Męty Końca Śmiechu – Steven Erikson

kzarecka

2008-10-24

m281ty_ko324ca_346miechu_steven_erikson_160Bardzo pozytywnie podeszłam do lektury opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu, czyli Malzańskiej Księgi Poległych. Mały format, sto pięćdziesiąt stron… Książeczka na jeden wieczór. Po tomiskach, które przechodziły przez moje dłonie i miliardach liter biegnących przed oczyma, propozycja Stevena Eriksona wydawała się w sam raz na odpoczynek. I co? I "nico".




Autor powiedział kiedyś: - "Malazańska Księga Poległych", to mieszanka: dobrzy faceci robią złe rzeczy, źli faceci robią dobre rzeczy, a czasami dobre rzeczy są złe. Brzmi intrygująco? Jak dla mnie bardzo. Ot, taki króciutki horrorek fantasy. Miała być groza, morderstwa, pech i przelew krwi. Tym razem od końca: krew. Oj tak, ta lała się na lewo i prawo. A opisy czerwonych strumieni czasami wręcz aż rozśmieszały (a to źle, gdy coś ma straszyć, a rozśmiesza). Pewien żeglarz traci najpierw jedno ucho, później drugie, nos… Pokrótce: powoli traci części ciała, ale… wciąż dycha. Jak pech to pech – można by rzec. I tak przechodzimy do kolejnego słowa. Cała podróż przez szlak morski Koniec Śmiechu to jeden wielki pech. Nic tam nie wychodzi. Statek atakują złe siły, pradawny bóg, lisz (stwór, który wyszedł ze szczelin pokładu i z gwoździ; składał się z dusz poległych), dzieło prokreacyjnych poczynań maga Korbala, czyli dziecko-potwór, składające się z setek szczurzych ogonków i paszczy. Na dodatek Słonecznym Lokiem dowodzi kobieta (to akurat powinno cieszyć, bo każdy żeglarz wie, że kobieta i koty na statku to szczęście), która… nie ma na ten temat żadnej wiedzy. Wraz z trójką znajomych ukradła skarb – posągi, które okazują się źródłem zła, następnie porwała statek i wyruszyła w morską podróż.
Cóż nam jeszcze tam zostało? … Morderstwa. Tak zwanych "zwykłych" nie ma. Są tylko te dokonywane przez lisza, w porywach można powiedzieć, że jeszcze przez dziecko. Owszem, później marynarze próbują się zatłuc na śmierć, ale w rzeczywistości są dla siebie mniejszym zagrożeniem niż siły zła. I na koniec groza. Hm… To, co powinno się wyróżniać, co powinno się przebijać, co powinno być najmocniejszą stroną tej książki, jest najsłabsze. Niestety. Prosto z mostu – tu nie ma grozy. Postawiłabym na pożądanie (Bauchelain, który wypija omyłkowo podane przez lokaja wino, gwałci panią kapitan; gwałci, choć ona czerpie z tego sporą przyjemność; zatem, czy to z pewnością był gwałt?; tego nawet sami bohaterowie nie wiedzą). Postawiłabym na piąte przykazanie: "Nie zabijaj". A jednocześnie postawiłabym również na sarkastyczne ukazanie śmierci. Postawiłabym wiele pieniędzy na wiele czynników sprawczych, ale na grozę nigdy.

Powiadają, że nie liczy się nie cel, lecz sama podróż. Tak, w "Mętach…" liczy się podróż. Rozpoczynamy i kończymy książkę na morzu. Wpłynięcie na szlak, walka w czasie jednej nocy, wypłynięcie. Wpływa piękny Słoneczny Lok, wypływa wrak. W ciągu jednej doby mamy zaserwowaną gnającą akcję. Można poskarżyć się na brak grozy, ale akcji nie można odmówić. W tak krótkim czasie poznajemy czwórkę złodziei-uciekinierów, którzy na dodatek podają się za znakomitych żeglarzy, oczywiście Bauchelaina i Korbala, osamotnioną w bocianim gnieździe dziewczynę, która uwieziona na wysokości wraz z gnijącym ciałem matki oddaję swój umysł szaleństwu, lokaja, który przeżył już wiele, ale jeszcze wiele dzikich wrażeń przed nim… Do tego cała ta karuzela z liszem, bogiem i szczurzym stworem. Wszyscy jadą na jednym wózku. Wszyscy zmierzają w tym samym kierunku, choć ich cele są rozbieżne. Wszystkich w tej podróży łączy jedno – chęć przeżycia.

Ilu dożyje ranka? I czy ranek z pewnością przyniesie spokój? Przecież… jak pech to pech. Po zamknięciu "Mętów…" pozostało dziwne wrażenie. Ani mnie ta książka nie urzekła, ani nie odrzuciła. Ani nie zmusiła do tego, by zostać fanką "najpopularniejszej współczesnej epickiej fantasy", ani jej zaciekłym wrogiem. Niedosyt? Nie, to nie to. Ciężko nazwać stan, w który popadłam. Nie żałowałam czasu, który utraciłam na czytanie, z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że mogłam przez tych kilka godzin oddać się treści, która pochłonęłabym mnie całkowicie. Właśnie dlatego książkę Eriksona polecam tylko i wyłącznie jego fanom. Ci, którzy nie mieli styczności z "Malazańską Księgą Poległych" (a kilka nowel z tego cyklu już się pojawiło), bądź przeczytali coś, ale nie ulegli czarowi słów, niech dadzą sobie spokój. Osobiście zdecydowanie bardziej wolę innych autorów fantasy niż Stevena Eriksona.
Skończyłam "Mety…". Nastąpił koniec śmiechu. Nie ma już więc nawet jego. A miało być tak pięknie… Miała być groza…

Steven Erikson "Męty Końca Śmiechu"; Wydawnictwo: Mag; Tłumaczenie: Michał Jakuszewski; Format: 115 x 185 mm; Liczba stron: 152; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-7480-094-5

Katarzyna Zarecka

Tagi: Steven Erikson, Męty Końca Śmiechu, książka, malazańska księga poległych,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany