Obudź się, czyli styczniowe opowieści

kzarecka

2011-02-04

kaha_160Jakiś czas temu żyło się zupełnie inaczej. Lepiej? Gorzej? Z pewnością inaczej. Człowiek chciał iść na piwo – szedł. Człowiek chciał jechać na jednodniowy wypad w góry – jechał. Człowiek chciał szaleć – szalał. Człowiek chciał ryzykować – ryzykował. Człowiek chciał – człowiek robił. Bez mrugnięcia okiem. Jakiś czas temu żyło się zupełnie inaczej…


A później na świecie pojawiła się Hanka – moja córka. Zmieniło się wszystko. Świat został przewartościowany. Chciało się iść na piwo – trzeba było zorganizować opiekę dla dziecka. Wyjechać – to samo (choć… już się tak nie chciało). Szaleć? Z umiarem. Ryzykować? Z pytaniem - czy z pewnością warto? Chcieć? Nie zawsze robić. Życie nabrało innego smaku. Innego wymiaru. Nagle obok była istota stawiana na pierwszym miejscu. Wszystko inne mogło poczekać. Czy życie stało się lepsze? Z pewnością. Bogatsze? Oczywiście. Za żadne skarby świata nie wróciłabym do życia sprzed narodzin tej zbójnicy. Hanka – moja radość, duma, szczęście, uśmiech.

Dziś ma skończone dwa lata. Gada jak nakręcona. Każdego dnia dostarcza powodów do myśli "Życie jest piękne". Tuli się, mówi, że kocha, ściska, całuje, głaszcze, masuje. Mówi – proszę, dziękuję, przepraszam. Wersal. A jednocześnie szaleje, zbójnikuje, robi bałagan. Dziecko. Normalne dziecko. Tyle, że moje. A jak moje, to wiadomo – najpiękniejsze, najzdolniejsze, najukochańsze, wyjątkowe, szczególne. Nawet, jeśli któryś rodzic tego nie mówi, tak myśli. Przecież wyszło z nas, wychowaliśmy je, poświęciliśmy mu czas, spędzamy z nim każdą możliwą wolną chwilę, zachwycamy się każdym nowym słowem, gestem, zębem…

Przez wiele styczniowych dni Hanka głaskała mój brzuch i mówiła: "Zuziu, obudź się". Tak, czekałam na drugą córkę. Ja, S., Hanka, rodzina, przyjaciele, znajomi. Ku "rozpaczy" S., który już przy wiadomości o płci pierwszego dziecka stwierdził, że teraz będzie musiał martwić się całe życie, postanowiłam założyć babiniec. I tak chłop będzie musiał męczyć się w domu z trzema kobietami. Na pocieszenie – każdą z nas kocha, więc jakoś wytrwa przy zdrowych zmysłach.

Zuzanna – moja druga córka. Moja radość, duma, szczęście, uśmiech. Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, nie posiadałam się z radości. Tym razem od początku miałam przeczucie, że na świat przyjdzie dziewczynka. Cieszyłam się z tego faktu. Nadal to robię. Kto wie, może jeszcze kiedyś postaram się o syna? Muszę tylko wygrać w toto-lotka, wybudować dom i wiedzieć, że stać mnie na to, by móc każdemu z dzieci kupić do szkoły nowe buty. Zatem może kiedyś… Póki co mam Hankę i Zuzankę (już, wreszcie, nareszcie również na świecie). Kilka dni temu po głowie wciąż krążyły myśli: "Dlaczego jeszcze nie urodziłam?! Jak długo?! Co ta spóźnialska sobie myśli?!". I jednocześnie tłumaczyłam sobie: "Niedługo będę przeżywać silne bóle, wypierać dziecko, nie zwracać uwagi na to, że tną mi krocze, być może znowu pocierać brodawki, by przyśpieszyć skurcze (teraz myślę, że musiałam dość komicznie wyglądać, gdy na fotelu położniczym między bólami skubałam brodawki, by po chwili mówić: "Idzie!", słyszeć: "Przyj!", przechylać się do przodu i udowadniać sobie, że jeszcze można, jeszcze są siły)". A wszystko po to, by wziąć ją w ramiona, zapomnieć o bólu i… przypomnieć sobie o innych jego odmianach. Ból jednak nie miał mieć znaczenia. Ona będzie. I w domu komplet. S. i trzy baby.

Poród nie nadchodził… Czy byłam pełna obaw? Oczywiście. Trafiłam do szpitala… Wtedy mówiłam sobie: "Jeszcze trochę i wrócę do domu. Przytulę jednocześnie dwie moje córki. Radość, duma, szczęście, uśmiech… A następnie odpocznę". Nie popełnię błędu sprzed dwóch lat, gdy cztery dni po wyjściu ze szpitala, wróciłam do pracy (organizm po kilku miesiącach i tak odebrał, co jego). Teraz odpocznę. Nacieszę się wspólnymi chwilami. Oczywiście PL nie zostawię, nie będzie puste. Są inni. A ja? Będę zaglądać, ale – wybaczcie – z umiarem.

Cesarskie cięcie. 26 stycznia w jednym z wrocławskich szpitali rozległ się płacz dziecka. Była 12:15. Na świecie pojawiła się Zuzanka (baaardzo długa z gęstym buszem ciemnych włosów; moja radość, duma, szczęście, uśmiech). Po czterech dniach wróciłam do domu, przytuliłam obie córki. Jestem szczęśliwa. Dodatkowo na plus mogę zaliczyć spadek wagi w osiem dni o dziesięć kilo (to się nazywa odchudzanie!). Na minus – moje brodawki nie istnieją. Mam wampira. Mimo wszystko jestem szczęśliwa. Cholernie!

KaHa

P.S. Czy wiecie, że kiedyś miesiąc styczeń nazywano "tyczeń" (od tyczek do fasoli i chmielu, które w tym czasie przygotowywano)? Niektórzy styczeń łączyli ze "stykaniem się" (starego roku z nowym). Hm… Ja, gdy się styknęłam (choć w zupełnie innym miesiącu – w kwietniu; miesiąc kwitnienia… no proszę, jak w mordę strzelił!), przyprowadziłam na świat dwie córki. Polecam :)

Tagi: ,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany