Karen odcięto nogi...

kzarecka

2008-12-03

dziewczy324skie_bajki_na_dobranoc_160Jeśli nie wejdziesz do lasu, to nic ci się nie przydarzy i nigdy naprawdę nie zaczniesz żyć (Clarissa Pinkola Estes). Mam przed sobą "Dziewczyńskie bajki na dobranoc" - ciekawą antologię, która niedawno ujrzała światło dzienne. Kilkanaście autorek plus zdjęcia Ewy Aksienionek. Przyjemnie została wydana ta książka. Przyjemnie dla oczu. Przyjemnie dla duszy. Dziś możecie przeczytać "Ostatnią parę" - opowiadanie Justyny Jaworskiej, które otwiera publikację. Natchnieniem dla autorki były "Czerwone trzewiczki". Spójrzcie, jak wygląda współczesna wersja tej baśni. Wejdźcie do lasu. Niech coś wam się wreszcie ekscytującego przydarzy. Zacznijcie żyć.


Karen zobaczyła je na wystawie. Czerwone, na zawrotnej szpilce, z koźlej skóry, z okienkiem na dwa palce jak na dwie stulone fasolki. Do tego koniecznie krwisty lakier. Gdzieś słyszała, że takie właśnie kocha Manolo Blahnik i że ten fason nazywa się "peep-shoes", co zabrzmiało jej jak "peep-show", zdecydowanie nieprzyzwoicie. Stała przed szybą i czuła zmasowany atak pożądania – porządnego pożądania – od którego serce zdawało się zbiegać w dół i tętnić pod nobliwą bawełną majtek ze Snoopym. Spojrzała na swoje... trampki? Otóż nie, trampki byłyby przynajmniej znakiem kontestacji, tymczasem ona spojrzała na swoje płaskie, ekologiczne kierpce na pasek, nieśmiertelne Buty Do Wszystkiego, które kilka sezonów temu wygrzebała ze stosów kartonów na kiermaszu taniego obuwia. A potem znowu spojrzała na witrynę. Sklep musiał być naprawdę drogi, skoro na całej wystawie stała tylko ta jedna para: znudzona, wyniosła, bez ceny.

Jak każda kobieta przyklejająca nałogowo nos do szyby, Karen była sobie kiedyś małą dziewczynką, może nie od razu sierotką, ale dzieckiem cokolwiek zaniedbanym. Bo chyba przez rodzicielskie zaniedbanie nazwano ją jak za karę. I jak za karę ubierano ją w sztruksy po ciotecznych braciach, a strzyżono w domu krótko, z oryginalną grzywką w schodki. Sweterki z anilany gryzły, skarpetki dzieliły się na dziurawe i cerowane kontrastową nitką, a w ogóle to były wczesne lata osiemdziesiąte. Musiała wyglądać jak nieszczęście, skoro siostra katechetka zatrzymała ją kiedyś po religii:
– Czy twój tatuś pije?
Katechetka była młoda i tak spąsowiała pod kornetem, że Karen też się zarumieniła:
– Pije bez przerwy. Strasznie dużo herbaty.
Tatuś jeździł na rowerze do instytutu, gdzie miał państwową posadę, a mama prowadziła specjalny zeszyt, w którym co wieczór na kuchennym stole notowała wydatki. Mówiło się, że jest kryzys. Kryzys był nawet fajny, bo mama robiła na patelni przypalone karmelki, dużo lepsze od cukierków ze sklepu, a jesienią przychodziła pora na dżemy, i było trochę jak na wojnie. Tylko trzeba było nosić wstrętne juniorki, toporne adidasy podhale, półbuty męskie, wyszywane góralskie kapce, zimą relaksy, latem sandały sandacze. Nie należała do dziewczynek, które się stroi.
Widywała je za to w szkole. Przynosiły lalki z Peweksu, licytowały się na plastikowe motylki i piórniki z napisami. Karen nie była jeszcze wtedy prawdziwą dziewczynką, a przynajmniej nie przystępowała do gry, dopóki u klasowej księżniczki nie zobaczyła ślicznych zagranicznych pantofelków: balerinek w kolorze malinowym. Jeden jedyny raz bardzo o coś poprosiła i dostała z komisu podobne, no, prawie takie same. "To podróby" – wycedziła na ich widok klasowa księżniczka, ale Karen i tak była najszczęśliwsza w świecie.

A potem przyszła pierwsza komunia. Pamiętała, jak kuliła stopy pod ławką w kościele, kiedy inne dziewczynki wysuwały spod falban czubki śnieżnych sandałków. Bo ona miała beżowe.
Be... be... beżowe. Praktyczne, z twardej świńskiej skóry. Ze wstydu nie słyszała psalmu ani kazania, świńska skóra paliła jej stopy. Dlatego następnego dnia, gdy z innymi bielankami biegła na nabożeństwo majowe, zmieniła po drodze beżowe paskudy na malinowe balerinki. Sypała w nich płatki róż, lekka jak królowa wróżek, a siostra katechetka znowu rumieniła się pod kornetem.

A teraz Karen stała pod sklepem przed parą karminowych szpilek i coraz mocniej czuła, że ulegnie. Mogła zapłacić kartą, sama, może nawet obyłoby się bez debetu. Nie bardzo tylko wiedziała, do czego by jej pasowały – od lat wybierała barwy ochronne i nie miała sukienek z tafty ani samonośnych pończoch, ani tunik z cekinami, ani wiszących kolczyków. Niczego w tak śmiałym stylu. Tylko że nie miało to już żadnego znaczenia. Nie teraz. Buty promieniowały magnetycznie.
Ktoś za nią chyba stanął, bo usłyszała z tyłu:
– Ach, jakie piękne balowe pantofelki! Zajebiste, sam bym ci je kupił.
Wzdrygnęła się. To był facet w kurtce moro, żołnierz.
Wyślinił jej to wprost we włosy, obleśnie i zarazem kusząco, jak Bobby Peru do ucha Luli. Nie miał zepsutych zębów, ale ział nikotyną i rudy był.
Speszona uciekła do sklepu. Ekspedientka zrobiła na jej powitanie coś w rodzaju zeza, bo nie wiedziała, którego spojrzenia użyć: niewidzącego (dla tych myszy w kierpcach, które zawsze tylko oglądały) czy czujnego (dla rozkapryszonych klientek). Karen wyglądała jak mysz, ale bardzo zdeterminowana mysz.
– Ma pani z tego trzydzieści osiem?
– Na wystawie. Ostatnia para.
Karen przymierzyła. Zachwiała się. Nie tylko dlatego, że nagle zrobiło się dziwnie wysoko. Stanęła przed wyszczuplającym lustrem i poczuła, że jej ciało nareszcie zaczęło należeć do niej. Łydka wygięła się w łuk, w odwróconą szampankę, z delikatnym podcięciem mięśnia i ostro zarysowanym kolanem. Udo wysmuklało wystrzelone, pośladki w bawełnianych majtkach ze Snoopym zwarły się w sobie jak twardy, trywialnie klepnięty melon. Brzuch się spłaszczył, biust w sfatygowanym puszapie poszedł ostro do przodu, ramiona za to do tyłu jak u nakręcanych modelek.
– Płacę kartą.

Nie włożyła ich do pudełka, w pudełku wylądowały kierpce. Wyszła niepewnym krokiem, przyciągając spojrzenia. Wykluwała się dopiero w swoich czerwonych torpedach, sunęła chodnikiem niczym parodia Fashion TV, trochę jak na rauszu, trochę od siebie samej odklejona.
Kiedy kładła się spać, postawiła pantofelki koło łóżka. Następnego dnia nosiła je po domu od samego rana, a wieczorem wybrała się w nich do klubu "Underscene", zwanego przez bywalców "Andersenem".
Przedtem strzegła się tych miejsc – stroboskopów, podrygów, jazgotu z konsolety, spoconych ciał w rui. Ale przedtem nie miała swoich czerwonych blahników (tak je pieszczotliwie nazwała, choć na podeszwie miały logo nieznanej jej firmy "ID"). Przygotowała się starannie: wódka z sokiem przed wyjściem, paczka elemów i gumki do torebki, makijaż cokolwiek może desperacki. Nie przypuszczała, że to takie proste. Przeszła bramkę jak w hipnozie, zamówiła w barze pierwszego manhattana i popłynęła na parkiet, pod obstrzał laserowych świateł. Szpilki niosły ją same, biodra poszły w ruch, łopatki rozluźniły się jak pod czułym dotknięciem tajskiego masażysty. Znowu poczuła pulsowanie, które biło z okolic podbicia, łaskotało łydki i szło wyżej (tym razem majtki ze Snoopym zostały w koszu na bieliznę: pierwszy raz ośmieliła się założyć tygrysie stringi). Migały przed nią w konwulsjach fioletowe zjawy, w powietrzu tężały fiołki Farenheita. Poczuła czyjeś ręce na biodrach, z tyłu. Nie obejrzała się za siebie, zaczęła kręcić pupą. Szpilki jakby wpadły w ślizg, jeden kawałek płynnie przechodził w następny, a ręce na biodrach stawały się coraz bardziej natarczywe. Albo coraz bardziej nieodzowne. To nie do wiary, jak długo obywała się bez mężczyzny.
Przyjrzała mu się dopiero w taksówce, ale też nie zanadto, bo było ciemno. Właściwie to zobaczyła jego twarz dopiero nad ranem. Miał blizny po trądziku, rudy podgolony kark i rozpulchnione pory, tak niewinne w ostrym świetle z okna. Oddychał jak dziecko, trochę posapywał. Kawalerka była jego, więc szybko zebrała stringi (koło materaca), sukienkę (zwisała z krzesła jak wypatroszone trofeum) i szpilki (leżały nonszalancko rozrzucone na trasie do łazienki i udawały, że o niczym nie wiedzą). Jeszcze torebka. Ubrała się i zwiała jak prawdziwa dama.

Nie bardzo wiedziała gdzie jest, ale dokuśtykała jakoś na przystanek. Dopadło ją pieczenie pod trójkącikiem z tygrysiej satyny i zaczęła się tam drapać przez sukienkę, gdy wtem poczuła na sobie spojrzenie starszej pani w czarnych karakułach. Pani miała szkliste oczy i chyba wybierała się na pogrzeb. Karen normalnie by to zawstydziło (od lat zawstydzały ją spojrzenia starszych pań na przystankach), lecz tego ranka nie była dawną Karen. Umówmy się, że miała nowe buty. Wytrzymała szkliste spojrzenie, kiwając się miarowo: z czubków na obcasy i z powrotem. Tak naprawdę to chyba jeszcze nie wytrzeźwiała.
W domu zdarzyło jej się coś dziwnego. Cisnęła w kąt torebkę i klucze, ale buty jakby przyrosły jej do spuchniętych stóp. Rzuciła się w nich na łóżko i na chwilę straciła przytomność. Musiała ją stracić, bo z sufitu spłynął do pokoju anioł z mieczem i przemówił altem Magdaleny Cieleckiej:
"Masz tańczyć! Tańczyć w swoich czerwonych trzewiczkach, aż staniesz się blada i zimna, aż zeschnie się skóra na tobie jak na szkielecie. Tańcz!".
Z tym szkieletem anioł miał trochę racji, bo w ciągu następnych kilku miesięcy Karen istotnie sporo schudła. Może od tych prochów, które zaczęła brać w toalecie klubu "Underscene", a może po prostu z wysiłku, w końcu nigdy jeszcze tyle nie tańczyła. A może przestała się higienicznie odżywiać? Kawalerowie, których poznawała co wieczór, miewali w swoich kawalerkach puste lodówki, z jej lodówką nie było lepiej, zresztą po paru drinkach nie chciało jej się jeść. W ogóle przestały jej przeszkadzać drobiazgi. Kiedyś otarła sobie kolano o krawężnik, nie za mocno. Kiedyś obudziła się w parku i zmarzła. Kiedyś pewien rudy żołnierz, fetyszysta obuwia, okazał się mało delikatny i przywiązał jej nogi do łóżka, ale za bardzo nie bolało. Tylko ciągle jakoś nie mogła odpocząć, dręczyły ją skurcze łydek. Ze zmęczenia omal nie straciła pracy, a to by była katastrofa, jako że życie wielkomiejskiej singielki kosztowało swoje. Tańczyła w deszcz i w pogodę, w dzień i w nocy, a nocą było najstraszniej.

Kryzys przyszedł jednak za dnia, tego dnia, kiedy potknęła się na zakupach. Padła całkiem miękko na stertę ubrań na wyprzedaży i nie mogła już wstać. Zawołała tylko:
"Łaski!".
W szpitalu spała kilka dni z rzędu, ale i we śnie przychodziły skurcze łydek. Biegła bez tchu przez zbutwiałe liście, rudy żołnierz śmiał się do niej zza gałęzi. Nie pozwoliła sobie odebrać bucików. Wypuszczono ją wreszcie z diagnozą: "nerwy, więcej magnezu", po czym sama udała się do kata, który, jak się okazało, przyjmował w eleganckim gabinecie w centrum. Miał wypielęgnowane dłonie i tylko nieruchoma, okrutna twarz zdradzała jego prawdziwą profesję.
Terapia krótkoterminowa przyniosła rezultaty: Karen odcięto nogi. Może nie dosłownie, ale przeszła na niższy obcas, przytyła, nawiązała zdrowszą relację z ciałem. Tak to przynajmniej ujął kat. Nie pojawiała się więcej w "Underscene" i zaczęła znowu chodzić do kościoła. Ktoś ją ostatnio widział po mszy w dziwacznym karakułowym palcie, wydawała się dużo starsza, a czerwone miała tylko powieki. Podobno obywa się już bez antydepresantów.

G. Plebanek, A. Drotkiewicz, J. M. Chmielewska, E. Szałek, A. Dziewit-Meller, K. Waleszkiewicz, E. Maciejewska, J. Jaworska, J. Tomaszewska, M. Bereźnicka–Przyłęcka, N. Bobrowska, T. Pietruska-Mrożek; B. Rudzińska, W. Sobieraj, M. Łosiak, M. Pawlik, M. Usarek, Z. Soliłło "Dziewczyński bajki na dobranoc"; Wydawnictwo: Amea; Fotografie: Ewa Aksienionek; Liczba stron: 336; Okładka: miękka; ISBN: 978-83-924658-5-0

"Dziewczyńskie bajki na dobranoc" - recenzja na łamach PL

Ziarnko do ziarnka, czyli o tym, jak się rodziła antologia "Dziewczyńskie..."

Tagi: Dziewczyńskie bajki na dobranoc, książka, opowiadanie, antologia, recenzja,

<< Powrót

Papierowy Ekran 2009

FB PL

Kejos

HaZu

PL zmiany