Kołysanka dla wisielca - Hubert Klimko-Dobrzaniecki

kzarecka

2007-10-02

kolysanka_160Skończyłam czytać "Kołysankę dla wisielca". Przed chwilą. Przed momentem. I nie mogę... Już muszę. Już muszę napisać. Nie robię tak. Zawsze staram się przetrawić, pomyśleć, porozkładać po nerwach emocje. Tym razem nie potrafię. Ja tej książki nie czytałam. Ja ją pochłaniałam. Pożerałam. Już, teraz, natychmiast. I nagle się skończyła. Nie ma. Koniec. I nie wiem, co robić. Zabierać się za inną? Jeszcze nie mogę. Jeszcze wszystko mi gra. Jeszcze się kołacze po jestestwie. Wszystko boli. Dlaczego ta ksiązka jest taka nienormalna?!




Nienormalność... To nie zarzut. To sposób wychwalania pod niebiosa. Hubert Klimko-Dobrzaniecki napisał, nie, nie napisał, on stworzył, przepiękną historię. Wzruszającą. Łamiącą moje ciało wpół. Wiele książek na mnie "działa", zapada mi w pamięć na długo. Niewiele jest jednak takich jak "Kołysanka dla wisielca". Autor pisze tak prosto, ża aż to wszystko boli. Boli i rozdziera. Przecież mógł wznieść się na wyżyny, napisać przydługie, puste zdanie. Mógł? Mógł. Zepsułby wszystko. Czułabym się lepiej. Ale nie! Wszystko jest proste i nieskomplikowane. A "lepiej" z pewnością nie ma w tej chwili w moim słowniku.

W połowie doznałam szoku. Boro umiera. Że odejdzie Szymon, było zrozumiałe. Wystarczyła dedykacja: - Pamięci Szymona Kurana - skrzypka, kompozytora i przyjaciela. Ale Boro? I te pięć zdań: - Boro powiedział, żebym go nie szukał. Ciała nigdy nie odnaleziono. Jedynie organki na plaży. Jedno jest pewne. Islandia wraz z odejściem Bora straciła bezpowrotnie szansę na totalną zieloność. Koniec. Nic więcej. Żył sobie. Już go nie ma. Zero sentymentalizmu, rozpisywania się o śmierci, bólu. A jednocześnie to tak wiele. Ta jego zieloność, na którą miał cały zestaw tabletek, te jego fucki, niezwykłe pomysły, przyjaciel orka, wyprawa po rabarbar... Był chodzącą radością po kartkach tej opowieści. Żywą zielonością. I nagle ciach! nie ma!

A później Szymon. Jak pisze Klimko-Dobrzaniecki: - Wielkie wzloty i wielki upadki. Euforia i depresja, plus i minus, góra i dół, życie i śmierć. W nim i w tej muzyce nie było środka. Morze i zaraz góry. Tak jak w krajobrazie Islandii. Na oddział psychiatryczny trafiał, gdy były owe upadki. Gdy były wzloty, komponował, tworzył nowe mity, wybierał się nad niebieskie, łubinowe morze. Każdemu przedmiotowi nadawał imię, jak choćby rumputowski - samochód. Wszystko u niego było "normalne, dla gości, dla nas". A na koniec ten "odważny wariat" popełnił samobójstwo.

Autor pyta, czy miała z tym coś wspólnego choroba? I kto z nas jest chory, a kto zdrowy? Dokladnie. Ilu z nas ma swoje wzloty i upadki? Ilu jakieś fobie? Ilu maniactwa? Ja liczę. Liczę ludziom "otwory". Jedna brew i druga brew to dwa. Jedno oko i drugie oko to kolejne dwa. Dwa plus dwa to cztery. Później dwie dziurki od nosa, dwie wargi, dwa szeregi zębów, dwie zmarszczki, uszy, kolczyki, oprawki okularów. Wszystko po dwa i oby do sumy idealnej - osiemnastu. A jeśli się uda, jeśli ktoś ma więcej, jeśli jest dwadzieścia, ba! nawet dwadzieścia dwa, odczuwam spokój. Nastaje spełnienie. Nienawidzę tego liczenia. Jeśli robię to bezwiednie, pół biedy. Jeśli jednak sobie to uświadomię, koniec. Nie potrafię się wyzwolić. Liczę każdego. Rozmawiam z nim i liczę. Patrzę i liczę. Bez przerwy. Bez wytchnienia. A może jeszcze guziki? Raz, dwa, trzy. Kratki w koszuli? Dwa, cztery, sześć. Płytki na ścianie? Płyty na chodniku? Gazety? Książki? Lampy? Sztachety w płocie? Czy jestem chora? Być może. Ale właśnie wtedy, gdy liczę, czuję, że szaleję, że nie wytrzymam. Czuję, jak skręca mnie w brzuchu, jak emocje mnie pochłaniają. I tak właśnie było z "Kołysanką dla wisielca". Wszystko we mnie wirowało, połykałam wyrazy, zdania, akapity, strony. Pragnęłam końca! Niech się już skończy! Niech się skończy! Sześćdziesiąt siedem, osiemdziesiąt trzy... Pożerałam ją. Wchłaniałam. Pragnęłam więcej, a jednocześnie czekałam na ostatnią stronę. Na wybawienie. Nadeszło. Skończyłam czytać. Nadal drżę.

To książka o przyjaźni, miłości, marzeniach i tęsknocie. A w tle pałęta się Islandia, która wydaje się tak samo prosta, jak ta proza. A przecież i jedno, i drugie wcale takie nie jest. Ta książka wzrusza, przynosi ból. Aż pragnie się chwycić wiolonczelę i grać dalej tę kołysankę. Przeczytajcie zatem, chwyćcie za instrument, grajcie. Niech jej dźwięki nigdy nie ucichną.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki "Kołysanka dla wisielca"; Wydawnictwo: Czarne; Liczba stron: 96; Okładka: twarda; ISBN: 978-83-7536-003-5

Katarzyna Zarecka


Tagi: Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Kołysanka dla wisielca, Czarne, książka, książki, depresja, euforia, Szymon. Boro, Islandai,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany