Prawda potrafi zabić

kzarecka

2008-02-21

morderczyreportaz_160Krzywda wyrządzona w dzieciństwie prowadzi do zbrodni. Pojawila się kolejna książka z serii "Na celowniku". Autor - J.A. Jance. Tytuł - "Morderczy reportaż". Powieść o Joannie Brady jest czymś więcej niż kryminałem. Jak twierdzi wydawnictwo: - To szeroko zakrojona, świetna psychologicznie historia kobiecego upodlenia, bezradności, zbrodni i zemsty, która nie przynosi ukojenia. Tytułowy reportaż piszą dwie dziennikarki. Jego bohaterkami mają być siostry, które w dzieciństwie przeszły piekło. Kiedy decydują się o tym opowiedzieć, jedna z nich ginie. Sprawę oczywiście musi poprowadzić Brady. Przeczytajcie fragment książki.


Było już po piątej, kiedy Joanna, ciągle jadąc za ambulansem, minęła ostatni zakręt i ujrzała rząd karetek pogotowia, które pierwsze odpowiedziały na wezwanie. Miejsca wypadku jeszcze nie widziała. Słońce skryło się za wysokimi skalnymi ścianami na szczytach dzikiego i urwistego pasma gór Perilla, dzięki czemu cała okolica znalazła się w cieniu.
Joanna zaparkowała samochód i szybkim krokiem podążała tam, gdzie roztrzaskane barierki robót drogowych runęły w dół urwiska na spieczone, suche koryto Silver Creek.

Dopiero kiedy znalazła się nad nowymi przepustami wody, zobaczyła rozbity suv. Samochód wyglądał, jakby dokonano nim samobójczego zamachu terrorystycznego; był tak rozbity, że trudno go było rozpoznać. Leżał na dachu między czymś, co przypominało porozrzucane kolorowe szmaty. Dopiero po chwili Joanna uświadomiła sobie, co naprawdę ma przed oczyma. Porozrzucane kawałki kolorowych tkanin wcale nie były szmatami, tylko ubraniami na zabitych albo rannych ludziach. Oficerowie w mundurach, wśród nich sanitariusze i pomoc medyczna, a także kilka osób cywilnych przykucali przy ofiarach, by w miarę możliwości im pomóc. Ranni jęczeli i płakali z bólu, inni przeraźliwie krzyczeli w agonii. Niektórzy leżeli bez ruchu; wyglądali, jakby nie żyli. Albo pozostawiono ich samym sobie, bo już nie można było im pomóc, albo nikt jeszcze nie zdążył się nimi zająć.

Joanna pomknęła do samochodu, chwyciła butelkę z wodą i zbiegła do najbliżej leżącej ofiary. "To nie jest miejsce wypadku - pomyślała ponuro. - To strefa wojny!"

Ofiarą tą był mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat. Z kącika ust ciekła mu strużka jaskrawoczerwonej krwi i ginęła w równie czerwonej bandance, którą miał na szyi. Cienkie jak ołówek wąsiki były bardzo starannie przystrzyżone, ale zakurzone, zniszczone buty i silny zapach potu wskazywały, że chcąc przedostać się przez granicę, musiał przemierzyć kilometry spalonej słońcem pustyni.

Joanna przyklęknęła przy nim, sięgnęła po bezwładną rękę, by poszukać pulsu. Nie znalazła; ręka opadła na ziemię. Nie mogąc już nic dla niego zrobić, podniosła się i podeszła do następnej ofiary. Kolejny mężczyzna był starszy, miał pięćdziesiąt kilka, może nawet sześćdziesiąt kilka lat. Lewa noga, wygięta w nienaturalny sposób, leżała pod prawą. Z jednej strony twarzy zdarta skóra odsłaniała żywą, krwawiącą ranę.

Nerwowo poruszył powiekami i otworzył oczy, kiedy dotknęła jego dłoni.

- Aąua, porfavor - szepnął słabym głosem. -Aąua.
Pomogła mu unieść głowę i przysunęła butelkę z wodą do rozchylonych warg. Upił spory łyk i z wdzięcznością opadł na ziemię.

-
Gracias - wyszeptał.
-
Nie ruszaj się! - poleciła Joanna łamanym, szkolnym hiszpańskim. - Noga.
Skinął głową i gestem zachęcił Joannę, by poszła dalej.

- Inni - powiedział. - Pomóż innym.

Rozległo się wycie syreny, jeszcze jedna karetka podjechała i zaparkowała na drodze. Nowy zespół ratowników i sanitariuszy, potykając się i upadając na kolana, zbiegał z nasypu z noszami i neseserami ze sprzętem.

- Tutaj! - krzyknęła i pomachała do nich ręką. - Ten człowiek potrzebuje pomocy.

Odsunęła się, ustępując miejsca sanitariuszom. Obok spostrzegła funkcjonariuszkę Debbie Howell, oficera z departamentu hrabstwa Cochise. Ona pierwsza przybyła na miejsce wypadku.

-
Czy sytuacja jest bardzo poważna, Deb? – zapytała Joanna.
-
Pięciu nie żyje. Na razie. - Howell miała ponury wyraz twarzy. - Doliczyliśmy się dwudziestu trzech rannych, w tym kilku bardzo ciężko. Helikopter ratownictwa medycznego niedługo powinien tu być. Zawiadomiliśmy szpitale w Douglas, Willcox, Bisbee i Tucson.
-
Chcesz powiedzieć - informacja funkcjonariuszki Howell wprawiła Joannę w osłupienie - że w tym suvie było stłoczonych dwadzieścia osiem osób? Dwadzieścia dziewięć - poprawiła Howell, skinąwszy głową - razem z kierowcą.
-
A gdzie on jest? - spytała ostro Joanna. - Nie żyje?
-
Nie mieliśmy tyle szczęścia. - Debbie Howell potrząsnęła głową. - Najwyraźniej on jeden miał zapięty pas bezpieczeństwa. Nie znaleźliśmy go na miejscu wypadku.
-
Czy to ma znaczyć, że uciekł? - dopytywała się Joanna.
-
Właśnie.
-
Skontaktuj się z dyspozytorką! - poleciła Joanna. - Powiedz, żeby natychmiast przysłali tu zespół K-9. Ten człowiek jest zabójcą. Trzeba go znaleźć.
-
Już się robi, szeryfie Brady - odpowiedziała Debbie Howell, odwróciła się i ruszyła w kierunku drogi.
-
Zaczekaj! - powstrzymała ją Joanna. - Kto jest odpowiedzialny za akcję?
Debbie niecierpliwym ruchem głowy wskazała grupę oficerów w mundurach stojących przy rozbitym suburbanie. Joanna rozpoznała jeden mundur Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego i trzy Patrolu Granicznego.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedziała Debbie. - Wygląda na to, że byli tu pierwsi, ale na moje oko to ty dowodzisz akcją.

Joanna pospiesznie podeszła do oficerów. Większość znała osobiście. Kiedy przyjechała na miejsce katastrofy, oficerowie krążyli między ofiarami wypadku, sprawdzając ich stan i w miarę możliwości niosąc im pomoc. Teraz jednak, gdy przybyło jeszcze kilka zespołów ratunkowych, czterech mężczyzn w mundurach kłóciło się o to, jak prowadzić akcję. Joanna miała najwyższy stopień oficerski, a wypadek zdarzył się na jej terenie.

-
Panowie, co się dzieje? - zapytała.
-
O, dzień dobry, szeryfie Brady - odpowiedział jej oficer Bili O'Dea z Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego stanu Arizona. - Właśnie rozmawiamy o tym, kto pokryje koszty.
-
Kto pokryje koszty? - powtórzyła Joanna.
-
Opieki medycznej - wyjaśnił O'Dea. - Zapłaci za przyjazd karetek, za helikopter, za wszystko. Ed Coffer ze Straży Granicznej był pierwszy na miejscu wypadku.
Ed Coffer potakująco skinął głową, ale się nie odezwał.

- Sprawy nielegalnych imigrantów podlegają Straży Granicznej - ciągnął O'Dea. - Rozmawiałem przez radio ze swoim zwierzchnikiem. Powiedział, że to ona powinna wziąć na siebie całą odpowiedzialność.

Wściekłość, jaką wzbudził w Joannie zbiegły kierowca suva, teraz się spotęgowała i jak laser skupiła na nieobecnym kapitanie, który z dala od zakrwawionych ciał i połamanych kości martwił się tylko o to, żeby nie obciążyć swojego departamentu kosztami akcji ratunkowej.

- To sprawa nas wszystkich - krótko ucięła Joanna. - Mamy rannych. Może więc najpierw zajmiemy się ofiarami wypadku, a o pokrycie rachunków będziemy martwić się później, dobrze? Kierowca zbiegł z miejsca kraksy, dlatego wezwałam zespół K-9. Czy ktoś wie, w jakim kierunku uciekł?

Oficerowie nie kryli zadowolenia, że Joanna przejmuje dowodzenie akcją. Odetchnęli z ulgą.

-
Ktoś mówił, że pobiegł w tę stronę – odpowiedział O'Dea, wskazując na lewo od szosy.
-
Trzeba go schwytać! - zdecydowała Joanna. - Bill, może pojedziesz szosą i rozejrzysz się za nim. Przypuszczam, że wcześniej czy później wróci na główną drogę i będzie próbował złapać okazję.
-
Dobrze, szeryfie. Już się robi. - O'Dea szybko poszedł do swojego radiowozu.
Z tyłu za Joanną rozległ się pełen rozpaczy krzyk kobiety.

-
Dónde estd mi nińo? Mi nińo... mi nińo... Dónde estd mi nińo?
-
Czy ona mówi coś o dziecku? - Joanna zwróciła się do sanitariusza, który unieruchamiał kręgosłup i zakładał kobiecie na szyję ortopedyczny kołnierz.
-
Tak - sanitariusz ze smutkiem skinął głową. – Szuka swojego dziecka.
Joanna natychmiast zwróciła się do trzech oficerów Straży Granicznej.

- Czy ktoś widział dziecko? - zapytała.

Oficerowie patrzyli jeden na drugiego, wzruszali ramionami i kręcili głowami.

-
Nie, dotychczas nie - odpowiedział Ed Coffer.
-
Skoro mówi, że jest dziecko, to jest dziecko! - wrzasnęła na nich Joanna. - Wy trzej, idźcie szukać!
Funkcjonariusze Straży Granicznej ruszyli na poszukiwania, a Joanna jeszcze raz rozejrzała się po terenie. Zobaczyła, że mężczyzna ze złamaną nogą i obdartą ze skóry twarzą
jest przymocowywany do noszy i wnoszony na górę po stromym nasypie. W tym momencie zauważyła białą kobietę w średnim wieku. Była w szortach i sandałach, siedziała na kamieniu. Twarz skryła w zakrwawionych dłoniach i żałośnie łkała. Pobiegła do niej.
- Przepraszam - powiedziała. - Jest pani ranna? Kobieta odsłoniła twarz, również poplamioną krwią. Ale
jej pusty wzrok właściwie mówił wszystko.
- Kto, ja? - półprzytomnie zareagowała kobieta. - Nie, nie jestem ranna. Nic mi nie jest, ale nigdy nie widziałam umierającego. Trzymałam go, tego człowieka, który tam leży - wskazała na nieruchome, zakrwawione ciało.

"Przecież to jeszcze chłopiec - pomyślała Joanna. - Nastolatek".

- Zapytałam, czy nic mu się nie stało. - Kobieta trzęsła się, jakby przed chwilą wyszła z lodowatej wody. - I w tej właśnie chwili przestał oddychać - ciągnęła dalej. - Wiele lat temu uczyłam się robić sztuczne oddychanie usta-usta. Próbowałam go ratować. Robiłam, co mogłam, naprawdę, robiłam, co mogłam, ale z jego ust tryskało tyle krwi... Musisz mi uwierzyć, próbowałam, ale... i tak umarł. Nigdy jeszcze nie czułam się tak... tak... bezradna. - Przerwała i zaniosła się szlochem.

Joanna przykucnęła i objęła ją ramieniem.

- Zrobiłaś, co mogłaś - zapewniła. - Niczemu nie jesteś winna.

Kobieta niepewnie skinęła głową, lecz nie przestała płakać ani drżeć na całym ciele.

- Chcesz się napić? - zapytała Joanna, podając jej butelkę z wodą. Kobieta opanowała szloch i wypiła duży łyk. Joanna pomyślała, że chociaż ta nieznajoma - ten niewinny, przypadkowy świadek - nie odniosła fizycznych obrażeń, również była ofiarą wypadku, była ranna.

- Zostaw trochę wody, żeby się obmyć - podsunęła Joanna. Kobieta ze zdumieniem popatrzyła na swoje zakrwawione
ubranie i ręce. Resztką wody próbowała spłukać krew.
- Jeszcze twarz - powiedziała Joanna.

Nieznajoma obmywała się wodą, a Joanna z kieszeni wyciągnęła notes i ołówek.

- Czy widziałaś wypadek? - zapytała łagodnie.

- Nie - kobieta przecząco potrząsnęła głową. - Ale byłam tu tuż po kraksie, może minutę po. Kiedy minęłam zakręt, kurz jeszcze nie opadł. Nie wierzyłam własnym oczom. Ten idiota wyprzedził mnie jakieś dwa kilometry wcześniej, wtedy jeszcze na prostej drodze. Jechałam mniej więcej setką. Zbliżał się do mnie, jakbym stała w miejscu, i niemal zmiótł mnie z szosy. Musiał mieć na liczniku sto pięćdziesiąt, kiedy przefrunął obok mnie. Przed pierwszym zakrętem nawet nie zwolnił. W każdym razie ja nie widziałam świateł stopu.

Kobieta skończyła obmywać się wodą i pytająco spojrzała na Joannę.

-
Kim pani jest? - zapytała.
-
Przepraszam, nie przedstawiłam się - tłumaczyła się Joanna. - Nazywam się Brady. Joanna Brady, jestem szeryfem hrabstwa Cochise. Kiedy otrzymałam wiadomość o wypadku, byłam na rodeo, czekałam na pierwszy występ córki. A pani?
-
Suzanne Blake.
- Jest pani stąd?
Kobieta potrząsnęła głową.

-
Pochodzę z Douglas, ale teraz mieszkam w Las Cruces - powiedziała. - Moi rodzice nadal mieszkają w Douglas. Raz w miesiącu przyjeżdżam zobaczyć, co się u nich dzieje.
-
Będziemy musieli panią przesłuchać - uprzedziła Joanna. - Proszę mi podać nazwisko rodziców, ich numer telefonu...
Przez następnych kilka minut Joanna notowała istotne dla sprawy informacje, jakich mogła jej udzielić Suzanne Blake: dokładną godzinę wypadku, miejsce i czas, kiedy ją wyprzedził pędzący suburban.

-
Jeśli chciałaby pani jechać dalej, nic nie stoi na przeszkodzie - powiedziała, chowając notatnik do kieszeni. – Któryś z moich oficerów śledczych skontaktuje się z panią jutro.
-
Dobrze - zgodziła się Suzanne. - Ma pani rację, powinnam jechać.

Tagi: J.A. Jance, morderczy reportaż, książka, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany