Jest interes do zrobienia...

drekosz

2009-06-15

dario_160"Ile można stracić?" – zapytałby w znanym skeczu Kuba Goldberg. Wydaje się, że w polskim świecie książek, autorów, wydawców i dystrybutorów wszyscy tracą. Bo wszyscy narzekają. Czy rzeczywiście? Na wielu forach internetowych możemy przeczytać żale pisarzy, którzy za swoje dzieła dostają głodowe propozycje od wydawców. Mamy także wydawców, utyskujących na wszelkie wydatki, podatki i koszty wprowadzenia książki na rynek (czytaj: do dużych sieci sprzedaży). A jednak interes się kręci. I będzie się kręcił dalej. A ja mam pomysł, jak można pomóc i jednym, i drugim. I trzecim też.



Dla wydawcy – cena okładkowa książki nie równa się wpływom z jej sprzedaży. Tym samym autor nie może się spodziewać chociażby zasadniczego procentu z rzeczonej ceny okładkowej. Dlaczego? Utarło się, że fabrykant (czyli wydawca) MUSI ponieść pewne koszty, które wcześniej nazwaliśmy "kosztami wprowadzenia książki na rynek". Tak więc (odkrywamy Amerykę?) kasa ta jest ukryta w cenie i wędruje bezpośrednio (lub pośrednio) do: hurtownika, dystrybutora, detalisty, "promotora", a być może także "przewoźnika" i... córki prezesa pewnego portalu internetowego, który w przyszłym tygodniu pokaże okładkę książki na swojej głównej stronie. OK – ta ostatnia postać została zmyślona. Ale i bez niej widać, że chętnych do "skubnięcia" z ceny okładkowej jest całkiem sporo. Wydawcy mówią (informacje uzyskane na podstawie lektury forów internetowych), że "wprowadzenie" pochłania nawet 50-60% kasy, jaką zostawia klient księgarni. To dużo.

Pozostała część jest dzielona sprawiedliwie (co wcale nie oznacza "po równo") pośród wszystkich, którzy maczają palce przy produkcji książki. A więc: autor, ilustrator, redaktor (przynajmniej jeden), korektor (przynajmniej jeden), drukarz, wydawca i... córka prezesa pewnego portalu internetowego, który w przyszłym tygodniu pokaże okładkę książki na swojej głównej stronie. Jak wyżej. Ponieważ do podziału pozostaje... trochę, to ci wszyscy nieszczęśnicy, którzy w pocie czoła: piszą, czytają, poprawiają, drukują, opakowują i nisko się kłaniają, żeby druga strona zaczęła dystrybuować – otrzymują na koniec "dużo" satysfakcji i nieco mniej kasy. Z przewagą na "nieco".

No i ciągłe ograniczenia. W tak zwanym socjalizmie ograniczenia dotyczyły... ilości papieru, jaki można było dostać na produkcję tego, czy owego tytułu. Teraz podstawowym kryterium jest – "ile na tym zarobimy?", a dokładniej "ile tego sprzedamy w danym okresie czasu?". W końcu wydawca (jako firma) nie ma bezpośrednio rodziny na utrzymaniu, ale ludzie tam zatrudnieni też chleb jedzą. Fajnie więc byłoby, gdyby w jakiś magiczny sposób można by zarobić więcej. Powiecie: "Wariat!" – nie zaprzeczę. Ale "wariat" ma pewien pomysł, który pomógłby wygenerować "specjalne premie" wewnątrz wydawnictwa, dzielone "sprawiedliwie" (co wcale nie oznacza "po równo") pośród osoby, będące po stronie barykady twórczej. A więc i autor zarobiłby więcej.

Przechodzę do wyjaśnienia tej śmiałej tezy. I rzucam najważniejsze pytanie – "a co byłoby, gdyby Państwo (czyli nasza, kochana RP) dotowałoby wydawcom, koszty ponoszone w celu wprowadzenia książki na rynek?" (nie wysyłajcie do mnie ABW – zaczekajcie!). Pytanie nazbyt dziecinne? Bo nie ma na lekarzy, pielęgniarki, policję, nauczycieli i wojsko – i to niekoniecznie w takiej kolejności? Spokojnie. Rozważmy to tak – książka ma kosztować 50 PLN. W detalu. Zatem powiedzmy, że 25 złociszy pozostanie "poza wydawcą". Zgarną je: hurtownik, dystrybutor, ... a to już mówiłem. No i niech sobie zgarniają, przy czym Państwo "zwraca" ten koszt wydawcy (czyli do fabrykanta wpływa CAŁA kwota okładkowa – pochodną byłoby obniżanie ceny na okładce, o co zakład?).

W następnej kolejności wydawca rozdziela otrzymane dodatkowe (kochane) pieniążki na: autora, ilustratora, ... to też mówiłem, które to persony są zobowiązane zapłacić wyższy podatek (od wyższych przychodów). Więc pieniążki (w tym momencie już znienawidzone) wracają do Państwa w formie fiskusowego haraczu. Proste? Dziecinnie! (mam chyba deja vu)

Mało tego – wydawca ze swoją dodatkową działką może zrobić kilka ciekawych numerów (nawet kabaretowych). Może ją na przykład przeznaczyć na: rozwój firmy, inwestycje, a może wydanie kilku dodatkowych książek w ciągu roku? Jasne! Dlaczego nie? To nawet powinien być warunek "dotacji-zwrotu" – wydajecie dodatkowe książki POLSKICH autorów (mówi minister do spraw książkomanii).

I dlaczego żaden "mądrala" z którejkolwiek ekipy rządzącej jeszcze na to nie wpadł? Pewnie nie czytają książek. Za wyjątkiem menu w sejmowej restauracji... Szkoda...

Darek Rekosz

Tagi: kiążka, okładka, wydanie,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany