Pani z klasą?

kzarecka

2008-10-08


pani_z_klas261_160Stan nieważkości, w jakim na krótko pogrążył się mój umysł, złagodził nieco niemiłe przedporanne błyski świadomości. Wtedy oczami wyobraźni ujrzałam, jak dyrekcja składa się do strzału i celnie mierzy do mnie: "Protokół z ostatniej rady! Protokół z prowadzenia Teatru Szeleszczącego Papieru! Plan rozwoju zawodowego!". Jezu! Znowu się zacznie! Znacie jakiegoś nauczyciela? Jeśli nie, mogę wam zagwarantować, rzeczywiście bardzo podobnie to wszystko wygląda. Koniec wakacji i początek roku szkolnego to trauma nie tylko dla uczniów. Tego między innymi dotyczą "Latawce", książka, w której Wioletta Sobieraj opowiada losy Zuzanny - nauczycielki przeżywającej trudny okres. Zabawnie i z ironią autorka przygląda się tutaj współczesnej polskiej rzeczywistości.

Pani Regina od religii patrzyła na mnie jakoś z ukosa, choć ja, odkąd przekroczyłam dzisiaj próg szkoły, jeszcze nic złego sobie o niej nie pomyślałam. Dopiero później zauważyłam, że z otwartej torebki wystaje mi opakowanie podpasek. Ta święta osoba pewnie ich nie używa, tylko czego? Przeanalizowałam różne możliwości, żeby z całą pewnością stwierdzić, że to jednak kobieta, której fizjologia nie może być obca. Moje myśli, jak psy spuszczone z łańcucha, pogalopowały znacznie dalej i z zażenowaniem uprzytomniłam sobie, że ona posiada dziecko! Na pewno bardzo je kocha, bo inaczej, a jestem o tym głęboko przekonana, nie zgodziłaby się na tę obrzydliwą bliskość z mężczyzną.
Koniec wakacji nieodwołalnie przypieczętowano podaniem planu lekcji na pierwszy semestr. Ponownie zawrzało jak w ulu, puszka Pandory przy tym to pestka – wszyscy pokrzywdzeni i niezadowoleni: a to za wcześnie, a to za późno, a to w ogóle nie w porę. Winne tego zamieszania koleżanki matematyczki opuściły pospiesznie salę i udały się na zasłużonego papierosa.
Zostałam sama ze swoimi podpaskami i panem od techniki.
– Czy my się przypadkiem nie znamy? – zagadnął poufałym tonem.
Spojrzałam na niego okiem bazyliszka. Prześlizgnęłam się po wszystkich zakamarkach pamięci i niepamięci i nic.
– Bawiliśmy się razem na studniówce! – wykrzyknął radośnie.
A to mi nowina! Kompletnie zapomniałam o takim fakcie z mojego życia, tak dalece, że nie mogłam przywołać żadnego obrazu.
– Zaprosiłaś mnie! – Tego tylko brakowało. Przyjrzałam mu się uważnie i w tym łysym, nieco grubawym panu zaczęłam poznawać coś mgliście znajomego. – Nie poznajesz mnie, a ja się w tobie kochałem. Wojtek Kopacz – skłonił się nisko – gdybyś się nie spóźniła, to byś wcześniej mnie rozpoznała, kiedy byłem przedstawiany.
"Wojtek? Rzeczywiście, chyba z nim byłam na studniówce, ale co on się tak do mnie cieszy" – myślałam, zupełnie nie słuchając, co dalej mówi, a gęba mu się nie zamykała. Kolega, psia krew, ale wpadłam i jeszcze do tego się we mnie kochał, no pewnie, nie on jedyny.

Po spisaniu planu, który dodam, że przyjęłam bez zastrzeżeń, wymknęłam się z sali. Przed szkołą zdałam sobie sprawę, że do domu nie mam co się spieszyć, bo króluje w nim niepodzielnie mój mąż, od miesiąca bezrobotny. Przysiadłam na murku przy głównym wejściu, żeby rozważnie zaplanować kolejny krok. Przyjście do szkoły to obowiązek, ale dalszy ciąg dnia zależał tylko ode mnie. Upojona początkowo smakiem wolności, po kilku głębokich wdechach i wydechach oraz po niemym zachwycie nad chmarą przelatujących wróbli, odczułam dotkliwie jej ciężar. Co teraz?
– Pani tutaj nie siedzi, pani Zuzanno, tu psy i koty przyłażą i wylegują się na słońcu – stanęła za mną woźna Musiałowa z uniesioną wysoko miotłą, jakby chciała mnie nią prześwięcić. Zrobiłam odruchowy unik głową. – Pani się nie boi, ja tylko tych łobuzów przeganiam, pani zobaczy, co tu tego szkła leży.
– A wie pani, że szkło to bardzo cenny materiał. Ludzie potrzebowali wielu tysięcy lat, żeby nauczyć się je dmuchać.
– Cha, cha, cha – zaniosła się śmiechem Musiałowa – z pani to wesoła kobita! Dmuchać szkło! Czasami jak pani coś powie – i zamachała z radości nade mną szczotką jak ksiądz kropidłem. Gdybym się nie uchyliła w ostatniej chwili, spadłby na mnie zamiatany przez nią szklany pył. – Pani ze mną pójdzie, coś pani pokażę, takiego cudaka jeszczem nie widziała.
Wstałam i posłusznie za nią podreptałam, bo i tak nie wiedziałam, co ze sobą robić. Za szkołą stał samochód, stara skoda, każdy element miała od innego auta, wyglądała jak kupa złomu. Myślałam, że o to jej chodzi, ale ona przyciągnęła mnie bliżej i kazała spojrzeć przez szybę. Na łańcuszku dyndał cały zespół czarnych tancerek w kusych kolorowych strojach, zaplątanych w różaniec, który zdawał się krępować ich ruchy.
– Że też wstydu nie ma, wieszać różaniec obok tych dzikusek – żachnęła się. – A z tyłu, pani, pełno jakiejś makulatury.
– Może to właściciel skupu surowców wtórnych – zaryzykowałam hipotezę.
– Jakich tam surowców, bezbożnik jeden!
– O, cieszę się, że cię tu widzę – doszedł do nas Wojtek. – A pani niech przestanie kręcić się koło mojego auta, bo policję wezwę – zwrócił się do Musiałowej.
– To nasza woźna, ona tu pilnuje – nie rozumiałam jego obaw. Kto chciałby skubnąć mu ten szmelc? Musiałby być niespełna rozumu, ale tego mu już nie powiedziałam.
– Niestety, nie mogę cię odwieźć, chyba się na mnie nie pogniewasz – patrzył na mnie niepewnie, jak dziecko, które boi się, że ktoś czyha na jego ulubioną zabawkę, więc musi jak najszybciej pozbyć się intruza.
– Szkoda – zarechotałam bardziej wewnętrznie, żeby mu nie robić przykrości. Równocześnie poczułam ulgę, że nie będę musiała wymigiwać się od grzecznościowej propozycji podwiezienia do domu. Rzeczywiście woźna miała rację, to jakiś wariat. – Miałam nadzieję, że mi jednak nie odmówisz – powiedziałam głośno, jakbym go wcześniej w ogóle o coś prosiła, żeby przypadkiem nie zorientował się, o czym naprawdę pomyślałam.
– Skoro nalegasz, ale usiądziesz z tyłu. Będziemy musieli się pospieszyć.
I tak los odpłaca nam za dobre serce. Miałabym usiąść na tej stercie makulatury, jako co? Stare pudło! Nigdy w życiu! Zaczęłam zastanawiać się, jak tu dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji, kiedy on zabrał się za otwieranie tego cudu własnej zaradności. Najpierw musiał uwolnić auto z łańcucha, którym przywiązał je za koło do kontenera ze śmieciami, później zdjął z kierownicy potężną blokadę i drzwiami od strony pasażera wgramolił się do środka. Upocił się przy tym niemało, ale sukces okupiony wielkim wysiłkiem był źródłem ogromnej satysfakcji. Zapatrzyłam się na niego, jak na obrazek, będący wytworem czyjejś chorej wyobraźni, a on z niebywałą pieczołowitością wyplątywał różaniec spomiędzy nóg i ramion czarnych tancerek, który mimo to nadal wisiał nierówno. Swoje starania skwitował uśmiechem, który wykrzywił mu usta i z tą miną skrywanego na pół zadowolenia ponaglał mnie do zajęcia miejsca za nim, bo obok kierowcy drugiego fotela nie było.

– Pani Zuzanno, dyrektorka panią wzywa – krzyknęła spod szkoły Musiałowa, wyrywając mnie z jakiegoś hipnotycznego stanu i jednocześnie ratując z opresji.
Na szczęście Wojtek nie dał się długo przekonywać, że nie musi na mnie czekać, i że doskonale poradzę sobie sama. Odetchnęłam z ulgą, a perspektywa rozmowy z dyrektorką przy tym nie wydawała się już straszna.
– Pani Zuzanno – zaczęła bez zbędnych wstępów – zauważyłam, że znacie się z Kopaczem, więc mam do pani prośbę, żeby trochę się nim zaopiekować, bo on jest tu nowy, a pani i on macie takie pokrewne przedmioty.
– No wie pani – oburzyłam się, zwłaszcza mając w pamięci jego samochód – ja skończyłam akademię sztuk pięknych, jestem artystką, a nie majsterklepką.
– W szkole każdy przedmiot jest tak samo ważny, więc nie będziemy się tu licytować – ucięła krótko. – Mogę na panią liczyć, czy nie?
– Proszę bardzo, ale... – zająknęłam się.
– Nie ma żadnego "ale" – i wykonała ruch ręką na znak, że posłuchanie skończone.
Wyszłam jak niepyszna, obiecując sobie, że nie ulegnę presji barbarzyńskiego myślenia, że będę stawiać opór, choćby bierny. Poczułam się tak, jakbym wsiadła z Kopaczem do jego samochodu i jechała na tej stercie makulatury, ścigana milionem drwiących spojrzeń. Czułam do siebie obrzydzenie, że tak dałam się potraktować, ale przypomniałam sobie, że mam się starać, aby dzisiejszy dzień był udany, bo „jaki pierwszy dzień, taki...” – nie muszę chyba kończyć. Obawiam się jednak, że ta znajomość na dobre mi nie wyjdzie...
Na wszelki wypadek zaplanowałam, że do końca dzisiejszego dnia nic już nie będę planować i dopiero ten plan ma poważne szanse zakończyć się pełnym sukcesem.

Wioletta Sobieraj "Latawce"; Wydawnictwo: Philip Wilson; Format: 135 x 205 mm; Liczba stron: 216; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7236-241-4

Tagi: Wioletta Sobieraj, Latawce, książka, satyra, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany