Dill i zbieracz dusz

kzarecka

2008-06-18

nocblizn_160"Noc blizn" to najnowsza propozycja wydawnictwa Mag, debiut Alana Campella. We fragmencie, który dziś pojawia się w PL znajduje się treść prologu i część pierwszego rozdziału. Wszystko po to, byście mogli pochłonąć sam początek powieści. A to on właśnie jest bardzo ważny - to tu poznajemy historię, która wydarzyła się dwa tysiące lat temu, a następnie przetransportowani zostajemy w czasy współczesne Dilla, młodego anioła, potomka wojskowych archontów. Dill żyje pod kloszem, nie potrafi nawet władać mieczem. Wszystko jednak się zmieni - anioł będzie musiał stanąć w obronie swojego miasta.


Prolog

Podwórzec za zdewastowaną odlewnią armat w Applecross opasywała plątanina łańcuchów. Połączone ze sobą jak w łamigłówce szaleńca, rozchodziły się promieniście pod wszelkimi kątami, przymocowane do murów zardzewiałymi hakami i sworzniami. Pośrodku dziedzińca stała omotana nimi wieża strażnicza Barraby. Z jej zrujnowanego wierzchołka unosił się dym i płynął na zachód, nad miasto śpiące pod milionem zimowych gwiazd.
Prezbiter Scrimlock przedzierał się przez łańcuchy, sapiąc i dysząc. Jego lampa się kołysała, obijała o ogniwa, spoiny i Bóg wie co jeszcze, rysowała na połyskliwym bruku siatkę pęknięć. Gdy kapłan podnosił wzrok, widział kwadraty i trójkąty wypełnione gwiazdami. Jego sandały ślizgały się, jakby szedł po stopionym szkle. Gdy parę razy niechcący dotknął łańcuchów, stwierdził, że są mokre. Kiedy wreszcie dotarł do adepta Spine, czekającego nań przy drzwiach wieży, zrozumiał skąd ta wilgoć.
– Krew – wyszeptał przerażony i zaczął gorączkowo wycierać ręce o sutannę. Na próżno.
Adept Spine, który miał tak napiętą skórę, że wyglądał jak trup, popatrzył na prezbitera oczami całkowicie pozbawionymi życia.
– To z zabitych – wyjaśnił niepotrzebnie. – Zrzuca ich z wieży. Nie może ścierpieć, gdy dostają się do środka. – Wskazał głową w bok.
Pod łańcuchami piętrzył się bezładny stos ciał Spine. Ich skórzane zbroje lśniły.
– Niech Ulcis się nad nimi ulituje – wymamrotał Scrimlock. – Ilu już zabiła?
– Jedenastu.
Prezbiter wziął głęboki wdech. Noc smakowała wilgocią i rdzą, jak powietrze w lochu.
– Tylko pogarszacie sprawę – stwierdził z wyrzutem. – Nie rozumiecie, że podsycacie jej wściekłość.
– Zraniliśmy ją – powiedział adept z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i położył dłoń na zasuwie, jakby chciał ją wzmocnić.
– Co? – Serce prezbitera podskoczyło. – Jest ranna? Jak to...?
– Szybko dochodzi do siebie. – Adept spojrzał w górę. – Musimy się pospieszyć.
Scrimlock poszedł za jego wzrokiem, ale przez chwilę nie był pewien, na co właściwie adept patrzy. Potem, na tle jaśniejszego nieba dostrzegł sylwetki, drobne figurki wspinające się po łańcuchach, szybko i cicho, ku jedynemu oknu wieży. Tylu Spine jednocześnie prezbiter jeszcze nigdy nie widział. Musiało ich być pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. Jak to możliwe, że wcześniej ich nie zauważył?
– Wszyscy adepci odpowiedzieli na wezwanie.
– Wszyscy? – powtórzył Scrimlock, ściszając głos. – To szaleństwo! Jeśli ona ucieknie... – Zaczął wykręcać sobie palce. Kościół nie mógł się zgodzić na utratę tylu asasynów.
– Nie może uciec. Okno jest za wąskie dla jej skrzydeł, wejście na dach zagruzowane, wrota zabarykadowane.

Scrimlock popatrzył na drzwi wieży. Żelazna sztaba wyglądała na dostatecznie solidną, żeby zatrzymać armię. Ale ten widok nie do końca go uspokoił. Prezbiter spojrzał w oczy adepta, szukając w nich zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, ale oczywiście nic w nich nie znalazł. Oprócz całkowitej pustki, która przejęła go do szpiku kości. Naprawdę ją ranili? Co z tego wyniknie dla Kościoła? W jaki sposób ona się zemści? Niech Bóg mu dopomoże, tego już za wiele.
– Nie pobłogosławię ich – oświadczył, wskazując na stos trupów i krew płynącą po kamieniach. – Ulcis nie przyjmie otwartych ciał. Wszyscy oni będą potępieni.
– Przybyły posiłki.
– Oni też zginą! – rzucił gniewnie prezbiter, ale sam usłyszał, że jego głosowi brakuje przekonania. Udało się im ją zranić. Przez tysiąc lat nikt tego nie dokonał.
– Ofiary są nieuniknione.
– Ofiary? Spójrz na tę krew! – Scrimlock uniósł sutannę i zrobił krok do tyłu, opuszczając czerwoną sadzawkę. – Piekło przyjdzie po tę krew, po te zmarnowane dusze. Ten dziedziniec jest przeklęty! Zło zagnieździ się tutaj na wieki. Nawet stu kapłanów nie zdoła przepędzić cienia Irilu z tych kamieni. Niczego nie da się uratować. Niczego.
Prezbiter sam nie wiedział, co przeraża go bardziej: świadomość, że ich Pan, bóg łańcuchów Ulcis, zostanie pozbawiony dusz tylu najlepszych asasynów Kościoła, czy piekło czające się w pobliżu. Było powiedziane, że Labirynt otwiera drzwi do tego świata, żeby zabrać dusze z przelanej krwi. Scrimlock gorączkowo przeszukał wzrokiem otaczającą go ciemność. A jeśli piekło już tu jest? I dusze zabitych właśnie w tej chwili przechodzą przez niewidoczną bramę do niekończących się korytarzy Irilu? Jeśli tak, to co może przez nią przejść w drugą stronę? Co może stamtąd uciec?
– Natychmiast zakończcie polowanie – polecił. – To zbyt niebezpieczne. Niech ucieka.
– Chcesz, panie, żeby przeżyła? – zapytał adept.
– Nie. Ja... – Prezbiter poczuł, że coś dotyka jego ramienia, i odwrócił się gwałtownie. Łańcuch. – Chcę jedynie ratować Spine – wykrztusił, trzymając się za pierś. – Ściągnij z powrotem swoich ludzi, nim będzie za późno.
Na górze ktoś ryknął śmiechem.
– Posiłki dotarły do okna – oznajmił adept.
Scrimlock uniósł głowę. Z poszarpanego dachu wieży wzbijał się dym i rozchodził jak smar, zasłaniając gwiazdy. Kamienne sokoły i blanki zawaliły się do środka, dokładnie tak, jak obiecali saperzy. Gruz zatarasował wejście na dach, uniemożliwiając ucieczkę. W powietrzu unosił się zapach siarki. Do okna znajdującego się pośrodku wieży właśnie wciskał się pierwszy z asasynów.

Rozległ się głośny szczęk miecza.
Scrimlock oblizał suche wargi.
– Niech Bóg nam dopomoże, ona jest uzbrojona. Broni się stalą – powiedział wstrząśnięty.
– Nie – odparł adept. – Klatki schodowe i korytarze Barraby są wąskie. Walka w takich warunkach jest zdradliwa. To tylko nóż Spine uderzył o kamień. Ona jest nieuzbrojona.
– Nie rozumiem. – Kapłan znowu zerknął na stos trupów. – W środku musi być jakaś porzucona broń. Na pewno wszystkiej nie zabraliście. Dlaczego ona jej nie weźmie?
Krzyk... a po nim przerażający śmiech. Scrimlocka ogarnęły mdłości. Zarówno wrzask, jak i rechot pochodziły jakby z tego samego gardła.
– Uważamy, że ona chce zostać pokonana – stwierdził asasyn.
– Ale to nie ma sensu. Ona...
Hałas dobiegający z góry przyciągnął uwagę prezbitera. Scrimlock zadarł głowę w samą porę, żeby zobaczyć człowieka wylatującego przez wąskie okno wieży. Gdy nieszczęśnik upadł na łańcuch, rozległ się trzask kości. Przez chwilę wisiał bezwładnie jak szmaciana lalka, z nogami i rękami zaplecionymi wokół masywnych ogniw. Potem zsunął się na niższe łańcuchy, odbił od nich i w końcu runął na ziemię. Żelazne przęsła napięły się i zadrżały. Tymczasem pod okno wieży dotarli czterej kolejni Spine i przywarli do haków i sworzni w murze. Inni wspinali się ich śladem. Najbliższy celu asasyn, szczupły mężczyzna, wcisnął się do środka, trzymając miecz w pogotowiu.
Chwilę później zawołał z góry:
– Jest ranna!...
Wycie wściekłości i udręki przeszyło serce Scrimlocka. Następnie rozbrzmiał szloch, jakby płakało przerażone dziecko, a potem piekielny wrzask. Przez okno wypadło połamane, zakrwawione ciało asasyna i przeleciało w dół dwanaście stóp, aż zahaczyło o jeden ze sworzni sterczących z muru.
Trzeci Spine zajrzał przez okno do wieży i krzyknął:
– Schodzi!
– Co? – Prezbiter Scrimlock cofnął się od drzwi. – Musimy uciekać. Już, szybko...
Jego sandały pośliznęły się na bruku zalanym krwią. Lampa zakołysała się i przygasła na chwilę. Zanim na nowo pojaśniała, kapłana otoczyły groźne cienie. W górze kolejni Spine wchodzili jeden za drugim przez okno. Trzech, sześciu, ośmiu.
– Teraz zginie – oświadczył z przekonaniem adept.
Bum!
Coś w środku uderzyło w drzwi wieży z siłą tarana. Z grubych belek wzbił się kurz. Adept Spine zaparł się o wrota.
– Odejdźmy! – zawołał Scrimlock. – Zostawmy ją, błagam. To jej noc.
– Jej ostatnia noc – powiedział asasyn.
Bum!
Sztaba podskoczyła. Drewno pękło i się rozłupało. Adept odsunął się, zebrał siły, po czym całym ciężarem podparł drzwi. Scrimlock rozejrzał się w poszukiwaniu najlepszej drogi ucieczki.
– Nie wytrzymają – wydyszał. – Ona...
W wieży zadźwięczała stal; wściekłe, szybkie ciosy, jakby wprawny rzeźnik siekał mięso. Asasyni zdążyli zbiec po schodach i teraz znajdowali się po drugiej stronie drzwi. Rozległ się krzyk. Kolejne błyskawiczne uderzenia, brzęk ostrzy o kamień. Pod Scrimlockiem ugięły się nogi. Zatkał uszy pięściami, opadł na kolana i zaczął się modlić.
– Panie nasz, Ulcisie, zakończ to, błagam cię. Niech twoi słudzy zwyciężą. – Niech te drzwi wytrzymają. – Uratuj ich dusze przed Labiryntem, uratuj nas wszystkich, uratuj mnie, oszczędź.
Cisza.
– Już po wszystkim. – Adept odsunął się od sztaby.
Bum!
Brama wieży eksplodowała na zewnątrz, grube belki rozpadły się jak zbutwiałe deski. Sztaba odpadła z jednej strony. Adept pofrunął w tył, prosto na łańcuch, ale pozbierał się błyskawicznie i ku zdumieniu prezbitera po chwili stał z wyciągniętym mieczem.
W miejscu, gdzie niedawno były wrota wieży, Scrimlock ujrzał ziejącą dziurę.
W otworze stała postać, ciemniejsza niż otaczające go cienie.
– Ona jest tutaj – wyszeptał.
Anielica wyszła na dziedziniec, drobna, smukła, odziana w stare skóry poznaczone plamami pleśni. Za nią snuł się dym, czarny jak jej połyskujące skrzydła. Twarz była pokryta siecią blizn; tylu ran nie mogła odnieść w tej walce ze Spine ani w tysiącu wcześniejszych. Ręce, teraz zbryzgane krwią, też szpeciły niezliczone szramy. Spoglądała na nich oczyma o barwie burzowych chmur. W prostych, splątanych włosach miała kwiaty i wstążki. Najwyraźniej dbała o wygląd.
Była nieuzbrojona.
– Proszę – powiedział Scrimlock, nadal klęcząc.
Kącik pociętych bliznami ust drgnął.
– Biegnij – szepnęła anielica.
Prezbiter wstał i rzucił się do ucieczki. Potykając się i klucząc między łańcuchami, przebierał ociężałymi nogami najszybciej jak potrafił. Tymczasem Spine o bladych twarzach pozbawionych wyrazu, z mieczami białymi w blasku gwiazd, bezszelestnie okrążali anielicę.
Scrimlock nie został, żeby być świadkiem rzezi. Uwolniwszy się z plątaniny żelaza, biegł przed siebie, byle dalej od zgiełku bitwy, od wycia bólu i udręki, od diabelskiego śmiechu. Od Spine, którzy umierali, nie wydając żadnego dźwięku.


Część pierwsza - Kłamstwa

Dwa tysiące lat później

Rozdział 1

Dill

Gdy nadciągnął zmierzch, miasto Deepgate zawisło ciężko w łańcuchach. Rezydencje i kamienice czynszowe oklapły w zawiłej żelaznej sieci lekko poskrzypujących alejek, dachy i kominy skłoniły się ku sobie. Łańcuchy naprężały się i rozciągały wokół brukowanych ulic i wiszących ogrodów. Niszczejące wieże pochylały się nad mrocznymi dziedzińcami, świadome własnego upadku. Labirynty zaułków wiły się pod coraz większymi sadzawkami cienia, połączone niezliczonymi mostkami i pasażami. Wszystko kołysało się, jęczało, skrzypiało.
Opłakiwało.
W miarę jak gasło światło dnia, miasto jakby wypuszczało powietrze z płuc. Z przepaści, przez masy kamienia i łańcuchów, tchnął lekki wietrzyk, popłynął nad skalną obrożą Deepgate, zaświstał wśród zardzewiałych, na pół zagrzebanych w piasku ostróg. Nad Martwymi Piaskami wzbiły się tumany pyłu, zatańczyły dziko pod ciemniejącym niebem i rozwiały się w nicość.
Po ulicach zaczęli krążyć latarnicy, zmieniając miasto w czarę gwiazd. Latarnie na długich słupach kołysały się, opadały. Rozbłysły pochodnie i lampy gazowe. Od dzielnicy zwanej Ligą Sznurów, znajdującej się tuż przy krawędzi otchłani, przez Kolonie Robotników aż po Lilley i aleje Bridgeview, zamigotały światełka. Łańcuchy oplatały siecią ulice, opasywały budynki albo się przez nie przebijały, wiązały, łączyły, tworzyły kołyski dla domów, w których wierni czekali na śmierć.
Dźwięki rozbrzmiewające w całym mieście oznajmiały zbliżanie się nocy: skrzypienie zasuwanych żaluzji, łoskot zatrzaskiwanych, ryglowanych i barykadowanych drzwi, szczęk zamykanych kłódek. Na kominy opuszczano kraty; ich huk dobiegał ze wszystkich dzielnic. Potem zapadła cisza. Wkrótce było słychać tylko echa pospiesznych kroków latarników, którzy wracali w mroczne uliczki otaczające świątynię.
Kościół Ulcisa wznosił się dumnie w samym sercu Deepgate, czarny jak rozdarcie w krwistoczerwonym niebie. Na jego murach płonęły witraże. Nad iglicami i wieżyczkami krążyły gawrony, a na wysokich, przyprawiających o zawrót głowy grzędach, wśród łuków przyporowych, balkonów i krenelaży, tłoczyły się gargulce. Legiony bestii o kamiennych skrzydłach gapiły się ponad miastem na Martwe Piaski; szyderczo wyszczerzone, wściekłe.
Zagubiona na tych wysokościach, wyrastała z cieni mniejsza, przysadzista iglica. Jej mury porastał bluszcz, wspinał się po balkonie otaczającym cały wierzchołek. Tylko spiczasty łupkowy kapelusz był wolny od roślinności, przekrzywiony, ale lśniący w resztkach dziennego światła. Zardzewiały wiatrowskaz obracał się ze skrzypieniem, jakby nie wiedział, jaki kierunek wskazać.

Do wiatrowskazu przywierał chłopiec – same łokcie i kolana.
Obejmował żelazny pręt chudymi, białymi rękoma. Kosmyki włosów za jego uszami drżały. Koszula nocna wydymała się i łopotała jak porwana flaga. Stał tak przez długi czas, obracał się wraz z wiatrowskazem, obrzucał sąsiednie iglice szybkimi, nerwowym spojrzeniami. Palce u stóp miał brudne i zimne.
Ale był szczęśliwy.
Nagle wyprostował się czujne. Poprzeczka wskazująca kierunek północ-południe przekrzywiła się pod jego bosymi stopami, jęknęła. Płatki rdzy posypały się z szelestem w dół po dachówkach. Stado gawronów poderwało się spłoszone i rozproszyło wśród gargulców i witraży. Obserwując je, Dill uśmiechnął się od ucha do ucha.
Sam.
Wziął głęboki oddech, potem jeszcze jeden i rozpostarł skrzydła, zagarniając powietrze pod pióra. Mięśnie jego pleców się napięły. Krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach. Wiatr nim kołysał, szarpał go, namawiał do lotu. Z rozpromienioną twarzą chłopiec wychylił się i odrzucił głowę do tyłu. Wiatrowskaz obrócił nim jak na karuzeli. Prąd wstępujący omal go nie uniósł. Chłopiec wyprostował i opuścił skrzydła. Gdy jego stopy oderwały się na chwilę od poprzeczki, wybuchnął śmiechem.
Ktoś syknął.
Zakapturzona postać w jednym z okien, żółta lampa w ręce.
Dill mocniej przywarł do wiatrowskazu i złożył skrzydła. Serce mu łomotało.
Cień kaptura sięgnął jak wielki pazur ponad spadziste dachy świątyni. Po chwili tajemnicza postać opuściła lampę.
Sylwetka kapłana przesunęła się za szybą, a potem okno pociemniało. Dill stał bez ruchu przez sto uderzeń serca i drżał. Jak długo kapłan tam był? Co widział? Znalazł się tu przypadkiem czy ukrywał w pokoju, czekając, obserwując, szpiegując?
I czy na niego doniesie?
Blizny na plecach przypominały Dillowi, że klecha może to zrobić.
Przecież nie pofrunąłem. Nie zamierzałem latać. Tylko rozłożył skrzydła, żeby poczuć wiatr. Nic więcej. To nie było zabronione.

Alan Campbell "Noc blizn"; Wydawnictwo: Mag; Tłumaczenie: Anna Reszka; Format: 135 x 205 mm; Liczba stron: 560; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7480-093-8

Tagi: Alan Campbell, Noc blizn, książka, fragment, fantasy,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany