Administrator

kzarecka

2009-10-07

miasto_odorkow_160Kolejna książka z serii "Widokówki". Kolejna, przy której warto się zatrzymać. Kolejna od niezwykle umiejętnie posługującego się słowami autora. Kolejna wydana świetnie (AMEA z każdą książkę rośnie w siłę). "Miasto Odorków" i Olgerd Dziechciarz - najszybciej i najprościej. Jeśli chcecie więcej, proszę, oto słowa autora: - Ta książka napisała się sama - była we mnie i kiedyś zaczęła wypływać jak bebechy z rozpłatanego brzucha... A zresztą, nie. Przeczytajcie pierwsze opowiadanie z powieści. Ten fragment powie wszystko.



Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za morzem przeogromnym (a może to jest nawet ocean), za rwącą rzeką, której szalony nurt zeszłej jesieni porwał, a następnie cisnął o skały autokar z grupą japońskich turystów, właśnie tam (bo na pewno nie u nas, o tym zapewniam, bijąc się z całych sił w pierś) leży zaciszne miasteczko, które niczym specjalnym się nie wyróżnia w peletonie podobnych mu mieścin, poza jednym istotnym szczegółem – można powiedzieć: pieprzykiem na gładkim, lustru podobnym licu – od wielu miesięcy nikt tu nie umarł (naturalnie, jeśli nie liczyć owych nieszczęsnych turystów z Kraju Kwitnącej Wiśni). Wbrew pozorom to nie jest miłe i radosne miasto, a gdzieżby!

Strach gości w oczach jego mieszkańców, jakby się w nich zadomowił na dobre, rozpakował walizki i rozwalił na najwygodniejszym łóżku; można wręcz pomyśleć, że ich rozszerzone źrenice to naturalne miejsce spoczynku dla wszelkich stresów i lęków, zwłaszcza egzystencjalnych. Ludzie boją się po prostu umierać, bo ceny za tak zwane ostateczne usługi, narzucone przez administratora miejscowego cmentarza, są tak horrendalne, że obywatelom Odorkowa (bo, wyznajmy, tak zwie się owa mieścina) odeszła wszelka ochota na śmiertelne zejścia.

Mieszkańcy obsesyjnie trzymają się życia – wręcz tak kurczowo, że bieda z kolei zajrzała w oczy nielitościwemu administratorowi, zwanemu też dzierżawcą. Aż się w nim krew gotuje na wolnym ogniu; a gdy jucha podchodzi do głowy, to pięściami wali w stół, jakby rozbijał kotlety na niedzielny obiad, na który zaprosił też księdza proboszcza.

– Kochanie, nie bądź idiotą, zaproponuj jakieś upusty, promocje, może dwa pochówki w cenie jednego, albo za każdego zmarłego, który odejdzie z tego łez padołu w sezonie letnim, ustal zniżkę do trzydziestu procent za tak zwane placowe – sugerowała małżonka, stroskana miną męża.

– Jeszcze czego! – zżymał się dzierżawca. – Nie prowadzę fabryki obuwia, ale przechowalnię piszczeli. To poważniejszy interes od innych, byle łachmyta nie może mnie usunąć z rynku. Nie mam konkurencji, więc w końcu wyjdzie na moje: no bo co zrobią moi krytykanci, jak w końcu jeden z drugim umrze?! A kiedyś wreszcie zdechną, bez obaw, kochanie, nikt nie jest wieczny, czego jak czego, ale tego jestem pewien. Jeszcze się będą prosić, żeby ich pochować w poświęconej ziemi. Zobaczysz, na kolanach przyjdą, z forsą w zębach albo w zaślinionych dziąsłach, jeśli im ze starości trzonowce wypadły!

– No nie wiem, no nie wiem – powtórzyła bezradnie małżonka, rozkładając ramiona, jakby się szykowała do dalekiego lotu, a przecie udawała się tylko do kuchni zerknąć na pieczyste i zwieńczyć prace nad sufletem. Stojąc między zlewem a kuchenką, znaczy na swoim ściśle wyznaczonym miejscu, słyszała gniewne pomrukiwania swego mężczyzny i pana. Czuła, jak fale rosnącego w nim gniewu rozchodziły się po pomieszczeniach niczym fala uderzeniowa w gęsto zabudowanym mieście. – Ach, już dałbyś spokój z tymi gazetami. Musisz czytać, co tam o tobie wypisują?! Tylko się denerwujesz tymi kłamstwami i pomówieniami! – krzyknęła.

Nawet jej nie odpowiedział.

– No, tego sukinsyna jakbym dorwał, to najchętniej pochowałbym go za płotem, koło dzikiego wysypiska śmieci, to byłoby idealne dla niego miejsce. A zresztą, mogłaby jego stara błagać. Żadnej litości dla pismaka! Jak się przekręci, da Bóg, rychło, to powiem rodzinie, że nie ma miejsca. Niech go sobie w ogródku zakopią, w piaskownicy albo pod porzeczkami. Niech im śmierdzi pod bokiem, a nie – leżakuje sobie komfortowo na moim cmentarzu...

Tak się zapętlił w tym gniewie, tak się wpatrzył w stworzoną na poczekaniu wizję gnijącego dziennikarskiego ścierwa, że zrazu nie dostrzegł, jak jadalny pokój wypełnił się jasnością. Można by pomyśleć, iż z czterech stron dzierżawcę otoczyły samochody z włączonymi długimi światłami. I z tej światłości, jak zrodzony z mgły, wychylił się palec – bez linii papilarnych, bez paznokcia, nawet niepodobny do palca był, ale uwierzcie: to był Palec. I ten Palec skierował się na małego jak mysz administratora, który wszechobecności Palca nie mógł już dłużej ignorować. A dodatkowo wnet głos się rozległ, ale bez słów, i ściany od niego zwaliły się w pył, i obaczył dzierżawca, jak jego stara i brzydka żona otwiera piekarnik, spogląda na mięso i okazuje zadowolenie. Zobaczył też i usłyszał ludzi na ulicach wystawiających mu gorzkimi słowy złe świadectwo. Ujrzał wreszcie matkę, której zmarł dziesięcioletni syn...

I odezwał się Głos do niego:

– DZIERŻAWCO!

Zawołany sięgnął machinalnie po komórkę, ale cholera nie miała zasięgu; zdążył pomyśleć, że tyle płaci za abonament, a to badziewie, proszę bardzo, właśnie zdechło, to jest: na amen wysiadło.

– DO CIEBIE MÓWIĘ, DZIERŻAWCO! TAK, DO CIEBIE, GŁUCHY I ŚLEPY CZŁOWIEKU! PAMIĘTASZ KOBIETĘ, CO SKĄPANA WE ŁZACH PRZYSZŁA W TWE PROGI, BO PRZYJŚĆ MUSIAŁA? A TY JEJ POWIEDZIAŁEŚ, ŻE DZIECKO Z UKOŃCZONYMI DZIESIĘCIOMA LATAMI ŻYCIA JUŻ NIE JEST DZIECKIEM, TYLKO DOROSŁYM KLIENTEM. I KAZAŁEŚ JEJ ZAPŁACIĆ JAK ZA POCHOWANIE DOROSŁEGO MĘŻCZYZNY. ONA OPŁAKIWAŁA DZIECKO, A TY JĄ PODLICZAŁEŚ, Z KALKULATOREM W RĘKU LICZYŁEŚ, ILE BĘDZIE MUSIAŁA ZAPŁACIĆ ZA WYKOPANIE GROBU, ZA PODMURÓWKĘ, ZA WJAZD KARAWANU NA TEREN CMENTARZA. WYJAWIĘ CI, CHCIWY GŁUPCZE, PRAWDĘ, KTÓRA CIĘ WYZWOLI – TO BYŁEM JA! I PŁAKAŁEM NAD TOBĄ, NAD TWOIM LOSEM!

Sięgnął administrator po cennik, co go zawsze miał pod ręką, bo a nuż klient spadnie z nieba, a spamiętaj tak z głowy, znaczy z niczego, cenę za grób ziemny dwuosobowy albo za białkowanie piwniczki. Znalazł rubrykę, której nerwowo szukał między niezliczonymi kolumnami liczb.

– O, tu są ceny. A tu informacja, że wszystko jest w porządku, to jest: gra i buczy...

Głos był odmiennego zdania:

– NIC NIE JEST W PORZĄDKU! A PRZYPOMINASZ SOBIE KOLEJNĄ KOBIETĘ, KTÓRA PRZYSZŁA DO CIEBIE, BO SZCZĄTKI JEJ NAJBLIŻSZYCH WALAŁY SIĘ NA ALEJKACH ODORKOWSKIEJ NEKROPOLII, JAKBY JE TAM ROZWŁÓCZYŁY HIENY CMENTARNE? WIESZ COŚ NA TEN TEMAT?! CZY TO ABY NIE TWOI PRACOWNICY ROZKOPALI GROBY I BEZ SZACUNKU OBESZLI SIĘ Z RESZTKAMI DOCZESNEJ CIELESNOŚCI MOICH CÓREK I SYNÓW?! BO TO JA CIĘ NAWIEDZIŁEM...

I na ten zarzut miał administrator błyskotliwą ripostę:

– Mało miejsca, a cmentarz nie jest z gumy, rozciągnąć go się nie da. Musimy odzyskiwać kwatery...

Weszła do stołowego uśmiechnięta małżonka, a w ręku, jak coś cennego, niosła suflet parujący, woń przypraw powinna obudzić umarłego. Ale nie obudziła. Głowa administratora spoczywała na stole, pozornie wtulona w cennik usług, dokładnie na stronie z opłatami za pochówki w niepoświęconej ziemi i, rozumie się samo przez się, bez kapłańskiej posługi.

– Czyżbyśmy mieli i taką ofertę? – zdziwiła się małżonka, nim krzyknęła i nim suflet zdążył opaść na podłogę.

Wreszcie ktoś umarł w Odorkowie.

Olgerd Dziechciarz "Miasto Odorków"; Wydawnictwo: AMEA; Format: 124x195 mm; Liczba stron: 234; ISBN: 978-83-924658-8-1

Tagi: Olgerd Dziechciarz, Miasto Odorków, fragment,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany