Tłumacz – adwokatem autora

islojewska

2011-11-14

bs_160O kompetencji w przekładach literackich, o wdzieraniu się w tkankę obcej treści i o tym, dlaczego przetłumaczony tekst powinien tkwić w swoich korzeniach - z Bogusławą Sochańską, tłumaczem z języka duńskiego na polski, rozmawiała Ilona Słojewska.





Ilona Słojewska: - Na ile pobyt w Danii, spotkanie z kulturą, obyczajowością i historią tego kraju przekłada się na Pani sztukę translatorską?

Bogusława Sochańska: - Trudno mi samej to określić. Gdybym musiała dokonać ostrego wyboru zero-jedynkowego, czyli na jednej szali położyć moje lektury, to znaczy głęboki kontakt z kulturą wysoką, która magazynuje, przechowuje doświadczenia pokoleń, i dość częste, głębokie, ważne rozmowy z Duńczykami goszczącymi w Polsce czy w czasie moich pobytów w Danii, a na drugiej szali dłuższy, "horyzontalny" kontakt z ludźmi na ulicy, z miastem, krajem, przyrodą, gazetami, to nie mam wątpliwości, że przeważyłaby ta pierwsza. Ale, oczywiście, wiedza i doświadczenie zgromadzone na tej drugiej też są bardzo ważne. Istnieje więc jedyna możliwa konkluzja: jednym z dwóch niezbywalnych warunków osiągnięcia kompetencji w dziedzinie tłumaczeń literackich jest głęboka znajomość języka, kultury, tradycji, historii, mentalności, współczesności kraju, z którego języka się tłumaczy. Drugi warunek to, oczywiście, umiejętność pisania po polsku, a zatem także wrażliwość na język, ale i poezję, muzykę, malarstwo, przyrodę...

W sztuce translatorskiej często mówi się o zjawisku nieprzekładalności, które utożsamia się nieprzekładalnością kultur, w jakich tekst powstaje.

Przekładam z języka, który należy do naszego kręgu kulturowego, nie mam więc tak wielkich problemów, jakie może mieć ktoś tłumaczący na przykład z chińskiego. Zdarza się jednak, że rzetelny i nietrudny w sensie czysto językowym tłumaczenie może dać niepełny albo zafałszowany obraz w przekładzie, jeśli czytelnik nie zna sposobu myślenia, postrzegania świata, kodów społecznych właściwych dla kultury, z której wywodzi się tekst, a najczęściej nie zna. Nie ma na szczęście aż tak wielkich różnic między kulturami Polski i Danii. Sądzę, że znacznie więcej trudności miałabym z tłumaczeniem (i rozumieniem) rozmowy Polaków z marginesu społecznego z ich języka (polskiego) na mój język (polski) – bo ich sposób myślenia i kody mogą mi być zupełnie obce. Zresztą nie muszę aż tak daleko szukać; z przerażeniem obserwuję pogłębiającą się przepaść, jaka mnie dzieli od wyborców PiS. Gdybym musiała na przykład przetłumaczyć osobie słabo znającej język polski przemówienie któregoś z polityków tej partii, miałabym kłopot, ponieważ często nie rozumiem ich sposobu postrzegania świata. A wracając do nieprzekładalności czysto językowej. Tak, bywają zjawiska, zwyczaje, cechy, przedmioty, które nie istnieją w kulturze polskiej. Trzeba je jakoś nazwać! Bywa, że autor prowadzi grę słów – trzeba ją jakoś oddać, choć w tym szczególnym przypadku szanse na sukces są niewielkie. Tłumaczyłam kiedyś krótkie wierszyki, rodzaj fraszek Pieta Heina. Wydawca wybrał około dwustu przełożonych przez samego autora na język angielski. Z tych dwustu wybrałam sto, które dało się przetłumaczyć tak, by zachowana została treść - przesłanie i humor - a także forma z istotnymi dla tego gatunku cechami: zwięzłością, określonym rytmem i rymami. Nie wszystko da się przełożyć bez strat.

Bywa czasami, że tłumaczowi podczas przekładania "coś" ginie, ucieka?

Oczywiście! To nieuniknione – jak choćby w opisanych wyżej przypadkach.

Czytając "Bibliotekę cieni" Mikkela Birkegaarda w Pani tłumaczeniu, doświadczyłam harmonijnego wtopienia się w atmosferę Danii. Czy podczas pracy wyłapuje Pani jakieś cechy charakterystyczne dla współczesnej literatury duńskiej?

Co do Birkegaarda - jeśli miała pani takie wrażenie, to chyba nie dzięki przekładowi ani nawet nie dzięki jakimś niezwykłym cechom języka tego autora, bo chyba trudno o takich mówić, tylko dzięki jego umiejętności przekazania właśnie tego, co zwróciło pani uwagę: klimatu współczesnej Danii. Ja tylko wiernie tłumaczyłam. Musiałam zresztą bronić stylu przed zbytnim sformalizowaniem go na etapie redakcji, która zresztą – jak to często bywabyła dla tekstu z innych powodów bardzo cenna. Wielu spośród współcześnie tworzących autorów duńskich hołduje prostocie języka, co często stwarza pewną trudność w tłumaczeniu na język polski.

Jaką Pani stosuje zasadę ekwiwalencji, żeby oddać dokładnie klimat powieści? Jaki ma Pani na to sposób?

Mam tylko jedną zasadę: maksymalnej wierności tekstowi oryginalnemu. Dochowując dosłowności oryginałowi, nie sposób nie oddać jego atmosfery i specyfiki jego języka. Tłumacz jest w hipotetycznej sytuacji tancerza, który musi tańczyć, choć ma spętane ramiona i nogi – i to nie odbiegając od opracowanej przez inną osobę choreografii. To fascynująca gra. Im większa trudność, tym większa frajda. Lubię autorów, którzy czują język w sposób absolutnie własny, unikalny i bardzo świadomie ubierają tekst we własną szatę językową. Najważniejszy z nich jest dla mnie Andersen, ale tłumaczyłam kilka lat temu napisaną niezwykłym językiem powieść Knuda Romera Ten, kto umrze, boi się śmierci, czy bardzo szczególną powieść Petera Høega Nieprzystosowani, w dużych partiach pisaną językiem chłopca z marginesu społecznego. Ponieważ jest to książka antysystemowa, zawierająca ostrą krytykę różnych systemów życia społecznego, a zwłaszcza szkolnego, autor zanegował także obowiązujący system interpunkcyjny. Praca nad tym tekstem była dla mnie ogromnym wyzwaniem – ale nie będę więcej o tej książce mówić, bo jak dotąd nie udało mi się znaleźć dla niej wydawcy; najwidoczniej jest w swojej wymowie zbyt przerażająca.

Czym dla Pani jest odkrywanie "anatomii" tekstu?

Prawdę mówiąc, dokonuje się to naprawdę w pełni dopiero na etapie pracy nad przekładem, gdy wdziera się człowiek w tkankę tekstu, rozkłada go na czynniki pierwsze. Wtedy zdarzają się zaskoczenia, a nawet olśnienia…

Czy przekładanie można porównać do konspiracji, w której tłumacz kryje przed czytelnikiem swoje własne metody?

Nie, nie wierzę w to, że istnieją różne metody przekładu. Różne mogą być techniki pracy z tekstem – ja na przykład wnikam w tekst etapami. Oczywiście jestem po lekturze, sięgam po literaturą pomocniczą, czytam inne rzeczy autora, szukam wywiadów z nim, staram się poznać, ile się tylko da z jego twórczości. Pierwszą wersję tłumaczenia robię szybko, jakby gnała mnie potrzeba jak najszybszego ogarnięcia całości; rozwiązanie trudniejszych problemów i poprawność polszczyzny zostawiam na potem. A potem jest etap pierwszej korekty. To jest dopiero prawdziwe, głębokie czytanie, wsłuchiwanie się w rytm oryginału w skali mikro, czasem odkrywa się wtedy drugie dno; na tym etapie mam wrażenie, że wchodzę w skórę autora, bywa, że zauważam u siebie potrzebę czy skłonność do utożsamiania się z nim – tak jest z Andersenem. Intensywność tych odczuć zależy od stopnia fascynacji tekstem. To jest też u mnie etap rozwiązywania problemów, na przykład nieprzekładalności, poszukiwania najwłaściwszych ekwiwalentów (np. czy przetłumaczyć przymiotnik afskyelig na "wstrętny", "obrzydliwy", "ohydny" czy "odrażający"?), dokonywania trudnych wyborów. Pół biedy, jeśli jest kontakt z autorem (korzystam z tego gorliwie), bywa jednak, że trzeba się zdać na intuicję. I wreszcie moja druga korekta, czyli kolejne czytanie, tym razem przede wszystkim przekładu - wsłuchiwanie się w polszczyznę, w rytm, w spójność i naturalność dialogów, wygładzanie. Cieszę się, gdy mam rzadki komfort odłożenia przekładu i powrotu doń po kilku tygodniach. Czytam wtedy całość trochę tak jak zwykły czytelnik i staram się nie myśleć o oryginale. Ku swojemu przerażeniu znajduję wtedy różne potknięcia: powtórzenia, jakieś zadry, nierówności, których nie dostrzegłam w drugim czytaniu – to zawsze zaskakuje i zdumiewa: przecież tekst wydawał mi się gotowy! Jeśli terminy nie pozwalają i muszę oddać go bez tego trzeciego czytania, jestem niepocieszona, choć teraz, po latach doświadczeń już tak bardzo tego nie przeżywam, wiem, że tekst przejdzie jeszcze przez czułe ręce redaktorki czy redaktora. I w końcu czytanie ostatnie – właśnie po redakcji tekstu. Jeśli ktoś nie miał do czynienia z procesem wydawniczym, być może nie wie, że każdy tekst podlega redakcji, czyli sprawdzeniu przez bardzo fachową osobę o przygotowaniu polonistycznym. To jest bardzo ważny, ciekawy, ale i trudny etap wymagający od tłumacza wiele pokory. Tym razem czytam „podwójnie”, mając przed oczami i w uszach zarazem przekład i oryginał. Po pierwsze, zazwyczaj minęły przynajmniej dwa, trzy miesiące, odkąd oddałam tekst do wydawnictwa, a po drugie, osoba redagująca, czyli de facto sprawdzająca tekst od strony poprawności polszczyzny, spójności, wewnętrznej logiki, widzi wyłącznie tekst polski i bywa, że proponuje zmiany, dostosowuje do przyjętych norm. A ja jestem adwokatem autora – muszę dbać o to, by tekst nie stracił właściwych mu cech stylu. Nie uznaję bowiem poglądu, że najważniejsze jest, by tekst "pięknie brzmiał", czy "dobrze się czytał" - a jeśli autor chciał, żeby brzmiał, przykładowo - chropawo, albo monotonnie?

Problem pierwowzoru i tłumaczenia. Czy tekst, który powstał w macierzystym środowisku może stać się po transplantacji hybrydą, czy też dobrze wykonanym stopem? Nadal tkwi w swoich korzeniach?

Jeśli nie tkwi w swoich korzeniach, to przekład jest nic nie wart. Sądzę, że skończył się czas tłumaczy, których przekłady były rozpoznawalne – bo pisane ich własnym językiem. Zdarzyło mi się usłyszeć, jak ktoś powiedział o pewnym tłumaczu, że bardzo lubi jego język. To znaczy, że czytelnicy nie znali prawdziwie książek ani autorów, których ten tłumacz przekładał! To znaczy, że ginął gdzieś i nie był dopuszczany do głosu ich język!

Niemiecki krytyk Friedrich Schleiermacher powiedział kiedyś, że "istnieją tylko dwie metody przekładu, pierwsza z nich to zostawić autora w spokoju, na ile to jest możliwe, a przybliżyć ku niemu czytelnika, druga to zostawić w spokoju czytelnika, a przybliżyć ku niemu autora". Co Pani o tym sądzi?

Zdecydowanie opowiadam się za tą drugą drogą. Jestem rzeczniczką prawa autorów do ukazania ich utworów czytelnikom w innych krajach w kształcie możliwie jak najbliższym oryginałowi. Moje credo to szacunek dla autora. Przecież autor jest często bezbronny - i czasem nie ma pojęcia, jaką się mu wyrządza krzywdę.

A co z przekładem tytułu, jako autonomicznej części dzieła? Podczas pracy tłumacz coraz bardziej zagłębia się w sens dzieła, co ma swój wpływ na odczytywanie przesłania tytułu. W jakiej sytuacji zmienia go, a kiedy pozostawia pierwotną postać?

Tak, tytuł bardzo często dojrzewa, bywa, że zmienia się go w ostatniej chwili. Ale przytoczę tu dwa dość szczególne przykłady. Pierwszy ukazuje problem nieprzekładalności i nieuchronnej straty. Tytuł wspomnianej powieści Petera Høega brzmi po duńsku De måske egnede, co w dosłownym przekładzie znaczy tyle co "ci, którzy być może się nadają" lub "być może są przystosowani". Chodzi o dzieci z marginesu, które być może da się przystosować do życia w społeczeństwie – "być może" jest tu bardzo ważne, jest w tym zarazem nadzieja i powątpiewanie. Problem w tym, że nie da się tego oddać w polszczyźnie. Pozostało mi pozbawić tytuł tego elementu i zostawić jednoznaczne i przez to zubożone "Nieprzystosowani" – ale może się mylę, może ktoś potrafiłby znaleźć jakieś rozwiązanie. Zupełnie innej natury był problem z tytułem wspomnianej przez panią powieści Mikkela Birkegaarda Biblioteka cieni. W oryginale brzmi on Libri di Luca. Cudowny tytuł! To nazwa powieściowego antykwariatu, którego właściciel, z pochodzenia Włoch, miał na imię Luca. Zgodnie z zasadą, którą wyznaję, wszystko, co autor napisze w języku obcym w stosunku do języka oryginału, powinno w przekładzie być zachowane, a nie tłumaczone na język polski. Dlatego zachowałam tytuł Libri di Luca. Niestety, wydawca wolał ten, jaki książce nadano w Anglii i w Niemczech – Biblioteka cieni. Nie mogłam się z tym pogodzić, ale moich argumentów nie przyjęto. I cóż – w Danii powieść była bestsellerem, mimo że duńscy czytelnicy musieli w pierwszej chwili mieć problem z rozszyfrowaniem włoskiego tytułu, a w Polsce? Nie zaufano ciekawości i inteligencji czytelników.

Nad czym obecnie Pani pracuje?

Lubię płodozmian. Niedawno skończyłam tłumaczenie książki reportażowej duńskiej dziennikarki, Anny Elisabeth Jessen Czaszka z Katynia (dla wydawnictwa Czarne), która powinna wzbudzić zainteresowanie; ma się ukazać w marcu. Od dłuższego czasu pracuję nad wyborem z dziesięciu tomów dzienników H. Ch. Andersena i staram się teraz koncentrować tylko na tym; będą tego dwa tomy, ukażą się w moim ulubionym wydawnictwie Media Rodzina. To jedna z najważniejszych moich prac. Ale dojrzewa też tom wierszy znakomitej poetki Inger Christensen. Wielka poezja potrzebuje czasu, proces dojrzewania jest długi, a to jest wielka poezja – i wielkie ryzyko dla tłumacza. Czekają też dwie kolejne powieści Janiny Katz, autorki, której wprowadzenie na polski rynek było w swoim czasie moją obsesją i zajęło mi kilka lat; trzy powieści i wybór wierszy przysporzyły tej ciekawej pisarce wiernych czytelników; nota bene rola tłumacza jako osoby wprowadzającej do obiegu kulturowego utwory literackie, a nie tylko przyjmującej zlecenia od wydawców, to osobny temat. A skoro przy tym jesteśmy, to wspomnę o czymś jeszcze: w związku z projektem "Tabu w sztuce dla dzieci", który w tej chwili realizujemy w Duńskim Instytucie Kultury, powróciła moja stara miłość – książki dla dzieci; na początek zaproponowałam wydawcom dwa tytuły.


Tagi: Biblioteka cieni, tłumaczenie, tłumacz, Czarne, książki dla dzieci,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany