Rozmowy przy fasoli
kzarecka
2007-09-10

O książce - Narrator w monologu skierowanym do tajemniczego przybysza dokonuje bilansu całego życia. W jakim stopniu sam wpłynął na swój los, a jak bardzo ukształtowały go traumatyczne doznania z dzieciństwa i zakręty polskiej historii? Powieść Myśliwskiego to swoista medytacja nad rolą przeznaczenia i przypadku w ludzkim życiu. Piękna, mądra książka, do której chce się powracać.
Fragment
A wcześniej w szkole w pudełka zapałek. Nigdy nie grał pan? Nawet pan nie słyszał o takiej grze? Prosta gra. Kładzie się pudełko zapałek, musi być tylko pełne, na brzegu stołu, na płask i żeby nie całą połową poza brzeg wystawało, bo spadnie. I podbija się, o, tym wskazującym palcem. W zależności jak upadnie na stół, tyle punktów się otrzymuje. Na sztorc, czyli na najkrótszy bok, gdzie zapałki się wyjmuje, najwięcej. Myśmy się umawiali na dziesięć punktów. Ale można się inaczej umówić. Na draskę jedną czy drugą stroną, wie pan, co to draska? Gdzie się zapałki pociera, pięć. Na płask, zero.
O, to nie była taka niewinna gra, jak pan myśli. Nie ma gier niewinnych. Wszystko zależy nie w co się gra, lecz o co. Niewinnie graliśmy, kiedy przychodził wychowawca. Wtedy i punktów nie zapisywaliśmy. Zbierał pudełka od zapałek i prawie każdego wieczora przychodził, czyśmy wypalili już zapałki z wczorajszego pudełka. Potem panu powiem, po co zbierał. Siedział nieraz i siedział. Tak że bywało, musieliśmy udawać, że niby do spania się szykujemy, inaczej by nie wyszedł. Ten odpinał guziki u koszuli, ten rozsznurowywał buty, ten rozścielał łóżko. A gdy wreszcie wyszedł, przekonany pewnie, że zaraz będziemy w łóżkach leżeć, sprawdziło się jeszcze na korytarzu, czy i z baraku wyszedł, wtedy dopiero zaczynaliśmy naprawdę grać.
Nie na pieniądze. Nie mieliśmy pieniędzy. Czasami mieli ci, co potrafili portfele z kieszeni wyciągać. Nie na papierosy. Paliliśmy wiśniowe liście, koniczynę, inne świństwa. Była to gra o to, żeby nie znaleźć się na końcu. Dziwi się pan, że tylko o to. To powiem panu, aż o to. Kto przegrywał, a niezależnie ilu nas grało, przegrywał tylko jeden, który zdobył najmniej punktów. I on stawał się wszystkich grających ofiarą. Mogliśmy z nim robić, co nam się podobało, i on musiał robić, cośmy mu kazali. Czyli gra szła nie o to, żeby wygrać, jak we wszystkich innych grach i co stanowi każdej gry zasadę. Gra szła o to, żeby, jak już powiedziałem, nie znaleźć się na końcu. A co znaczyło znaleźć się na końcu, to najlepszy dowód, że niektórzy od razu w płacz. Niektórzy próbowali uciekać, ale jak ucieknie, gdy tylu wygranych. Niektórzy próbowali przekupywać pozostałych różnymi obietnicami. Nie dało się jednak nikogo przekupić. Niektórzy sięgali nawet po noże. Ale i to nie na wiele się zdało. Gdy za dużo wygranych, ani płacz, ani nóż nie pomogą. Raz tylko jednemu udało się uciec. Ale też nigdy już do szkoły nie wrócił. Spodziewał się, że będzie na końcu, i nim się jeszcze gra skończyła, rzucił się do okna, okno było zamknięte, skoczył jakby do wody, głową wybijając szybę.
Muszę jednak powiedzieć, że wszystko odbywało się sprawiedliwie. Nawet punktów nie zapisywał nikt z grających. Wyznaczało się jednego z chłopaków, dostawał kartkę, ołówek i nikt mu nie mógł w tę kartkę zaglądnąć. Toteż może pan sobie wyobrazić, jakie panowało podniecenie, gdy się gra skończyła. Nie kto wygrał, tylko kto jest na końcu.
O, to nie była taka niewinna gra, jak pan myśli. Nie ma gier niewinnych. Wszystko zależy nie w co się gra, lecz o co. Niewinnie graliśmy, kiedy przychodził wychowawca. Wtedy i punktów nie zapisywaliśmy. Zbierał pudełka od zapałek i prawie każdego wieczora przychodził, czyśmy wypalili już zapałki z wczorajszego pudełka. Potem panu powiem, po co zbierał. Siedział nieraz i siedział. Tak że bywało, musieliśmy udawać, że niby do spania się szykujemy, inaczej by nie wyszedł. Ten odpinał guziki u koszuli, ten rozsznurowywał buty, ten rozścielał łóżko. A gdy wreszcie wyszedł, przekonany pewnie, że zaraz będziemy w łóżkach leżeć, sprawdziło się jeszcze na korytarzu, czy i z baraku wyszedł, wtedy dopiero zaczynaliśmy naprawdę grać.
Nie na pieniądze. Nie mieliśmy pieniędzy. Czasami mieli ci, co potrafili portfele z kieszeni wyciągać. Nie na papierosy. Paliliśmy wiśniowe liście, koniczynę, inne świństwa. Była to gra o to, żeby nie znaleźć się na końcu. Dziwi się pan, że tylko o to. To powiem panu, aż o to. Kto przegrywał, a niezależnie ilu nas grało, przegrywał tylko jeden, który zdobył najmniej punktów. I on stawał się wszystkich grających ofiarą. Mogliśmy z nim robić, co nam się podobało, i on musiał robić, cośmy mu kazali. Czyli gra szła nie o to, żeby wygrać, jak we wszystkich innych grach i co stanowi każdej gry zasadę. Gra szła o to, żeby, jak już powiedziałem, nie znaleźć się na końcu. A co znaczyło znaleźć się na końcu, to najlepszy dowód, że niektórzy od razu w płacz. Niektórzy próbowali uciekać, ale jak ucieknie, gdy tylu wygranych. Niektórzy próbowali przekupywać pozostałych różnymi obietnicami. Nie dało się jednak nikogo przekupić. Niektórzy sięgali nawet po noże. Ale i to nie na wiele się zdało. Gdy za dużo wygranych, ani płacz, ani nóż nie pomogą. Raz tylko jednemu udało się uciec. Ale też nigdy już do szkoły nie wrócił. Spodziewał się, że będzie na końcu, i nim się jeszcze gra skończyła, rzucił się do okna, okno było zamknięte, skoczył jakby do wody, głową wybijając szybę.
Muszę jednak powiedzieć, że wszystko odbywało się sprawiedliwie. Nawet punktów nie zapisywał nikt z grających. Wyznaczało się jednego z chłopaków, dostawał kartkę, ołówek i nikt mu nie mógł w tę kartkę zaglądnąć. Toteż może pan sobie wyobrazić, jakie panowało podniecenie, gdy się gra skończyła. Nie kto wygrał, tylko kto jest na końcu.
Autor o tytule: - To łuskanie fasoli dręczyło mnie chyba ze 30 lat. Jak pan wie, to był taki rodzaj sąsiedzkich posiadów, kiedy równocześnie z łuskaniem fasoli prowadziło się rozmowy na wszystkie możliwe tematy. Te rozmowy dotyczyły i zdarzeń bieżących, i dawnych, snów, duchów, tego i tamtego świat, Boga, pojedynczych i zbiorowych doświadczeń, mędrkowało się, filozofowało, słowem nie było granic, słowa prowadziły ludzi w przeróżnych kierunkach. Uczestniczyły w tym i kobiety, i mężczyźni, starzy, młodzi, także dzieci. Czasem sobie myślę, czy nie dlatego sadzono tyle fasoli, bo o ile pamiętam, tak dużo się jej nie jadło. I kiedy przypominałem sobie ten zwyczaj z dzieciństwa, zacząłem się zastanawiać, jak przełożyć ową mowną strukturę zwyczaju na strukturę pisania książki. ("Polityka" nr 17/18 (2552), 29 kwietnia – 6 maja).

Myśliwski uważany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli tzw. nurtu chłopskiego w prozie powojennej.
Wiesław Myśliwski "Traktat o luskaniu fasoli"; Wydawnictwo: ZNAK; Format: 145 x 210 mm; Liczba stron: 400; Okładka: twarda; ISBN: 83-240-0680-X
KaHa