literatury klasycznej na małej prywatnej uczelni w Ohio. Akademicy są jednak szczepem nie mniej wędrownym niż kaznodzieje, przyjmował więc pracę wszędzie, gdzie mu zaproponowano. Wykładał grekę i łacinę w chrześcijańskim college’u Bolger (umowa nr 322) w West Point, stan Wirginia, gdzie rzeki Mattaponi i Pamunkey zbiegają się w estuarium rzeki James, a obrzydliwe wyziewy potężnej papierni przenikają wszystkie szuflady, wszystkie szafki, a nawet stronice książek. Jego świeżo poślubiona małżonka Alice, z domu Pritchard, która dorastała, jeżdżąc za swym ojcem – wędrownym kaznodzieją, po połaciach wschodniej Montany – gdzie powietrze pachniało śniegiem i szałwią – tutaj rzygała przez trzy miesiące. Sześć miesięcy później urodziła Lawrence’a Pritcharda Waterhouse’a.

Chłopczyk miał bardzo dziwny stosunek do dźwięku. Nie bał się ani wycia syreny straży pożarnej, ani bicia dzwonów, ale kiedy do domu wlatywał szerszeń i niemal niesłyszalnie brzęczał, kreśląc pod sufitem zamaszyste figury Lissajous, krzyczał z bólu spowodowanego hałasem. A gdy zobaczył lub poczuł coś, czego się bał, zatykał uszy dłońmi.

Jedynym dźwiękiem, którego w ogóle się nie bał, był głos organów w kaplicy college’u. Sama kaplica jest niewarta wspomnienia, ale organy ufundowali właściciele papierni – nadałyby się nawet do cztery razy większego kościoła. Znakomicie uzupełniał je organista, emerytowany nauczyciel matematyki, sądzący, że pewne atrybuty Pana Naszego (starotestamentową gwałtowność i kaprys, nowotestamentowy majestat i triumf) można bezpośrednio przeflancować w dusze zgromadzonych grzeszników za pomocą frontalnej powodzi dźwięków. Nie miało znaczenia, że ryzykował rozbicie witraży, ponieważ i tak nikomu się nie podobały, a wyziewy papierni wyżerały z nich ołowiane łączenia. Niestety, kiedy po mszy środkiem przeszła kolejna starsza dama, zataczająca się z dzwonieniem w uszach, i uraczyła księdza wyjątkowo kąśliwym komentarzem na temat nadmiernego dramatyzmu muzyki, znaleziono innego organistę.

Mimo to, lekcji gry wciąż udzielał matematyk. Uczniom nie wolno było dotykać instrumentu, zanim nie opanowali dobrze fortepianu; kiedy wyjaśniono to Lawrence’owi Pritchardowi Waterhouse’owi, w ciągu trzech tygodni nauczył się grać fugę Bacha i zapisał się na lekcje organów. Jako że miał wtedy zaledwie pięć lat, nie sięgał jednocześnie do manuałów i pedału, musiał zatem grać na stojąco, czy raczej chodząco – od pedału do pedału.

Kiedy skończył dwanaście lat, organy się zepsuły. Rodzina papierników nie zostawiła żadnego funduszu na konserwację, więc nauczyciel matematyki zdecydował, że spróbuje zrobić to sam. Był już wtedy chory i potrzebował zwinnego pomocnika: Lawrence pomagał mu otworzyć instrument. Po raz pierwszy zobaczył, co się działo, kiedy przyciskał klawisze.

Każdy rejestr – brzmienie, barwa dźwięku wydawanego przez organy, np. flet blokowy, trąbka, pikolo – miał oddzielny rząd piszczałek, ustawionych od największej do najmniejszej. Długie rury wydawały niskie dźwięki, a krótkie – wysokie. Ich wierzchołki tworzyły wykres: nie prostą linię, lecz wznoszącą się krzywą. Organista-matematyk usiadł z kilkoma zapasowymi piszczałkami, ołówkiem oraz kartką i pomógł Lawrence’owi zrozumieć dlaczego. Kiedy ten wreszcie pojął, poczuł się tak, jakby jego nauczyciel znienacka zagrał najlepszy fragment fantazji i fugi g-moll Bacha na organach wielkości Mgławicy Andromedy – fragment, w którym wujek Johann poddaje rozbiorowi architekturę wszechświata jednym niemiłosiernie obniżającym się i przeistaczającym akordem, jakby przebijał nogą kolejne warstwy śmieci, i zatrzymał ją w końcu na twardej opoce. Końcówka wykładu kojarzyła się zaś z sokołem, nurkującym przez warstwę po warstwie złudzeń i pozorów; zależnie od tego kim jesteś, przerażającym, denerwującym lub wprowadzającym chaos. Niebiosa się otwarły. Lawrence ujrzał chóry anielskie uszeregowane w geometryczną nieskończoność.

Z płaskiej skrzynki wypełnionej sprężonym powietrzem wyrastały w równoległych szeregach piszczałki. Wzdłuż jednej osi wszystkie ­piszczałki dla tej samej nuty. Wzdłuż drugiej zaś wszystkie tego samego rejestru, lecz nastrojone na różną wysokość. Przy naciśnięciu klawisza odzywały się wszystkie rury dające odpowiednią nutę, o ile ich rejestry były otwarte.

Mechanicznie, wszystko to działało w sposób klarowny, prosty i logiczny. Lawrence przypuszczał, że maszyneria musi być przynajmniej tak skomplikowana, jak najbardziej złożona z fug, które można na niej zagrać. Teraz dowiedział się, że urządzenie o prostej konstrukcji może produkować wyniki o nieskończonej złożoności.

Neal Stephenson "Cryptonomicon"; Wydawnictwo: Mag; Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz; Liczba stron: 1200; Okładka: twarda; ISBN: 978-83-7480-188-1

KaHa

Wejdź do księgarni

Tagi: Peanatema, Cykl Barokowy, Ustrój Świata, Stephenson, Hugo,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany