Penelopa w strzępach - fragment

gwkaminski

2007-08-11

Dobrze więc, po kilku stronach muszę stwierdzić, że to raczej nie książka dla mnie (hej! Scio me nihil scire, wiem, że pewnie nie wiem, co dobre, ale przynajmniej nie napisałem, że to literatura kobieca)...
Zapraszam do lektury!

Rozdział 1

Jake zawsze wiedział gdzie mnie znaleźć.

Był z naszą rodziną od, no cóż, od zawsze i znał nasze przyzwyczajenia. Znał też nasze nawyki, upodobania, dziwactwa i problemy – w gruncie rzeczy pewnie znał Wilhernów lepiej niż my samych siebie. Właściwie nie było to nic niezwykłego, biorąc pod uwagę, że było nas tylko troje Wilhernów w domu – moja matka, ojciec i ja – a żadne z nas nie było specjalnie skomplikowane.

W każdym razie mój weekendowy rozkład zajęć był mu znajomy (nie różnił się on specjalnie od rozkładu zajęć w tygodniu). Śniadanie o 8.30. Od 9.00 do 10.00 słuchałam francuskojęzycznych nagrań i ćwiczyłam koniugację czasowników. Czas zaprzeszły w trybie łączącym naprawdę mnie dobijał.

Od 10.00 do 10.45 ćwiczyłam na rowerku stacjonarnym, bieżni, albo jakimś innym narzędziu tortur – aerobowym przyrządzie do testowania wytrzymałości. Nie jestem szczególnie wysportowana, ale wierzyłam, że ćwiczenia są bardzo ważne, zwłaszcza dla ludzi którzy niewiele wychodzą.

Po treningu brałam prysznic, przebierałam się i o 11.00 oglądałam moją ulubioną operę mydlaną, której bohaterowie wiedli życie znacznie ciekawsze od mojego. A w południe czytałam gazetę wypełnioną historiami o ludziach, których życie było znacznie gorsze od mojego (nie żeby wiedza o ich smutnych losach sprawiała mi przyjemność, trzymała jednak na smyczy wszelkie oznaki użalania się nad sobą). Lunch był o 12.45. Nim nadeszła 14.30 byłam w szklarni i to właśnie tam Jake po mnie przyszedł.

Gdy się pojawił byłam w trakcie delikatnego procesu przygotowywania mojego rajskiego ptaka do przesadzenia. Wymagało to koncentracji – musiałam oddzielić korzenie i bardzo się starać ich nie połamać – nie byłam więc zadowolona, gdy Jake pojawił się w drzwiach ze swoim obwieszczeniem.

– Panienko Penelopo, panienki gość na trzecią już jest.

– Już? – zawołałam sfrustrowana.

– No cóż, przecież jest już trzecia. – zauważył lokaj. Rozejrzał się po szklarni. – Pani rośliny wyglądają cudownie, panienko Penelopo.

– Dziękuję Jake.

– Jaka szkoda, że inni nie mają przyjemności ich oglądać.

– Mhm –niechętnie odłożyłam na bok kwiat i zdjęłam gumowe rękawiczki. Naprawdę nie byłam w nastroju do tego, co miało się za chwilę zdarzyć, ale wiedziałam też, że nie ma sensu tego odkładać.

– Ach i panienki matka chciałaby się z nią zobaczyć przed spotkaniem – dodał Jake.

Nic nowego. Matka zawsze chciała widzieć się ze mną przed spotkaniami, by przekazać mi najświeższe informacje o kandydacie i wygłosić motywującą mówkę.

Moja matka, Jessica Wilhern, siedziała na swoim stałym miejscu przy stole w jadalni, który zaśmiecały foldery, zdjęcia i życiorysy. Towarzyszyła jej Wanda, zatrudniona siedem lat temu w charakterze stałego doradcy, który pracował z matką nad tym ważnym projektem.

– Kochanie – powiedziała matka pełnym uniesienia głosem, którego zwykła używać, by dodawać optymizmu i wzmagać pozytywne nastawienie. – Sądzę, że mamy tu dla ciebie interesującego kandydata. Powiedz jej Wando.

Wanda potakująco skinęła głową. Z właściwą sobie wydajnością miała wszystkie fakty w zasięgu ręki.

– Baaardzo interesujący. Palmer Metcalf, dwadzieścia pięć lat. W twoim wieku Penelopo.

Mówiłam przez zaciśnięte zęby

– Tak Wando. Wiem ile mam lat.

Wanda zignorowała moją marną próbę silenia się na sarkazm.

– Ma wspaniałe referencje. Prywatne liceum Livingstone, Dartmouth, młodszy partner w biurze maklerskim Mitchell and Swinson. Członek Town and Country Club Clearwater. Dom w Woodbridge. A przy okazji to Metcalfowie z Providence, a nie ci bostońscy. Ci z Bostonu przybyli na długo po Mayflower, co najmniej z dziesięć lat. A plotka głosi, że płynęli w celach krajoznawczych.

Zdobyłam się na drobny wysiłek, by okazać, że zrobił na mnie niewielkie wrażenie.

– Dartmouth. To w New Hampshire, prawda?

– Jego ojciec jest członkiem zarządu – dodała matka podnieconym głosem. – Ma koneksje. Wasze dzieci mogłyby chodzić do szkół zrzeszonych w Ivy League!

– Palmer studiował rok na paryskiej Sorbonie – kontynuowała Wanda.

Matka była już totalnie zachwycona.

– Mieszkał we Francji, Penelopo! Francji! Moglibyście rozmawiać ze sobą po francusku!

– Penelopa Meatcalf – powiedziała na próbę Wanda. – Ładnie brzmi.

Udawanie entuzjazmu stawało się coraz trudniejsze. Miałam już serdecznie dość tego wszystkiego. Jedyne czego naprawdę chciałam to wrócić do korzeni rajskiego ptaka.

– Dobrze, w porządku. Jest idealny. Jest w pokoju muzycznym?

– Oczywiście kochanie, gdzieżby indziej? Spójrz!

Popatrzyłam w przeciwległy kraniec jadalni, gdzie, przy oknie z weneckiego lustra czekały na mnie dwuosobowa kanapka i mały stolik. Przez to okno mogłam zajrzeć do pokoju muzycznego, ale każdy przebywający w tamtym pokoju widział lustro. Przeszłam obok mebli prosto do drzwi prowadzących do tego pokoju.

Wanda wydała stłumiony okrzyk, a matka wrzasnęła:

– Penelopo, co ty robisz?

Zignorowałam obie i otworzyłam drzwi. Przyjemny młody mężczyzna, ubrany w elegancką tweedową marynarkę i przypuszczalnie będący Palmerem Meatcalfem natychmiast wstał z sofy i zwrócił się w moją stronę.

– Bonjour – powiedziałam.

Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Z jego twarzy można było wyczytać wszystko.

Nie zdziwiło mnie to, jako że, pomijając drobne różnice, widziałam już to spojrzenie. Wahało się pomiędzy niedowierzaniem a totalnym szokiem, niesmakiem a obrzydzeniem. Czasem dostrzegałam strach, a nawet prawdzie przerażenie.

– Je m’appelle Penelope.

Już wycofywał się w stronę drzwi.

– Comment allez-vous?

Otrząsnął się na tyle, by wybąkać:

– Ja, uhm... ja nie mogę... Jestem gdzieś umówiony.

– Au revoir – powiedziałam.

Dotarł do holu, gdzie czekał na niego Jake, z dokumentami do podpisania. Wróciłam do jadalni, by stawić czoło gniewowi Jessiki Wilhern i jej towarzyszki. Wanda w rozpaczy kiwała głową, podczas gdy moja matka wyraziła swoje niezadowolenie znacznie bardziej słyszalnie.

– Penelopo co się z tobą dzieje? – wrzasnęła. – Dlaczego to zrobiłaś? Doskonale wiesz, że nie wolno ci tak po prostu tam wejść! Nie wolno ci tak po prostu wyskakiwać na mężczyznę! Trudno się dziwić, że był zszokowany!

– To jest całkowicie nie do przyjęcia, Jessico – Wanda gotowała się z gniewu. – Jak można żądać, bym wykonywała swoją pracę skoro Penelopa nie chce współpracować?

Dał się słyszeć inny głos:

– Och, moje panie, nie bądźcie dla niej takie surowe.

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że ojciec był w pokoju. Franklin Wilhern to potrafił – pojawiać się i znikać przez nikogo niezauważony. Doceniłam jednak jego kochaną, zatroskaną minę i uśmiechnęłam się do niego. Jessica i Wanda zignorowały jego komentarz i kontynuowały swoją tyradę.

– Penelopo musisz pozwolić młodemu mężczyźnie poznać cię zanim się pokażesz – apelowała matka. – Czy myślisz, że pozwoliłam ojcu zobaczyć przed ślubem mój pieprzyk? Nie, oczywiście, że nie, musiał mnie najpierw pokochać, wtedy mógł pogodzić się z faktem, że nie jestem bez skazy. Czy nie mam racji Franklin?

Pokiwał głową.

– Nie jesteś bez skazy, Jessico.

Jesscia kontynuowała:

– Musisz odkryć to, co jest w środku, prawdziwą siebie, piękną siebie. Mężczyzna musi zdać sobie sprawę, że jesteś czarującą, rozkoszną, inteligentną młoda kobietą zanim zobaczy, że... zanim dowie się, że...

Miała problem z wypowiedzeniem tego na głos, więc pomogłam i dokończyłam za nią zdanie.

– Że mam świński ryj?

– Och, Penelopo? – jęknęła.

– Przepraszam moi drodzy, ale czeka na mnie rajski ptak – powiedziałam. – Muszę lecieć.

Gdy wychodziłam z pokoju słyszałam jak kontynuują beze mnie. Wanda groziła, że rzuci swoją pracę profesjonalnej swatki. Matka oskarżała mnie o rujnowanie sobie życia (i jej przy okazji). A przytłumione przez głosy obu kobiet przebijały się słabo słowa mojego biednego, kochanego ojca, jak zawsze występującego w mojej obronie.

– To nie jej wina. Nie obwiniajcie Penelopy. To moja wina, to wszystko moja wina.

Rozdział 2

Pewnie sądzicie, że dotąd zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Nie zdążyłam i wątpiłam, czy kiedykolwiek się przyzwyczaję. Zawsze było to bolesne i demoralizujące.

Zwykle, w takiej chwili, wróciłabym do spokoju i ciszy szklarni. Rośliny były moją życiową pasją i dawały ukojenie, gdy byłam spięta, przygnębiona albo zła. W tej chwili jednak byłam i spięta, i przygnębiona, i zła i nawet moje ukochane rośliny nie mogły złagodzić tych uczuć. W zasadzie bardziej się bałam, że mój paskudny nastrój spowoduje nieodwracalne spustoszenie w niewinnych roślinach.

Poszłam więc do mojego pokoju, który nie był złym miejscem, by się ukryć i pocieszyć. Miał wszystko co tylko można sobie wymarzyć w sypialni. Wystawne meble, w tym godne księżniczki łoże z baldachimem. Wszędzie świeże kwiaty i wspaniałe obrazy na ścianach. Garderoby wypełnione ubraniami, które znalazłam w katalogach i internetowych sklepach. Półki butów i torebek. Szuflady pełne biżuterii. Lubiłam modę – opracowałam własny styl i co sezon moje szafy przechodziły kompletny przegląd. Nie musiałam się martwić że ktoś zobaczy mnie w strojach z zeszłego sezonu. Głównie dlatego, że nikt mnie nigdy nie widywał.

I otaczały mnie wszystkie możliwe źródła rozrywki. Szerokoekranowy telewizor plazmowy, najlepszy na świecie system stereo, tysiące płyt CD i DVD, gry wideo.

Że już nie wspomnę o mojej wnęce gimnastycznej, w której stały: rowerek stacjonarny, maszyna do wiosłowania i ścianka wspinaczkowa. Najbardziej lubiłam ściankę. Musiałam zakładać specjalny sprzęt, przygotować liny, a następnie rozciągać się i wysilać, by dostać się od jednego uchwytu do drugiego i długo to trwało zanim dotarłam do szczytu, gdzie osiągałam – nic. Jedyne co mogłam wówczas zrobić to zejść na dół. Wydawało mi się to metaforą mojego życia – cały czas się poruszałam, ale nigdzie nie docierałam.

Jedynym czego, według kogoś obcego, mogło brakować w pokoju było lustro. Matka jednak uważała zawsze, że codzienna konfrontacja z odbiciem byłaby dla mnie zbyt dobijająca.

Miałam lusterko, o którym nie wiedziała. Znajdowało się w puderniczce, którą lata temu ukradłam z jej torebki. Było bardzo małe, ale nie potrzebowałam pełnoformatowego lustra, by przypominało mi dlaczego nie mam normalnego życia. Nie żebym kiedykolwiek potrzebowała przypomnienia. Gdy ma się twarz świni nigdy się o tym nie zapomina.

Nieważne czy zmieniłam kąt nachylenia lusterka, odchyliłam głowę, albo patrzyłam na siebie z profilu. Nawet jeśli przymrużyłam powieki, by rozmyć obraz, nie istniał sposób żeby przegapić rysy twarzy, które sprawiły, że przez całe życie byłam więźniem, rysy, które odstraszyły Palmera Metcalfa (i wielu innych): wielkiego, mięsistego, wystającego ryjka, którym naznaczona byłam od urodzenia.

Oczywiście moja twarz składała się też z innych elementów – ryjek nie był jedyną cechą, chociaż zdecydowanie przykuwał najwięcej uwagi. Miałam oczy i, muszę przyznać były całkiem niezłe. Duże, czekoladowobrązowe i ozdobione niezwykle długimi rzęsami.

Jeśli chodzi o usta również byłam w całkiem niezłej formie. Wargi miały ładny kształt, niezbyt pełne, nie za wąskie, a gdy się rozchylały ukazywały idealnie proste, białe zęby. Poszczęściło mi się też jeśli chodzi o karnację. Była jasna, ale nie blada, pomimo że cały czas przebywałam w pomieszczeniach i nie musiałam nawet sięgać po emulsje samoopalające. Nigdy nie miałam trądziku, a moje policzki były przepojone ładnym różowym rumieńcem.

Miałam też bardzo dobrą figurę. Przy całym tym czasie jakim dysponowałam na ćwiczenia nie była ona trudna do utrzymania. A moje włosy były szczególnie ładne. Głęboki, intensywny brąz był moim naturalnym kolorem, a delikatne fale przechodziły w sięgające ramion sprężyste loki.

Z uszami, które cechowały pewne świńskie elementy był niewielki problem. Na szczęście zakrywały je włosy. Nic jednak nie było w stanie ukryć ryjka i, niezależnie od tego jak wiele pięknych fizycznych cech posiadałam, wszystkie stawały się w porównaniu z nim nieistotne.

I jakkolwiek bardzo starałam się nie użalać nad sobą, w takich chwilach czułam, że wolno mi się trochę porozczulać. Kiedy dopadał mnie ten nastrój, dogadzałam sobie w pewien ustalony sposób.

Z półki z książkami zdejmowałam rodzinny album Wilhernów, sadowiłam się w wygodnym bujanym fotelu i go otwierałam.

Znajdowałam pewną konkretną stronę i wpatrywałam w stary wydruk w kolorze sepii, portret rodzinny. Wilhernowie o srogich twarzach pozowali sztywno w ciemnych poważnych ubraniach, styl wiktoriański. Ta konkretna fotografia była prawdopodobnie zrobiona około 1860 roku. Na zdjęciu było pięciu młodych mężczyzn, ale moja uwaga skupiona była na jednym: pra-pra-pra-pradziadku, Ralphie Wilhernie.

To jego winiłam.

Rozdział 3

Ralph nie był ani najstarszym, ani najmłodszym z braci Wilhern – był dokładnie pośrodku, mając dwóch starszych i dwóch młodszych braci. Nie był najmądrzejszym z pięciu młodzieńców. Nie był też najprzystojniejszym Wilhernem. Podobnie jak nie był najbardziej wysportowanym, kreatywnym, czy najbardziej ambitnym. Nikt nigdy nie nazwał by go zdeterminowanym w dążeniu do wyznaczonych celów – zmierzał raczej w kierunku gnuśności, był nieco nieśmiały i łatwo dawał się onieśmielać oraz ulegał wpływom rodziców i braci, nawet dwóch młodszych. Jeśli idzie o urok i osobowość, nie wyróżniał się.

Był świadom swoich wad, ponieważ rodzice i bracia ciągle mu o nich przypominali. Dziś lekarz od czubków powiedziałby, że miał swego rodzaju kompleks niższości. Jednak nerwic jeszcze wówczas nie wymyślono, a przynajmniej informacja o nich nie dotarła do świata Wilhernów – zatem Ralph musiał poradzić sobie ze swoimi niedoskonałościami w jedyny znany sobie sposób. Został romantykiem.

Czytał romantyczne wiersze i powieści, i zajmował czas wieloma romantycznymi fantazjami. Prawdziwy romantyzm nie odgrywał w jego świecie szczególnie wielkiej roli. Wiedział czego od niego oczekiwano: ukończenia szkoły, wejścia w rodzinny interes (który miał coś wspólnego wykorzystywaniem pieniędzy w celu zrobienia większych pieniędzy), powstrzymywania się od zachowań, które mogłyby w jakiś sposób zaszkodzić szacownej reputacji rodziny, poślubienia porządnej dziewczyny z dobrej rodziny i utrwalenia nazwiska Wilhern. Umiał podołać większości z tych obowiązków, ale jeden przysparzał Ralphowi drobnych problemów: znalezienie żony.

Nie miał problemu z poznawaniem odpowiednich kobiet. Od osiemnastego roku życia bywał na balach debiutantek i innych specjalnych uroczystościach wymyślonych wyłącznie w celu przedstawiania sobie młodych mężczyzn i kobiet o określonym statusie społecznym. Kobiety różniły się kształtami, rozmiarami i wyglądem, ale wszystkie były moralne i prawe, dobrze odszykowane i dobrze wychowane. Problem Ralpha polegał na tym, że nie przemawiały do jego romantycznej natury. Sądził, że są nudne.

Gdyby był troszkę bardziej ambitny albo miał najmniejszą choćby odrobinę wyobraźni mógł opuścić dom, podróżować, wyjść poza niewielki krąg lokalnej arystokracji. Jednak Ralph nigdy nie rozważał opcji przewidującej inne możliwości w życiu. Umiał jedynie fantazjować i marzyć, że romans zapuka kiedyś do jego drzwi.

W momencie, gdy jego starsi, a nawet i młodsi bracia, pożenili się lub pozaręczali, głowy rodu Wilhernów zaczęły się martwić i w konsekwencji wkładać więcej wysiłku w plan towarzyskiego życia Ralpha. Okazało się, że towarzyszy Sibyl, Caroline, Elizabeth i każdej innej kobiecie, która spełniała podstawowe kryteria pochodzenia z dobrej rodziny i jego klasy społecznej. Posłusznie wypełniał ten obowiązek, ale żadna z kobiet nie spełniała jego romantycznych fantazji. I wówczas poznał Clarę.

Jako duża i bogata rodzina Wilhernowie zatrudniali znaczną ilość służby. Większość z niej mieszkała w prostych pokojach na strychu, ale niektórzy przychodzili codziennie z okolicznych gospodarstw. Podobnie jak jego bracia, Ralph nie był specjalnie świadom służby i nigdy o niej nie myślał. Kiedy co rano, zakładał czystą, wyprasowaną, białą koszulę odczuwał być może chwilową satysfakcję z dobrego samopoczucia jakie mu to dawało, ale nigdy nie dotarło do niego, że jakaś konkretna istota ludzka wyprała ją i wyprasowała. Mógł zachwycać się smakiem niedzielnego pieczonego kurczaka i nawet nie pomyśleć, że ktoś go upiekł.

Jak większość ludzi z jego klasy społecznej żył komfortowym życiem nie myśląc jak i dlaczego stało się ono tak komfortowe. Nie umiał też odróżnić Mary, która robiła pranie czy Sally, która zamiatała podłogi albo Marthy, która ścieliła łóżka.. Ani Clary, która kroiła warzywa do przygotowywanych przez kucharkę posiłków.

Jednak pewnego niedzielnego popołudnia Clara wywróciła wygodny świat Ralpha do góry nogami.

Rodzina właśnie zjadła swój porządny niedzielny obiad. Mimo że jedzenie było doskonałe i było go w bród Ralph czuł się nieco pusty. Tego ranka siedział w kościele z Sibyl Harrington. Następnie jego rodzice spędzili cały posiłek wychwalając jej cnoty i nakłaniając Ralpha, by poprosił ojca Sybil o jej rękę.

Ralphowi nic nie przeszkadzało w Sibyl. Nie różniła się niczym od Caroline czy Elizabeth, ani żadnej z potencjalnych żon. Zaczął nawet rozważać podporządkowanie się pragnieniu rodziców. Sądził, że być może był głupcem pragnąc romansu i rozkoszy, namiętności nieprecyzyjnie opisanych w jego ulubionych powieściach. Być może takie uczucia były zarezerwowane wyłącznie dla poezji i nie istniały w prawdziwym świecie.

Niespokojny i przygnębiony postanowił pójść na spacer. Była to decyzja, która zaniepokoiłaby rodzinę, ponieważ niedzielne spacery nie były częścią ich rutyny. Cotygodniowa przechadzka odbywała się w Wielkim Parku w późne sobotnie popołudnie, gdy wszyscy należący do ich klasy społecznej odbywali swoje spacery. Chodzenie o każdej innej porze sugerowało, że nie stać cię na powóz.

Na szczęście dla Ralpha nikt nie wiedział, że ma on zamiar pójść na niedzielny spacer, ponieważ niedzielnym zwyczajem poobiednim była długa drzemka. Gdy wymykał się z domu wszyscy pozostali członkowie jego rodziny spali. A żeby nie zostać zauważonym przez kogoś, kto mógłby mijać go powozem a następnie donieść rodzicom o jego osobliwym zachowaniu, postanowił zrobić coś naprawdę dziwacznego: przejść się po lesie.

Był w lesie już raz wcześniej jako chłopiec na pieszej wycieczce z lokalnym nauczycielem, który umiał podać łacińskie nazwy roślin i odróżnić trujące grzyby. Wiedział zatem, że jest ścieżka i nie ma dzikich zwierząt. Nie wiedział natomiast, że pewna podkuchenna z jego domu często spędzała niedzielne popołudnia zbierając tam polne kwiaty. Wyszukiwała też zioła dla swojej matki, uznanej lokalnej czarownicy (nie godnej jednak uwagi Ralpha ponieważ, jak wszyscy Wilhernowie, znał tylko swój gatunek ludzi).

Gdy Ralph przechadzał się wolnym krokiem wąską leśną ścieżką jego zmysły (nie specjalnie wrażliwe) wyłapały dźwięk, który nie był wydawany przez ptaki. Zajęło mu ponad minutę, by uświadomić sobie, że to co słyszał to śpiew, aktywność którą w niedzielę uznawano za niestosowną (poza hymnami w kościele) i której i tak nigdy nie spotykało się w domu Wilhernów.

Zaciekawiony (nastawienie również dla Ralpha niezwykłe), podążył za dźwiękiem głosu i w końcu odkrył jego źródło. W pewnej odległości od jego szlaku zobaczył na małej polance młodą kobietę.

Kobiety w kręgu towarzyskim Wilhrnów miały pewne wspólne elementy wyglądu. Włosy nosiły w popularnym, rzeźbionym stylu znanym jako pompadour, w której to fryzurze każdy lok przymocowany był jakąś trzymającą go na miejscu szpilką. Być może odpinano je na noc, gdy kobiety szły spać, ale Ralph i tak by o tym nie wiedział. Twarze były skrywane przed słońcem, a zatem blade, a kosmetyków używały jedynie kobiety o wątpliwej reputacji. Kobiety, które znali zdawały się też mieć ten sam rodzaj ciała – grube czy chude, nosiły sztywno odrutowane gorsety, które upychały ich ciała w podobny kształt. Wszystkie części garderoby były w ciemnych kolorach i zaprojektowane, by zakrywać każdy cal ciała.

Zatem można sobie jedynie wyobrazić szok jaki przeżył Ralph, gdy zobaczył Clarę w lesie. Nie miała na sobie czarnego uniformu noszonego przez wszystkie służące w domu Wilhernów, a jej włosy nie były zebrane w wymagany ciasny kok. Dlatego też Ralph nie mógł rozpoznać w niej służącej (zwłaszcza, że nigdy nie zdała sobie trudu by spojrzeć któremuś ze służących w twarz), musiał jednak zdawać sobie sprawę, że nie była z jego sfery.

Clara była delikatną dziewczyną o drobniutkich kończynach i wąziutkiej talii. Nie była wielką pięknością, ale jej twarz miała w sobie słodycz. Oczy miała niebieskie, a włosy jasne i długie, opadające bez skrępowania prawie do talii. W oczach Ralpha wyglądała jak nimfa, duszek, tego rodzaju nieposkromione elfie stworzenie, z jakimi stykał się w poezji.

Jej stopy były bose i nie miała na sobie ani kapelusza ani rękawiczek. Ubrana była w spódnicę i górę z jakiegoś bardzo cienkiego materiału, który był właściwie przezroczysty, a ciepło słońca skłoniło ja do podwinięcia rękawów. Pokazywała o wiele więcej kobiecego ciała niż normalnie widywało się publicznie, ale nie było to wcale prowokujące. Słowo, które od razu przyszło Ralphowi do głowy jako możliwość jej opisania to romantyczna. Słowo, którego nie spodziewał się kiedykolwiek użyć w odniesieniu do istoty żywej i prawdziwej.

Zbierała polne kwiaty, a podczas zbierania śpiewała.

– Niechbym mogła zostać w dolinie z moim ukochanym, niechbyśmy mogli tańczyć w świetle księżyca, pod niebem gwiazdami usianym...

Zszedł ze ścieżki następując na gałązkę która trzasnęła głośno. Na ten dźwięk dziewczyna podskoczyła i zwróciła się w jego stronę.

Mimo że, jak było to już wcześniej wspomniane, Ralph nie był najprzystojniejszym z Wilhernów nie wyglądał też nieatrakcyjnie. Był wysoki i smukły, z ciemnymi, falującymi włosami, o oczach z lekko opadającymi powiekami i właściwie patrycjuszowskich rysach, chociaż zwisający wąs ukrywał oznaczający słabość podbródek. Był dobrze ubrany, zgodnie z panującą wówczas modą, nieuzbrojony (z wyjątkiem laseczki, o której chodził), i przedstawiał dla Clary obraz zupełnie niegroźny.

A jednak przestraszyła się i upuściła kwiaty.

– Proszę pana! – wydała stłumiony okrzyk. – Och, proszę pana, bardzo mi przykro, proszę mi wybaczyć.

Uznał jej uniżoność za czarującą.

– Dlaczego jest ci przykro?

– Dlaczego... bo zakłóciłam pański spacer, proszę pana.

– Ależ skąd – powiedział Ralph. – To ja zakłóciłem twoje zbieranie kwiatów. I dlaczego mówisz do mnie „proszę pana”?

– Bo jest pan moim panem, proszę pana.

Całkiem spodobało mu się jak to zabrzmiało.

– Czy mówi panienka w romantycznym kontekście?

– Nie, proszę pana, pracuję dla pańskiej rodziny. Jestem Clara, podkuchenna. Pomagam kucharce.

Ralph wydął wargi. Podkuchenna była zdecydowanie nieromantyczna.

– Siekam warzywa – dodała Clara.

Z nadzieją uniósł brwi.

– Czy to ty tworzysz te małe kwiatki z rzodkiewek?

– Tak, proszę pana.

To poprawiło jego nastrój. Zawsze sądził, że te rzodkiewki wyglądały jak pączki róż, a pączki róż z pewnością były romantyczne.

– Zatem masz na imię Clara – powiedział. Wymówił imię powoli jeszcze raz. – Cl-a-a-ra. – No cóż, nie było to Dulcynea czy Desdemona, ale przynajmniej nie Gertruda. – A wiesz jak mi na imię?

– Tak, panie Wilhern.

– W domu jest pięciu panów Wilhernów, sześciu jeśli liczyć ojca. Czy wiesz którym panem Wilhernem jestem?

Zawahała się, a on sądził że wie dlaczego. Nigdy nie lubił swojego imienia. Istniały romantyczne imiona męskie, jak Edmund czy Jonathan. Ale Ralph... w roku 1860 nie mógł widzieć, że pewnego dnia stanie się ono slangowym określeniem wymiotowania, ale być może miał zdolność przewidywania, gdyż wyczuwał nieprzyjemne skojarzenie.

– Nie byłoby stosownym, gdybym ja, służąca, używała pańskiego imienia, proszę pana.

– Zatem dam ci specjalne imię, którym będziesz mogła się do mnie zwracać Claro. Jestem... – W myślach przewertował listę bohaterów swoich ostatnich lektur. – Możesz mi mówić Roderigo.

– Roderigo, proszę pana?

– Po prostu Roderigo, nie Roderigo, proszę pana. Nie może istnieć między nami odpowiedni związek, jeśli będziesz mówić do mnie „proszę pana”.

– Związek, proszę pana? To jest Roderigo?

– Tak, moja droga. Sądzę, że jesteś kobietą, na którą czekałem całe swoje życie – ujął jej dłoń i pocałował.

Clara była bardzo młoda, miała zaledwie szesnaście lat i niewielkie doświadczenie, jeśli chodzi o mężczyzn. Jej matka już o to zadbała, trzymając ją blisko maleńkiej leśnej rudery, którą dzieliły i wypuszczając jedynie do pracy w Wielkim Domu i żeby zbierała zioła i potrzebne do czarów fragmenty zwierzęcych szczątków. Próbowała nauczyć Clarę swojego rzemiosła, ale z czasem zdała sobie sprawę, że córka wykazywała niewiele naturalnego wiedźmiego talentu i zdecydowała, że jej ładna twarz i uroczy charakter będą biletem do dobrego życia. W tamtej chwili miała na oku lokalnego kowala, co byłoby sporym krokiem na przód z perspektywy obecnego statusu społecznego rodziny.

Gdy Clara wróciła do domu z wieściami o Roderigo, jej pieszczotliwym przezwisku dla jednego z dziedziców Wilhernów, wiedźma była zdumiona i zachwycona. Nigdy nie podejrzewałaby swojej przytępej córki, która miała tendencje do wysypki, o wejście tak wysoko po społecznej drabinie. Natychmiast zabrała się do pracy przy przygotowaniu najróżniejszych eliksirów i czarów podtrzymujących płomień miłości.

Zdaje się jednak, że nie było żadnej rzeczywistej potrzeby, by używała swojej magii. Zanim nawet miała okazję podać jakieś eliksiry lub rzucić czary Roderigo/Ralph i Clara stali się nierozłączni (poza, oczywiście, chwilami, gdy ta ostatnia siekała warzywa – Ralph nie wiedział gdzie w posiadłości Wilhernów mieści się kuchnia, a poza tym i tak byłoby niestosownym gdyby się tam pojawił).

Spotykali się wieczorami, gdy pozostali członkowie rodziny rozeszli się już do swoich sypialni. Ralph zwykł wymykać się z domu i spotykać z Clarą na polance, gdzie śpiewała tę pioseneczkę, którą tak lubiła, a oni zgodnie z zawartymi w niej wskazówkami tańczyli pod gwiazdami przy świetle księżyca. Leżeli też w trawie, obejmując się, a on recytował poezję, której ona nie rozumiała (z drugiej strony, on też).

Odnalazł to, czego mu brakowało w życiu. Wszystkie Sibyl i Caroline tego świata, te dobrze wychowane, wciśnięte w gorsety młode damy nigdy nie śpiewałyby piosenek o miłości, albo tańczyły, albo biegały na bosaka po lesie, albo zajmowały pewnymi innymi czynnościami, które Ralph i Clara bardzo lubili. Myślał o niej nieustannie, co sprawiało, że się uśmiechał i powodowało, że matka ciągle pytała go o trawienie.

Z czasem Clara zaprosiła go by poznał jej matkę, a on był zachwycony tym pomysłem. Poznanie prawdziwej wiedźmy widział jako coś fantastycznego. Czytał bajki w dzieciństwie, wiedział więc, że nie będzie ona specjalnie atrakcyjna, niemniej jednak wciąż była magiczna, a to było romantyczne.

Nie był jednak przygotowany na ekstremalną brzydotę matki Clary. Z podupadłej drewnianej chałupy wyłoniła się, opierając na pokrzywionej, sękatej lasce stara, zgarbiona kobieta, z brodawką na nosie, wystającym podbródkiem i długimi, rozwichrzonymi siwymi włosami. Bardzo mu ulżyło, gdy dowiedział się, że jej wygląd to skutek uboczny kariery, że każdy rzucany czar zostawia ślad na rzucającym i dlatego wszystkie czynne zawodowo wiedźmy zawsze wyglądały tak jak ona. Zapewniła Ralpha, że Clara nie ma absolutnie żadnych predyspozycji, by zostać wiedźmą i w związku z tymi nigdy nie będzie wyglądać jak jej matka.

Matka i córka zdawały się być w dobrej komitywie, chociaż wiedźma powtarzała Clarze, że ta się zaokrągla. W miarę jak mijały tygodnie brzuch Clary nadal rósł. Wreszcie wszyscy domyślili się dlaczego i Ralph poprosił wiedźmę o rękę jej córki. Wiedźma powiedziała, że może mieć wszystkie części ciała jej córki i uszczęśliwiony Ralph poszedł przekazać tę cudowną nowinę rodzicom i braciom.

Wilhernowie zgromadzili się w bibliotece by usłyszeć obwieszczenie, a Ralphowi, po zaledwie kilkakrotnym obraniu złej drogi, udało się dotrzeć do kuchni, by sprowadzić Clarę. Clara jednak była właśnie w kluczowym momencie rozgniatania ziemniaków na puree i powiedziała, że dołączy do pozostałych jak tylko skończy. Ralph sam spotkał się z rodziną w bibliotece.

– Matko, ojcze, drodzy bracia, mam nadzieję, że podzielicie moją radość, gdyż oznajmiam wam, że postanowiłem się ożenić.

Bracia wydali serdeczny okrzyk radości a matka westchnęła.

– Wreszcie – ojciec skinął głową na znak swojej aprobaty. – Bardzo dobrze, mój chłopcze. Sibyl będzie wspaniałą żoną.

– Ależ ja nie żenię się z Sibyl – powiedział Ralph.

– Caroline? – zapytała matka – Elizabeth?

– Nie – odpowiedział Ralph.

– Czy znamy tę kobietę? – zapytał jeden z braci.

Ralphowi podobało się panujące napięcie.

– Moja przyszła żona nie jest obcym w tym domu.

Grudki w puree okazały się wyjątkowo złośliwe tego dnia, więc Clara nigdy nie dotarła do biblioteki. Może to i lepiej, bo pewnie nie odebrałaby pozytywnie reakcji rodziny.

– Zamierzam poślubić Clarę.

– Clarę? – powtórzył jego ojciec – Clarę? – Zwrócił się do żony: czy znamy jakąś Clarę?

– Jaką Clarę? – zapytała matka.

Do Ralpha dotarło, że nigdy nie poznał nazwiska Clary.

– Clarę! Podkuchenną, która pracuje z kucharką. Tę, która sieka warzywa. Matko, zawsze powtarzasz jak z przyjemnością patrzysz na te małe różyczki z rzodkiewek. Clara zapewniła mnie, że gdy zostanie panią Ralphową Wilhern nadal będzie je robić. Tylko na specjalne okazje, oczywiście.

Żaden z Wilhernów, Ralph szczególnie, nie był znany z wielkiego poczucia humoru, co może tłumaczyć dlaczego nagły wybuch śmiechu zupełnie nie miał dla niego sensu.

– Miło mi, że ta wiadomość was cieszy – powiedział niepewnie.

– Bardzo zabawne, mój chłopcze, bardzo zabawne – wykrzyknął jego ojciec. – Dobry żart.

– Przezabawny – zgodziła się matka.

– Poznajcie moją bratową, podkuchenną – zarechotał jego starszy brat. – Muszę pamiętać, żeby opowiedzieć tę historię w Klubie.

– Tak, sądziłem, że może przyjęcie weselne mogłoby się tam odbyć – powiedział Ralph i odpaliło to kolejną salwę śmiechu.

Ralphowi zajęło chwilę zanim pojął żart. Koniec końców na jego ojca spadło wytłumaczenie, że Wilhern nie chciał, nie mógł, nie pozwoliłby sobie na poślubienie służącej. Tego się nie robiło. Nie pozwalały na to reguły społeczne. Wiek później książę mógł poślubić nianię, milioner swoją sekretarkę, ale wówczas nawet myśl o błękitnokrwistym Wilhernie żeniącym się z przedstawicielką niższej klasy była nie do pomyślenia.

Ralph był zaskoczony. Sądził, że zna normy wychowania, ale okazało się, że niektóre z nich do niego nie dotarły. I chociaż Clara dotknęła romantycznej strony jego natury, nie był buntownikiem. Nie był typem człowieka, który publicznie lekceważy konwenanse. Być może ojciec groził, że zostawi go bez grosza, nie byłam pewna. Tak naprawdę nie ma to jednak znaczenia – Ralph Wilhern zgodził się podtrzymać pozycję rodziny i w zamian poprosił Sibyl żeby za niego wyszła (odrzuciła go, ale przyjęła go Caroline, która poślubiłaby Dzwonnika z Notre Dame, byle tylko wydostać się z rodzinnego domu).

A biedna, załamana, ciężarna Clara rzuciła się do studni.

To był koniec Clary, ale nie koniec historii. Nie trzeba dodawać, że gdy wiedźma dowiedział się o samobójstwie swojej córki była zdruzgotana; a kiedy poznała jego powody była wściekła na rodzinę Wilhernów. I pewnej ciemnej, bezksiężycowej nocy, przykuśtykała pod ich posiadłość ze specjalną mieszanką ziół, przypraw i jednego, dobrze zmielonego świńskiego ogona. Opierając się na swojej krzywej lasce wyrecytowała wymyśloną przez siebie inkantację i rozsypała wstrętną mieszankę dookoła domu. Następnie wzniosła laskę, skierowała ją w stronę domu i ogłosiła swoją zemstę na rodzinie Wilhernów.

Można by pomyśleć, że w swojej sprawiedliwości skupi klątwę na Ralphie, który rzucił jej córkę. Albo też rozciągnie ją na rodziców, którzy zabronili małżeństwa i brata, który się śmiał.

Jednak rzucona na rodzinę klątwa miała daleko sięgające konsekwencje – mianowicie mnie. Ponieważ tym, co naprawdę rozdrażniło czarownicę była kwestia zadzierającej nosa arystokracji, która uważała, że inni – na przykład służący i czarownice – są dużo niżej w hierarchii społecznej. Potraktowała ich więc klątwą, która dotknie losowo wybranego przedstawiciela ich błękitnokrwistej dynastii.

Wiedźma zarządziła, że następna kobieta która przyjdzie na świat w rodzinie Wilhernów będzie miała twarz świni. A klątwa może zostać zdjęta jedynie, gdy ktoś z ich rodzaju, prawdziwy arystokrata błękitnej krwi, zwiąże się z nią dopóki śmierć ich nie rozłączy. Dopiero, gdy arystokrata będzie w stanie zaakceptować dziewczynę-świnię taką jaka jest, klątwa zostanie zdjęta.

Była to naprawdę paskudna klątwa, ale trudno winić wiedźmę, biorąc pod uwagę co przydarzyło się jej córce.

Zważywszy, że wszystko to zdarzyło się ponad sto pięćdziesiąt lat temu, można by pomyśleć, że klątwa objawiła się na długo przed moim urodzeniem. Na nieszczęście – dla mnie przynajmniej – zdaje się, że mężczyźni z rodziny Wilhernów byli hojnie obdarzeni chromosomami y, albo coś w tym stylu. Przez sto lat na świat przychodziło jedynie potomstwo płci męskiej. Następnie, jakieś pięćdziesiąt lat temu, mojemu stryjecznemu dziadkowi Leonardowi Wilher

Tagi: Penelopa w strzępach, fragment, Penelopa, książka,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany